Dodany: 03.01.2021 14:08|Autor: jolekp

Czytatnik: Z niedźwiedziego toboła

3 osoby polecają ten tekst.

Się czytało się - 2021


135. Zalotna rozwódka (Gardner Erle Stanley)

O tym, żeby nie uciekać z miejsca wypadku.
Perry Mason próbuje odnaleźć sprawcę wypadku samochodowego, a po drodze spotyka standardowo podstępną klientkę i daje się uwikłać w sprawę dwóch morderstw, w których sam jest jednym z podejrzanych.
To całkiem udana książka z cyklu, wyróżnia ją przede wszystkim sporo scen humorystycznych - kapitalne są wybiegi, jakie Mason stosuje, żeby uniknąć identyfikacji przez świadka oraz sposób w jaki uciera nosa doradcom ubezpieczeniowym.

134. Angst with happy ending (Łodyga Weronika)

O tym, że czasem jest za dużo wszystkiego.
Główny bohater Aleks poznaje w internecie dziewczynę, którą uznaje za swoją bratnią duszę. Podczas pierwszego spotkania okazuje się, że dziewczyna tak naprawdę jest chłopakiem. Po początkowym rozczarowaniu Aleks uznaje, że płeć w przyjaźni jest rzeczą zupełnie drugorzędną, co daje początek relacji, która z biegiem czasu stanie się coraz bardziej ważna dla obu stron. Akcja dzieje się mniej więcej rok przed "Hurt/Comfort" i znane stamtąd postaci pojawiają się w roli bohaterów epizodycznych.
Mogłoby się wydawać, że to kolejna słodkopierdząca młodzieżówka (nie żebym miała coś przeciwko), ale jednak nie do końca. To książka, której tytuł bardzo trafnie oddaje treść. Bohaterowie muszą mierzyć się z problemami i trudnymi emocjami, które często ich przytłaczają - z biedą, nadmiarem obowiązków, poczuciem winy, prześladowaniem itp. Bardzo podkreślane jest to, że nie trzeba tłumić w sobie uczuć i z wszystkim radzić sobie samemu, bo ciężar rozłożony na kilka osób jest łatwiejszy do udźwignięcia.
Autorka postanowiła, że jeden z bohaterów będzie osobą aseksualną. Warto to docenić, bo to ekstremalnie rzadko pojawiający się w literaturze wątek, choć trzeba też przyznać, że jest on w książce tak bardzo marginalny, że właściwie nieistotny.
Mam też trochę problem z przesłaniem tej książki. Bo z jednej strony pokazuje ona, że należy przeciwstawiać się złu i bierność nie jest dobrym wyjściem, ale z drugiej, kiedy bohater ten jeden raz wykazuje inicjatywę, wszystko obraca się przeciwko niemu i nikt nawet nie chce go wysłuchać. Więc to trochę taki morał w stylu "powinieneś stawać w obronie prześladowanych osób, ale bądź gotowy, że zostaniesz za to ukarany". Niemniej wciąż uważam, że to bardzo dobra seria książek dla młodzieży, podchodząca do swoich czytelników z otwartością i dużymi pokładami zrozumienia.

133. Wszystkie ścieżki Rose (Freitas Donna)

O różnicach nie do pogodzenia.
Rose nie chce mieć dzieci, a jej mąż Luke owszem, mimo że jeszcze przed ślubem deklarował co innego. Książka przedstawia dziewięć różnych scenariuszy, według których mogła rozwinąć się ta sytuacja (choć właściwie mogłoby ich być siedem, bo dwa praktycznie niczym się nie różnią, a jedno jest wymyślone kompletnie na siłę i w ogóle nie rozwinięte). Mam też wrażenie, że ten pomysł był dla autorki trochę samoograniczający i zamknął możliwość pokazania niektórych perspektyw Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
Książka opisuje problemy z jakimi muszą mierzyć się osoby świadomie nie decydujące się na rodzicielstwo - presję społeczną, poczucie bycia gorszym i niewystarczającym. Myślę, że takie osoby bardzo dobrze się w niej odnajdą, co nie oznacza że książka jest kierowana wyłącznie do nich. To opowieść o tym, że czasem miłość to za mało, że nie można kogoś na siłę zmienić i że na dłuższą metę nie da się być szczęśliwym z kimś, kto ma inne zdanie w fundamentalnych kwestiach.
Luke zajmuje bardzo wysoką pozycję w moim osobistym rankingu koszmarnych mężów literatury. Opisywany jest tu poważny problem, na który nie sposób znaleźć kompromisowego rozwiązania - zawsze ktoś będzie nieszczęśliwy i poszkodowany. Niemniej naprawdę trudno wykrzesać w sobie współczucie wobec typa, który w tak przedmiotowy sposób traktuje swoją żonę.

132. Ci ludzie (Boguszewska Helena)

O tym, jak to jest nie być w stanie utrzymać własnej rodziny.
Jest to powieść reportażowa, w której autorka opowiada o życiu swoich sąsiadów z osiedla na wtedy jeszcze nie należącym do Warszawy Wawrze. Są lata 30., czasy kryzysu ekonomicznego, więc jest to życie w dużej mierze naznaczone biedą i strachem przed utratą pracy. Historie tych ludzi są właściwie bez wyjątku tragiczne. Są tu kobiety, które samodzielnie utrzymują całe rodziny, nierzadko wykorzystując wszelkie możliwe formy zasiłków, są ludzie, którzy poddali się rezygnacji i ci zbyt dumni, by z jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz korzystać. Wyłania się z tego ciekawy obraz człowieczeństwa. Ludzie potrafią być współczujący i pomocni, ale tylko do pewnego momentu - dopóki sytuacja człowieka, któremu pomagają nie zrówna się z ich własną, potem pojawia się zawiść.
Książka dokumentuje wyjątkowo smutne czasy - choć są w niej też radośniejsze momenty, zabawy dzieci, hodowanie gołębi - i jest niestety, pod pewnymi względami wciąż aktualna.

131. Outsiderzy (Hinton Susan Eloise)

O tym, że wszyscy ludzie są równi, ale niektórzy są równiejsi.
Głównym wątkiem książki są różnice klasowe. Przeciwstawione są tutaj dwa światy. Główny bohater wraz ze starszymi braćmi i kolegami mieszka w złej dzielnicy, na co dzień musi mierzyć się z rozmaitymi problemami, wynikającymi głównie z biedy i ogólnie trudnych warunków życia, które w pewien sposób wymuszają działanie na krawędzi prawa. Po drugiej stronie stoi zaś typowa bananowa młodzież, bogata, beztroska i traktująca innych z góry.
Wbrew pozorom nie mamy tu prosto zarysowanego, czarno-białego świata. W toku książki, wraz z bohaterem coraz wyraźniej widzimy, że chłopcy po obu stronach "barykady" są bardzo do siebie podobni - różnią ich właściwie wyłącznie możliwości. Ważnym wątkiem jest również więź rodzinna pomiędzy braćmi, którzy po śmierci rodziców muszą sobie radzić sami i za wszelką cenę nie chcą dać się rozdzielić.
Całość jest króciutka, właściwie bliżej jej do noweli - co wydaje się poniekąd uzasadnione, zwłaszcza gdy w finale ujawnia się kontekst całej opowieści - ale mam wrażenie, że przy tej ilości wydarzeń, spokojnie dałoby się z tego stworzyć pełnowymiarową powieść, taką na około 300-400 stron i trochę żałuję, że tak nie jest, bo bardzo mi się to podobało i z chęcią zostałabym w tym świecie dłużej.
Jedyne zastrzeżenie mam do przekładu. Główny bohater i jego brat mają ekscentryczne imiona, które w polskiej wersji językowej zostały przetłumaczone (Ponyboy i Sodapop, po polsku odpowiednio Kucyk i Oranżada) i trochę mi to przeszkadzało, wolałabym, żeby pozostawiono je w oryginalnej formie.

130. Przeciwnik (Carrère Emmanuel)

O człowieku, który w życiu słowa prawdy nie powiedział.
Książka przedstawia prawdziwy przypadek mężczyzny, który przez prawie 20 lat żył w świecie fikcji, którą karmił również swoje otoczenie, pasożytując na wszystkich dookoła, a kiedy nie dało się już dłużej ukrywać prawdy, zamordował całą rodzinę. Gdyby ta historia była scenariuszem filmu, absolutnie nikt by w to nie uwierzył.
Autor próbuje zrozumieć, jak to możliwe, by przez tyle lat zwodzić i okradać najbliższych sobie ludzi, tak aby nikt się nie zorientował. Stara się uciekać od jednoznacznych sądów - nie potępia wprost swojego "bohatera", ale też mu nie współczuje. Mogłoby się wydawać, że będziemy tu mieć do czynienia z jakimś mistrzem manipulacji, niewiarygodnym kameleonem, tymczasem z książki wyłania się raczej portret człowieka, który w swoich działaniach miał więcej szczęścia niż rozumu, kogoś kto sam siebie zapędził w kozi róg i nie potrafił już się wyplątać z sytuacji, do której sam doprowadził. Robi on wrażenie raczej dość żałosnego indywiduum, a w jego działaniach brak jakiegokolwiek planu, żyje z dnia na dzień, wychodząc z założenia, że jakoś to będzie.

129. Cisza białego miasta (García Sáenz de Urturi Eva)

O mordercy bardzo przywiązanym do formy.
Dwadzieścia lat wcześniej w Vitorii, stolicy Kraju Basków, doszło do serii okrutnych, specyficznie wystylizowanych morderstw, których ofiary dobierane były według określonego klucza. Skazany za nie lokalny celebryta właśnie szykuje się do wyjścia na swoją pierwszą przepustkę, kiedy odkryte zostają kolejne morderstwa w ewidentny sposób kontynuujące serię. Są zatem dwie możliwości - albo mamy do czynienia z naśladowcą, albo skazano niewinnego człowieka.
Ta książka w bardzo udany sposób rozgrywa znane schematy rządzące gatunkiem. Owszem, mamy do czynienia z psychopatycznym mordercą, ale jego motywy i cel są jak najbardziej jasne i pod pewnymi względami nawet zrozumiałe. Sporo miejsca zajmuje życie osobiste osób prowadzących śledztwo, ale nie są to typowe w takich przypadkach zapchajdziury - każdy z tych wątków prędzej czy później znajdzie jakieś zaczepienie w sprawie. Na największe uznanie zasługuje jednak zakończenie. Rzadko mi się zdarza być tak naprawdę zaskoczoną rozwiązaniem intrygi kryminalnej, a tutaj co najmniej dwukrotnie musiałam zbierać zęby z podłogi. Docenić należy również tło. Cała akcja dzieje się w przeciągu kilku tygodni obejmujących regionalne święta, a tytuły rozdziałów stanowią nazwy lokalnych atrakcji turystycznych, miejsc i zabytków. Daje to wgląd w obcą, choć przecież nie aż tak odległą kulturę, i nadaje całości ciekawego kolorytu.

128. Duchowe życie zwierząt (Wohlleben Peter)

O tych, co skaczą i fruwają.
Cała książka to właściwie zbiór ciekawostek na temat różnych gatunków zwierząt - zaczynając od niewidocznych gołym okiem niesporczaków (które moim skromnym zdaniem wyglądają jak worki do odkurzacza z nóżkami), kończąc na dużych ssakach. Autor próbuje udowodnić, że zwierzęta nie różnią się tak bardzo od ludzi i mogą doświadczać uczuć, o które byśmy ich wcale nie podejrzewali. Czasem powołuje się na badania naukowe, czasem na własne obserwacje. Niektóre hipotezy wydają się ocierać trochę o myślenie życzeniowe, ale całość stanowi całkiem przyjemną, ciekawą i dającą do myślenia pozycję.

127. Kuzynka Bietka (Balzac Honoré de (Balzak Honoriusz))

O tym, że mało jest rzeczy bardziej odrażających od starego lubieżnika.
Bietka, zubożała stara panna, postanawia się zemścić na bogatej rodzinie, która całe życie traktowała ją z lekceważeniem, wykorzystując słabość krewnego do młodych kochanek.
O dziwo, tytułowa kuzynka jest tu niemalże bohaterką z tła - raczej inspiratorką intrygi, niż jej aktywną uczestniczką, na pierwszy plan zaś wysuwają się mężczyźni. Balzac nie wyraża w tej książce o nich zbyt pochlebnego zdania. W tym świecie właściwie wszyscy mężczyźni to żałosne indywidua, prawie bez wyjątku są słabi, niezaradni, niewiarygodnie naiwni, a przy tym ochoczo pozbywają się rozumu i godności człowieka na rzecz rozbuchanego libido. Za nos wodzi ich klasyczna famme fatale, cynicznie dojąc ich z pieniędzy. I w zasadzie trudno się temu dziwić, gdyż chyba nawet przedszkolaka byłoby ciężej wyprowadzić w pole niż tych tytanów intelektu, no ale już ustaliliśmy, że do myślenia używają nie tej głowy, co trzeba. Poza wspomnianą uwodzicielką, każda kobieta tutaj jest wzorem cnót wszelkich albo przynajmniej chce za taki uchodzić (jak najpodlejsza z wstrętnych żmij Hortensja, która skoro tylko się dowiedziała, że w życiu kuzynki pojawił się jakiś ważny dla niej mężczyzna, z miejsca postanowiła zagarnąć go dla siebie, choć go przedtem nigdy nawet na oczy nie widziała).
To pewnie wstyd się przyznać, ale jest to książka, która mnie intelektualnie zupełnie przerosła. Myliłam bohaterów, gubiłam się w zastępczych podmiotach (ale ja przepraszam bardzo, jeśli w jednym dialogu trzy różne osoby naprzemiennie są nazywane marszałkiem, to jak biedny miś o małym rozumku ma się w tym połapać?), przysypiałam na przydługich dygresjach, kompletnie umykały mi szczegóły intryg, stąd moim dominującym uczuciem podczas czytania było zmęczenie i narastająca frustracja. Nie będę tej książki wspominać dobrze i nie przypuszczam, bym chciała jeszcze kiedykolwiek wrócić do Balzaka.

126. Zgubieni (Rogan Charlotte)

O tym, że tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono.
Przed sądem staje kobieta, której udało się przeżyć katastrofę statku. Ma odpowiedzieć za czyn, którego dopuściła się w trakcie prawie miesięcznego pobytu na szalupie ratunkowej.
To trochę połączenie katastrofy Titanica (akcja dzieje się już po niej) z "Życiem Pi", tylko bez tygrysa i nieznośnego filozofowania. Książka skupia się na tym, jak zmienia się moralność człowieka w sytuacji ekstremalnej i czy taki człowiek może i powinien być sądzony, zwłaszcza przez ludzi, którzy nigdy nie będą w stanie w pełni zrozumieć jego doświadczenia. Momentami nieco ciągnący się opis wegetowania w łodzi, pozwala odczuć beznadziejność i monotonię tego położenia. Interesującą postacią jest bohaterka - trudno jednoznacznie orzec czy jest ona ofiarą tragicznej sytuacji i okoliczności, czy wyrachowaną manipulatorką, która dąży do realizacji własnych celów, nie przebierając w środkach i nie przejmując się innymi, jednocześnie pozując na zdominowane niewiniątko. Ciekawe jest też to, jak wiele rzeczy pozostaje tu w sferze domysłów, w niedopowiedzeniu. Interpretacja zdarzeń zależy właściwie w całości wyłącznie od czytelnika.

125. Pieśń o Achillesie (Miller Madeline)

O tym, że nie da się oszukać przeznaczenia.
Książka przedstawia historię wojny trojańskiej, choć z trochę nietypowej perspektywy, w centrum stawiając relację Achillesa z Patroklosem.
Jest chyba pewną sztuką napisać książkę tak, żeby czytelnika wciąż obchodziła fabuła, której cały przebieg w zasadzie zna. Dobrze się to zresztą wpisuje w sam zamysł całej historii - bohaterowie również są świadomi do jakiego końca zmierzają, ale na równi z czytelnikiem mają nadzieję, że uda się im pokonać fatum. Swoją drogą, zawsze mi się podobało to, w jak przewrotny sposób działał mitologiczny los.
Książka przedstawia Achillesa jako bohatera trochę zagubionego, pod pewnymi względami wciąż bardziej chłopca niż mężczyznę. Cały czas walczą w nim dwie natury. Z jednej strony to nieustraszony, niezwykle dumny wojownik, który chciałby zapisać się w historii jako największy z herosów. Z drugiej zaś to człowiek spragniony spokojnego życia, w którym mógłby tylko siedzieć na plaży z lirą i półmiskiem fig. Im dłużej trwa wojna, tym bardziej ta pierwsza natura zaczyna przeważać, a Achilles staje się coraz mniej jednoznacznie pozytywnym bohaterem. Jest to całkiem ciekawe spojrzenie na znaną historię, choć może miejscami trochę za bardzo skażone współczesnym myśleniem.
Cóż, chyba najwyższa pora zapoznać się z Homerem.

124. Bezcenny (Miłoszewski Zygmunt)

O tym, że poszukiwanie skarbów to śmiertelnie niebezpieczne zajęcie.
Urzędniczka, pracująca przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych w komórce zajmującej się odzyskiwaniem utraconych w czasie wojny dzieł sztuki, otrzymuje informację o tym, gdzie znajduje się prawdopodobnie najsłynniejszy z zaginionych obrazów - "Portret młodzieńca" Rafaela. Wraz z trzema pomocnikami wyrusza w szaleńczą podróż przez Amerykę i pół Europy, która szybko zmienia się w fabułę dla filmu sensacyjnego, pełną pościgów i strzelanin.
Historie tego typu - w których grupa ludzi dąży do jakiegoś wspólnego celu - zazwyczaj bardzo polegają na postaciach, ważne jest, żeby ekipa była zgrana i łatwo budziła sympatię. Tutaj to trochę szwankuje. Bohaterowie za bardzo się nie lubią ani nawet nie znają, współpracują z sobą w zasadzie z przypadku, nie ma pomiędzy nimi zbyt wielu interesujących interakcji - i dlatego chwile, w których znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie albo któryś z nich okazuje się nie do końca lojalny nie wybrzmiewają tak mocno jak powinny, bo nie mamy zbudowanej z nimi silnej więzi emocjonalnej. Paradoksalnie, bardziej od odkrywania zawikłanej tajemnicy podobały mi się właśnie te nieliczne momenty obyczajowe, kiedy bohaterowie mieli okazję porobić razem coś, co nie było wprost związane z ich misją, ale pozwalało im lepiej się poznać. Brakowało mi też tutaj takiej wiodącej charyzmatycznej postaci na miarę Teodora Szackiego.
Mam też wrażenie, że książka cierpi trochę na nadmiar researchu. Dobrze jest, kiedy autor wie, o czym pisze i nie sadzi oczywistych bzdur, ale czasem kiedy tych informacji zbierze za dużo, nie może oprzeć się pokusie, żeby je wszystkie władować do książki (bo inaczej się przecież zmarnują) i miejscami zamiast powieści wychodzi mu wykład, a to jednak nie do końca to samo. Poza tym książka jest tak napakowana nazwiskami, wątkami i powiązaniami, że bardzo trudno jest się w tym wszystkim połapać i za tym nadążać.
No i to niestety kolejna książka z bardzo niechlujnie wykonaną korektą.
Ma to swoje dobre momenty, ale cykl o Szackim podobał mi się zdecydowanie bardziej.

123. Nie dokończony portret (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, co się dzieje po "żyli długo i szczęśliwie".
Okaleczony malarz spotyka nad brzegiem urwiska młodą kobietę, którą najpierw odwodzi od samobójstwa, a potem wysłuchuje historii jej życia. A trzeba przyznać, że kobiecina pamięć ma iście słoniową, stąd jej opowieść jest niesłychanie drobiazgowa i pełna zapewne ważkich szczegółów.
No właśnie. Jedną z zalet kryminałów Agathy Christie jest ich zwięzłość. Tam jest tylko samo gęste, nie ma miejsca na dłużyzny i zbędne przegadanie. Za to w powieściach obyczajowych ewidentnie pozwalała sobie na więcej i dawała upust gawędziarstwu, momentami tak lejąc wodę, że to się w pale nie mieści. Wszystkie te książki wydają mi się takie niepotrzebnie rozwlekłe, takie przeględzone, takie napakowane masą zupełnie pustej treści. Najchętniej każdą z nich uszczupliłabym o co najmniej jedną trzecią.
Cała ta książka mogłaby się z powodzeniem zaczynać na 140 stronie i nikt by nic na tym nie stracił, bo osiągnięto tam absolutne apogeum śmiertelnego przynudzania, a nic co się tam dzieje nie ma żadnego znaczenia i pełno jest postaci, których się nawet nie da zapamiętać. Przebrnięcie przez pierwszą połowę było dla mnie prawdziwą drogą przez mękę. O ironio, przyczynę takiego stanu rzeczy prawdopodobnie poprawnie zdiagnozowała tu sama autorka (biorąc pod uwagę, że dzieło to jest w dużym stopniu autobiograficzne), pisząc niniejsze słowa: "Pani nigdy nie stworzy dobrego dzieła o niczym, co jest pani znajome, ponieważ pani jest uczciwa. Pani ma nieuczciwą wyobraźnię, lecz uczciwy rozum. Pani nie potrafi przedstawiać fałszywie czegoś, co pani zna, lecz jest pani zdolna wymyślić najwspanialsze kłamstwa, jeśli pani czegoś nie zna. Pani ma pisać o rzeczach niewiarygodnych czy fantastycznych (w pani przekonaniu), a nie o rzeczach realnych". I dlatego z jej książki wyszło w dużej mierze "realistyczne, ponure sprawozdanie", które wysysa z czytelnika całą chęć życia.
Druga połowa, która koncentruje się już wyłącznie na nieudanym małżeństwie bohaterki z podłym, egoistycznym mężem, jest znacznie lepsza (a przede wszystkim nie jest już tak koszmarnie nudna), ale wciąż nie jest to jakiś wyjątkowy poziom - są znacznie bardziej udane książki dotykające takiej tematyki. Moim zdaniem to jedna ze słabszych książek Agathy Christie, a już na pewno najgorsza z tych, które napisała jako Mary Westmacott.

122. Sonata Gustava (Tremain Rose)

O tym jak kochać, nie będąc kochanym.
Książka opowiada o życiu Gustava, jego dorastaniu w ubóstwie i cieniu zmarłego ojca-bohatera, trudnej relacji z nieczułą matką i przyjaźni z żydowskim chłopcem, która przetrwała dziesięciolecia. Jest tu też niewielki wątek dotyczący wojennych dziejów Szwajcarii. Całość fabuły obejmuje około sześćdziesięciu lat.
Mam wrażenie, że trochę zmarnowano potencjał tej historii. Przede wszystkim wyczuwam tu pewien problem z tempem. Pierwsza połowa jest nieco powolna i nad niektórymi wydarzeniami rozwodzi się trochę bez potrzeby (choć to jednocześnie zdecydowanie najlepsza partia książki), żeby w drugiej zmienić się w pobieżne streszczenie zmierzające byle szybciej do szczęśliwego finału (który akurat mi się całkiem podobał, bo dobre zakończenia są dobre, wiadomo). Całość tworzy książkę całkiem przyjemną, o lekko melancholijnym klimacie, ale przy tym bardzo letnią i obawiam się, że kompletnie nie zapadającą w pamięć.

121. Pogrzeb na zamówienie (Horowitz Anthony)

O blaskach i cieniach pisania na zlecenie.
Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem książki jest sam autor, który otrzymuje właśnie nowe pisarskie zlecenie - ma towarzyszyć policyjnemu konsultantowi, detektywowi Hawthorne'owi, w śledztwie dotyczącym morderstwa, a następnie napisać na ten temat książkę. Wchodzi tym samym w rolę, którą w kryminałach o Poirocie pełnił Hastings - próbuje wyciągać wnioski i budować własne (najczęściej błędne) teorie oraz irytuje się na detektywa, który niezbyt chętnie dzieli się z nim jakimikolwiek przemyśleniami.
Detektyw Hawthorne jest bardzo intrygującą postacią. Z pewnością nie jest to sympatyczny typ o ujmującej osobowości - bywa irytujący, uparty, twardogłowy i ma problematyczne poglądy na niektóre kwestie. Ale jednocześnie to człowiek niesłychanie inteligentny, spostrzegawczy, oddany swojej pracy, otoczony smakowitą mgiełką tajemnicy i mimo wszystko zdecydowanie daje się lubić.
Intryga też jest bardzo udana, zawikłana, sięgająca daleko w przeszłość, a zakończenie jest bardzo zaskakujące. Jednym z większych minusów są pewne dłużyzny w środkowych partiach książki.

120. Ostatni lot: O tych, którzy 11 września 2001 roku podjęli walkę z terrorystami (Longman Jere)

O tym, że nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny.
Książka opowiada o atakach terrorystycznych z 11 września, koncentrując się na jednym z samolotów, w którym pasażerowie i załoga zbuntowali się przeciw napastnikom i udaremnili ich plan ataku, ponosząc przy tym bohaterską śmierć.
Przyznam szczerze - spodziewałam się trochę czegoś innego. Z oczywistych względów nie dało się tutaj stworzyć typowego reportażu, który dokładniej odtwarzałby przebieg tamtych wydarzeń (choć pewne rzeczy udało się ustalić i one są w książce przytaczane). Dlatego mniej więcej dziewięćdziesiąt procent treści tej książki to po prostu biografie uczestników lotu. Przy czym trzeba mieć na uwadze, że chodzi tutaj o biografie ludzi, którzy zginęli tragicznie (niektórzy bardzo młodo), odtwarzane na podstawie wspomnień ich najbliższych. Mamy tu więc do czynienia w dużej mierze z laurkami. I ja rozumiem ten zamysł, potrzebę upamiętnienia tych ludzi i ich bohaterskiej postawy, niemniej trzysta stron lukrowanych opowiastek o tym, jacy wszyscy byli szlachetni, życzliwi i wspaniali oraz jak im fantastycznie szło w szkole, sporcie i biznesie, jest lekturą interesującą w stopniu, powiedziałabym, co najwyżej mocno umiarkowanym. Cała ta książka to jeden wielki zlep wspominek i anegdot, bardzo średni (żeby nie powiedzieć kulawy) pod względem językowym i pełen powtórzeń. I przykro mi to mówić, ale jest to najzwyczajniej w świecie koszmarnie wprost nudne.
Dobry temat, zamordowany brakiem pomysłu jak można by go ciekawie ugryźć.

119. Góra Tajget (Dziewit Anna (Dziewit-Meller Anna))

O niemieckim pomyśle na zlikwidowanie chorób umysłowych.
Trudno się krytykuje takie książki, bo człowiek wychodzi trochę na nieczułą bułę, co jest niemiłe, a poza tym jakoś tak głupio być tą jedną wredną ignorancką małpą, co się nie poznała na wspaniałościach. Temat jest na pewno ważny i wart przypominania (ja np. w ogóle nigdy wcześniej o tym nie słyszałam), ale święci pańscy, toż to jest napisane z gracją walca drogowego.
Autorka napisała mocną książkę. A właściwie inaczej - ona bardzo chciała napisać mocną książkę i to się czuje. Problem w tym, że jej jedyną metodą wzbudzania emocji w czytelniku jest epatowanie okrucieństwami, bo nikt się przecież nie zorientuje, że książka jest ważna i mocna jak się go nie będzie co chwilę walić po głowie krwawym flakiem, toż to elementarne rzeczy są. Nie da się ukryć, że wyczucia to ta książka nie ma za grosz, wszystko jest zarysowane nieznośnie grubą kreską, wywalone jak pięść między oczy.
To taka trochę powieść bez fabuły, bohaterowie są całkowicie drugorzędni wobec problemu, który autorka chce przedstawić. Tylko że ten problem też nie jest łatwo uchwycić. Trudno właściwie powiedzieć jednoznacznie o czym ta książka miała być - niby miało to opowiadać o niemieckiej akcji T4, ale jeśli czytelnik wcześniej nigdy o niej nie słyszał, to z tej książki też się za bardzo nie dowie, o co chodziło. Główną rzeczą, którą można z tej książki wyciągnąć jest to, że wojna jest okropna i dzieci przez nią cierpią, a naziści to źli ludzie byli.
Cała powieść składa się z pięciu historii, powiązanych ze sobą na tyle luźno, że mogłyby być zupełnie osobnymi opowiadaniami. Młody aptekarz ogarnięty paranoidalnym lękiem o córkę dowiaduje się, że w miejscowym szpitalu wskutek działań nazistów życie straciło setki dzieci. Mężczyzna, który w dzieciństwie trafił do takiego szpitala i udało mu się przeżyć. Emerytowana niemiecka lekarka udziela młodemu dziennikarzowi wyjątkowo smętnej parodii wywiadu (rozdział służący głównie temu, żeby z pozycji moralnej wyższości wygłosić kilka banalnych morałów o tym, jak zły jest nazizm - strasznie mnie to żenowało). Umierająca kobieta wspomina plądrowanie wsi przez Armię Czerwoną - rozdział kompletnie odklejony od czegokolwiek, bo w żaden sposób się nie wiąże z tematem, a przy tym w połowie jest dezorientująco metaforyczny, ale znalazł się w książce prawdopodobnie dlatego, że trudno przepuścić taką okazję dla paru soczystych opisów krwawej sieczki i okrutnych gwałtów. O czym opowiada ostatni rozdział miłościwie przemilczę, bo to już było całkowite przegięcie, chwyt subtelny jak wystrzał z bazuki.
Cóż, ważny temat to jeszcze nie wszystko. Bardzo się rozczarowałam.

118. Sprawa podmienionego zdjęcia (Gardner Erle Stanley)

O tym, że bogacić się trzeba dyskretnie.
Podczas rejsu statkiem Perry Mason spotyka kobietę, która podejrzewa, że jej mąż zdefraudował sporą sumę pieniędzy. Niedługo potem ów mężczyzna wypada za burtę, a jego żona zostaje oskarżona o zamordowanie go.
Tym razem Perry Mason podstępnie przejmuje cudze listy, udając grafologa, włamuje się do cudzego domu zostawiając odcisku palców i uczy pewnego świadka, że trzeba zawsze nosić okulary, nawet jeśli nie wyglądają stylowo przy wieczorowej sukni. W nietypowej dla siebie roli wystąpi też Della Street.
Postaci jest mnóstwo, a intryga jest zakręcona jak świński ogon dookoła słoika, choć pewne elementy da się rozwikłać stosunkowo wcześnie.

117. Esther the Wonder Pig czyli Jak dwóch facetów pokochało świnię (Jenkins Steve, Walter Derek, Crane Caprice)

O tym jak podejmować nieprzemyślane decyzje i nie przejmować się konsekwencjami.
Historia o tym, jak pewien człowiek pod wpływem impulsu przygarnął świnkę-miniaturkę (która okazała się być zupełnie nie miniaturowa). Wydarzenie to okazuje się przełomowym momentem życia i wymusza szereg diametralnych zmian - zaczynając od diety, na ścieżce zawodowej kończąc. Książka w największej mierze koncentruje się na rozwoju internetowej kariery Esther, który w efekcie doprowadził do stworzenia przytuliska dla potrzebujących zwierząt gospodarskich.
Paradoksalnie świnki jest tu bardzo niewiele i na dobrą sprawę z samego tekstu trudno wywnioskować, co w niej jest takiego, że tak zawładnęła sercami swoich właścicieli (właściwie wszystkie przytaczane anegdoty dotyczą problemów z utrzymaniem czystości) - wkładka ze zdjęciami robi w tym temacie dużo lepszą robotę. Dużo więcej za to można się dowiedzieć o jej właścicielu i ja doprawdy nie rozumiem, jak to możliwe, że nikt go jeszcze nie zamordował. Z książki wyłania się bowiem wizerunek człowieka bardzo egoistycznego, nieodpowiedzialnego i nie liczącego się z nikim, łącznie z najbliższymi.

116. Długi zew (Cleeves Ann)

O tym czy można pozwolić, aby przestępstwo uszło bez kary.
Na plaży zostają znalezione zwłoki człowieka o nieznanej tożsamości. Wkrótce wychodzi na jaw, że morderstwo w jakiś sposób wiąże się z ośrodkiem opieki nad dorosłymi osobami z upośledzeniem umysłowym. Śledztwo prowadzi Matthew, który wiele lat wcześniej odszedł z restrykcyjnej wspólnoty wyznaniowej, a obecnie żyje w szczęśliwym związku z mężczyzną. Można by nazwać go sztywniakiem, ale wynika to raczej z jego zdolności samokontroli i wychowywania się w purytańskim środowisku, niż z faktycznych cech charakteru.
Poza wątkiem kryminalnym książka dotyka też problemu opieki nad dorosłymi ludźmi z niepełnosprawnością intelektualną i niebezpieczeństwami, z którymi takie osoby mogą się spotkać. Sama intryga jest niezła, choć moim zdaniem brakuje paru puzzli, aby wszystko się idealnie spinało. Mam też pewne wątpliwości czy osoba z zespołem Downa dałaby radę brać udział w takiej konspiracji.

115. Niebieska łódka (Leśniowska Lucyna)

O tym, jak zjeść ciastko i mieć ciastko.
Głównymi bohaterami tej powieści młodzieżowej są Julia i Zygi - para przyjaciół z lat dziecięcych, którzy lata wcześniej wskutek różnych nieporozumień stracili ze sobą kontakt, a teraz trafili do jednej licealnej klasy i postanowili odbudować dawną relację. Łączy ich nieciekawa sytuacja rodzinna oraz to, że oboje mają ciągoty artystyczne i nie do końca wierzą we własny talent - Julia marzy o tym, by zostać malarką, Zygi gra na gitarze i komponuje własne piosenki, szczególnym uwielbieniem darząc szanty, jak przystało na człowieka, który mieszka w malowniczym domu na wydmach, nieprawdaż.
Jest to naprawdę świetna, wciągająca i urocza książka, która ma wszystko to, co moim zdaniem powinna mieć dobra powieść młodzieżowa. Przede wszystkim na plus wybijają się bohaterowie, którzy nawet wtedy, gdy postępują głupio czy nieuczciwie nie tracą sympatii czytelnika. Podejmowane tematy będą bliskie raczej każdemu młodemu człowiekowi. Dużo miejsca poświęcono przyjaźni, pierwszym zauroczeniom, podążaniu za pasją i marzeniami, próbom odkrycia swojej tożsamości, budowaniu poczucia własnej wartości. Książka zwraca też uwagę na to, jak ważna w rozwijaniu relacji jest właściwa komunikacja.
Nie jest to jednak pozycja całkowicie wolna od mankamentów.
Pod koniec akcja wydaje się gwałtownie przyspieszać i trochę przeskakuje nad końcowymi wydarzeniami. Całość obejmuje okres jednego roku szkolnego, przy czym pierwsze 350 stron opowiada o czasie od września do grudnia, a na ostatnich pięćdziesięciu musiało zmieścić się całe drugie półrocze. Samo zakończenie nie jest specjalnie wyraziste.
Trudno jest też określić właściwy czas akcji. Bohaterowie oglądają w kinie "Efekt motyla" - film z roku 2004. W tym samym roku rozpoczynają naukę w liceum, z czego wynikałoby, że urodzili się w roku 1988 lub 89. Ale w takim wypadku ich rocznik byłby już objęty reformą edukacji wprowadzającą gimnazja, a wówczas chodziliby do liceum trzy-, a nie czteroklasowego, jak podkreśla jedna z nauczycielek (tropienie anachronizmów związanych z tą reformą to moje hobby, jakby ktoś się zastanawiał). Ponadto bohaterowie oglądają w telewizji "Beverly Hills 90210" i "Big Brothera" - oba nie były emitowane w Polsce w 2004 roku.
Niemniej nie są to uchybienia, które w jakikolwiek sposób wpływałyby na przyjemność z czytania, a ta była naprawdę ogromna.

114. Jedwabny krawat (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))

O tym, że dobry zwyczaj - nie pożyczaj.
W zakładzie opracowującym rewolucyjny lek na ciężką chorobę nerek ktoś nocą zamordował dyrektora i ukradł zapas niezwykle silnej trucizny. Wśród podejrzanych jest zadłużony hazardzista, zdradzony mąż i nadmiernie ambitny pracownik czający się na dyrektorskie stanowisko.
Znajdziemy tu wszystkie ulubione chwyty Kłodzińskiej, na czele z niesamowicie prężnie działającym zakładem przemysłowym pełnym niespotykanie kompetentnych pracowników i bohaterem chorobliwie zazdrosnym o czyjeś życiowe powodzenie. Niemniej zakończenie nie jest tak oczywiste, jakby się mogło z początku wydawać. I nawet pomimo tego, że raczej nie ma we wszechświecie organów ścigania działających tak sprawnie jak milicja w wizji Kłodzińskiej, a naszym kryształowym stróżom prawa co i rusz pomagają różne szczęśliwe zbiegi okoliczności, to wciąż jest to całkiem przyjemny i sprawnie napisany kryminał.

113. Czeski Raj (Rudiš Jaroslav)

O męskich rozmowach w saunie.
Jest to typowy przedstawiciel czegoś, co nazywam książkami bez fabuły. Na jej treść składa się zapis dialogów, jakie grupa mężczyzn odbywa podczas wizyt w saunie - z powodzeniem mógłby to być tekst dramatu, przeznaczony do wystawiania na scenie (i całkiem możliwe, że w takiej formie lepiej by się sprawdzał). Przy czym dialogi te w zasadzie nie niosą ze sobą żadnej treści, to takie typowe gadki-szmatki, jakie się odbywa z obcymi ludźmi podczas długiego siedzenia w poczekalni czy podróży autobusem. Bohaterów jest tu kilkunastu i każdy z nich ma nie tyle charakterystyczną cechę, co swój przydzielony temat, do którego wciąż powraca i kwestie, które musi systematycznie powtarzać. Po pewnym czasie ta powtarzalność zaczyna być nieco nużąca. Nie do końca też przekonało mnie udziwnione, surrealistyczne zakończenie. Moim zdaniem to bardzo nijaka książka, która nie wnosi do życia absolutnie nic.

112. Wierzyliśmy jak nikt (Makkai Rebecca)

O pokoleniach spisanych na straty.
Najważniejszy wątek książki rozgrywa się w Chicago drugiej połowy lat 80. w środowisku młodych gejów, systematycznie dziesiątkowanych w związku z epidemią AIDS. Głównym bohaterem jest Yale, który na razie jest zdrowy, żyje w stałym związku, dzięki czemu czuje się względnie bezpiecznie i właśnie pracuje nad przygotowaniem wystawy nieznanych dotąd prac paryskich malarzy z lat 20. 30 lat później Fiona, która była świadkiem tamtych wydarzeń, przyjeżdża do Paryża, aby odnaleźć swoją zaginioną córkę.
Pokolenie homoseksualnych mężczyzn umierających na AIDS jest tu zestawione z artystami paryskiej bohemy, których kariery zostały przerwane przez wybuch I wojny światowej, a oba wątki łączy motyw wystawy, którą ocaleni przygotowują w hołdzie dla umarłych i dla upamiętnienia ich istnienia, aby nie pozwolić ukochanym ludziom zniknąć do końca, rozpłynąć się w statystyce. Książka pokazuje również, że doświadczenie takiej straty może być brzemieniem ciążącym na człowieku przez resztę życia, nie pozwalającym zaangażować się w żadną relację w paraliżującym lęku przed kolejnym zranieniem.
To bardzo przygnębiająca książka, z gatunku tych, których nie sposób odłożyć, mimo że nie ma się już siły ich czytać.

111. Dom nad kanałem (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O niebezpieczeństwach czyhających na nieszkodliwe staruszki.
Tommy i Tupence dziedziczą po ciotce, która ostatnie lata życia spędziła w domu spokojnej starości, kilka osobistych, niewiele wartych drobiazgów, w tym obraz tytułowego domu nad kanałem. Tuppence jest przekonana, że widziała już kiedyś ów budynek i w ferworze poszukiwań wplątuje się w aferę o kryminalnym charakterze.
Cykl o Beresfordach jest moim zdecydowanie najmniej ulubionym i właściwie wszystkie jego części uważam za w najlepszym wypadku umiarkowanie udane. Tutaj mniej więcej do połowy jest jeszcze znośnie. Gdy Tuppence prowadzi swoje prywatne śledztwo i zbiera wszystkie prowincjonalne ploteczki, to wszystko dosyć dobrze wpisuje się w typowy schemat, z którego Agatha Christie korzystała w swoich kryminałach. Zakończenie jest może nieco nadmiernie zagmatwane, ale całkiem zaskakujące i książka jako całość mogłaby uchodzić za "umiarkowanie udaną". Moim zdaniem jednak na jej niekorzyść bardzo działa wątek złodziejskiej szajki, który wydaje się wyciągnięty z zupełnie innego porządku, kompletnie tu nie pasuje i wprowadza za dużo zamętu całkiem niepotrzebnie.

110. Na glinianych nogach (Pratchett Terry)

O tym, co jest istotą życia.
W Ankh-Morpork zostaje zamordowanych dwóch nieszkodliwych staruszków, ktoś próbuje otruć Vetinariego, do straży wstępuje młoda krasnoludka usiłująca zamanifestować własną kobiecość, a w całym mieście dochodzi do buntu golemów, powszechnie uważanych za bezmyślne maszyny służące do odwalania najgorszej roboty.
Mam jeden, ale za to zasadniczy problem ze Światem Dysku. Lubię postaci i humor, podoba mi się jak Pratchett przemyca w swoich książkach mniej lub bardziej aktualne problemy współczesnego społeczeństwa - tutaj jest to przede wszystkim wyzysk, rasizm, niewolnictwo, równouprawnienie, ale w pewnym stopniu też nadmiernie ambitni rodzice przytłaczający dziecko zbyt wygórowanymi oczekiwaniami. Sęk w tym, że fabularnie te książki mnie kompletnie nie porywają i zawsze czyta mi się je z pewnym mozołem.

109. Na szpulce niebieskiej nici (Tyler Anne)

O tym, że werandy w domach są ważne.
Jest to historia o raczej przeciętnej amerykańskiej rodzinie - starzejących się rodzicach i ich dorosłych już dzieciach, które stają przed koniecznością zdecydowania, kto powinien objąć nad nimi opiekę.
Ramy opowieści wyznacza czas zamieszkiwania w rodzinnym domu, co oznacza, że duża część wątków urywa się trochę bez konkluzji. Właściwie żadnej postaci nie poznajemy w pełni - a często to, czego się o nich dowiadujemy nie jest obiektywną prawdą, ale raczej mieszaniną złożoną z przekonań i uprzedzeń pozostałych bohaterów. I właśnie ta konkluzja, że znaczenie opowieści zmienia się diametralnie w zależności od opowiadającego wydaje mi się główną myślą wypływającą z tej powieści.

108. Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli: Depesze z Syrii (Giovanni Janine di)

O życiu na gruzach miasta.
Autorka, korespondentka wojenna, pisała swoją książkę w latach 2011-2015, w tym czasie wielokrotnie podróżując do Syrii i dokumentując to, jak niemal na jej oczach, kawałek po kawałeczku znika państwo. Obserwowała jak tuż obok trwających walk, toczy się zwykłe życie, jak w akompaniamencie huków i wystrzałów odbywają się wystawne basenowe przyjęcia. Rozmawiała z rannymi żołnierzami, więzionymi i torturowanymi aktywistami, opozycyjnymi bojownikami i zwolennikami reżimu prezydenta Asada, a także przede wszystkim ze zwykłymi ludźmi, próbującymi jakoś przetrwać w wojennej rzeczywistości.
Jedyną rzeczą, którą można poczytywać za minus jest to, że książka w żaden sposób nie wprowadza w temat ani nie tłumaczy podstaw - wymaga od czytelnika już pewnej uprzedniej wiedzy.

107. Pozdrawiam i przepraszam (Backman Fredrik)

O tym, że w każdej bajce tkwi ziarno prawdy.
Tym razem nie ma małego, upadającego miasteczka ani drużyny sportowej, ani nawet łobuzerskiego młodzieńca o złotym sercu Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. Jest za to Elsa - siedmiolatka, nazbyt inteligentna na swój wiek, przez co nie ma ona żadnych przyjaciół z wyjątkiem nieco szalonej babci, która opowiada jej piękne, rozbudowane bajki. Wkrótce babcia umiera, pozostawiając wnuczce zadanie dostarczenia kilku listów z przeprosinami - i okazuje się, że opowiadane przez nią bajki bardzo wiele czerpały z rzeczywistości.
Cały czas podczas czytania miałam wrażenie, że ta książka była kierowana do nieco młodszego czytelnika, takiego mniej więcej nastoletniego - fabuła jest nieco infantylniejsza niż zwykle, choć nie można powiedzieć, że głupia. No i moim zdaniem to najmniej udana z książek Backmana - momentami nieco się wlecze (zwłaszcza wtedy, gdy przytaczane są bajki), a wątek sensacyjny wydał mi się wciśnięty bardzo na siłę.

106. Inna dusza (Orbitowski Łukasz)

O szarych latach dziewięćdziesiątych.
Książka powstała w ramach serii Na F/Aktach, w której kilkoro autorów miało stworzyć swoje powieści na bazie akt głośnych polskich spraw kryminalnych. Podejścia do tego tematu mogą być różne - Orbitowski postawił na odwzorowanie klimatu drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Tylko nie wiem jak wielki sentyment do tych czasów trzeba mieć, żeby wytrzymać to, że książka traktuje tak zupełnie o niczym. To jest dosłownie relacja z miejsca, gdzie nic się nie dzieje, napakowana pustą i nic nie wnoszącą treścią, ale od czasu do czasu pojawi się nawiązanie do jakiegoś starego serialu, marka modnych wówczas słodyczy czy piwa, tytuły piosenek itp. Tylko moim zdaniem, na tym nie można zbudować dobrej książki, to mógłby być fajny element tworzenia klimatu, ale nie fundament całej powieści, bądźmy poważni. Nie można całej historii oprzeć na smaczkach i klimacie, kiedy jednocześnie nie ma się w książce fabuły, bohaterów i wiarygodnych relacji między nimi. Styl Orbitowskiego też jest specyficzny - suchy, surowy, mało tu dialogów, za to dużo streszczeń. Być może współgra to z opisywaną szarą rzeczywistością, ale nie czyta się dobrze. Moim zdaniem Wojciech Kuczok w swojej "Czarnej" poradził sobie z analogicznym zadaniem zdecydowanie lepiej, "Inna dusza" kompletnie nie przypadła mi do gustu.
Uwaga - książka zawiera sceny okrutnej przemocy, w tym tej wobec zwierząt.

105. Życie po życiu (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, że życie nie kończy się na emeryturze.
(No chyba, że cię akurat ktoś zamorduje).
Nastia właśnie przeszła na policyjną emeryturę, ale w związku z tym, że nie mogła znieść bezczynności, rozpoczęła pracę w agencji detektywistycznej. Jej pierwszą sprawą będzie rozwiązanie zagadki morderstw dwóch emerytek, które uczęszczały do tego samego klubu seniora.
Nie wiem do końca co się stało, ale w tej książce Nastia wydawała mi się jakaś wyjątkowo nieznośna. To nigdy nie była bohaterka szczególnie buchająca pewnością siebie, ale tym razem przekraczała już wszelkie granice brawury. Niemal każdą kwestię odbierała jako przytyk do swojego wieku i urojonego niedołęstwa, wciąż strzelała jakieś fochy i ogólnie chciało się nią co jakiś czas potrząsnąć. Ale za to miała całkiem sympatyczny wątek z pieskiem ze schroniska.
Co się zaś tyczy wątku kryminalnego, to był całkiem dobry. A właściwie był dobry połowicznie, bo moim zdaniem jest nie do końca dopracowany. (Pod paplą wielki spoiler)Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu

104. Władcy dyscypliny (Conroy Pat)

O tym, jak z chłopca zrobić mężczyznę.
Will jest studentem ostatniego roku Instytutu Wojskowego w Południowych Stanach. To szkoła, w której wyjątkowo okrutna fala jest integralnym elementem kształcenia, co roku z tego powodu z dalszej nauki rezygnuje ponad połowa kadetów, a w założeniu mają zostać tylko ci najtwardsi, najsilniejsi, najbardziej godni miana Pełnego Człowieka - są również sposoby, aby tych "niegodnych" zmusić do odejścia wtedy, kiedy sami nie chcą. W tym roku do Instytutu trafia pierwszy w historii szkoły czarnoskóry rekrut.
Myślałam, że to właśnie kwestie związane z rasizmem będą tutaj grały najważniejszą rolę, ale o dziwo wcale tak nie jest. Główny wątek książki stanowi wewnętrzna walka głównego bohatera. Jest on bardzo ciekawą osobowością. To człowiek, który z jednej strony wydaje się konformistą - podporządkowuje się systemowi, stara się nie wychylać, swoją niepewność tuszuje wyjątkowo zjadliwym poczuciem humoru, jako jedyny na roku nie podpisuje kontraktu na udział w wojnie w Wietnamie. Z drugiej zaś buntuje się przeciwko brutalnym metodom i postanawia, że nie pozwoli pozbawić się tego, co uważa za istotę swojego człowieczeństwa, nie chce sam stać się agresorem.
To raczej ciężka książka. Dużo tu opisów okrutnej przemocy i poniżenia, zdrady, bezsilności, zawiedzionych oczekiwań i zranionych uczuć. Ale to też książka bardzo piękna. Jest tu bardzo wzruszający obraz przyjaźni (męskie przyjaźnie, przynajmniej te literackie, są najwspanialsze na świecie), lojalności, odwagi, pięknie pokazana relacja pomiędzy podwładnym i przełożonym. Przede wszystkim to jednak wielki traktat na temat tego, na czym polega bycie przyzwoitym, dobrym człowiekiem.

103. Druga szansa (Miszczuk Katarzyna Berenika)

O tajemniczych zakamarkach ludzkiego umysłu.
Julia budzi się pewnego ranka w obcym pokoju, nie pamiętając absolutnie niczego ze swojej przeszłości. Wkrótce okazuje się, że znajduje się w specjalnym ośrodku psychiatrycznym, który dzięki eksperymentalnej terapii ma przywrócić jej utracone wspomnienia.
Książka z typu "literatura na długą podróż pociągiem". To jest jedna z tych powieści, w których wszystko jest dziwne i nie wiadomo o co chodzi, a najważniejsze jest efektowne zakończenie, które ma wgniatać w fotel i wybijać zęby swoim rozmachem. Sęk w tym, że jak się człowiek głębiej nad tym zastanowi, to się to wszystko trzyma kupy w sposób raczej umowny. Czymś podobnym (choć, przyznajmy uczciwie, że jednak bardziej niedorzecznym) było "Może pora z tym skończyć".
Książka bardzo gra motywem niewiarygodnego narratora. Wszystko poznajemy z perspektywy Julii, która sama już w pewnym momencie nie wie, czy to co przeżywa jest prawdą, urojeniem wynikającym z choroby czy narkotyczną halucynacją. Niestety wydaje mi się, że rozwiązanie tajemnicy przeciągane jest trochę za długo - albo autorka udziela po drodze za dużo wskazówek; w każdym razie rozwiązania tajemnicy da się domyślić na co najmniej dwadzieścia stron zanim ono faktycznie nastąpi. To stanowczo za wcześnie. Autorka próbuje wciąż utrzymywać napięcie, ale cały ten efekt niesamowitego zwrotu akcji się zupełnie rozmywa i człowiek tylko się niecierpliwi i irytuje, czemu ta bohaterka nadal niczego nie chwyta. W ogóle bohaterowie nie są zbyt mocną stroną powieści, zwłaszcza ci drugoplanowi wypadają strasznie blado.

102. Czarnobylska modlitwa: Kronika przyszłości (Aleksijewicz Swietłana)

O tym, jak żyć, gdy świat już nie jest tym, czym był.
Szczerze mówiąc nie wiem czy można Swietłanę Aleksijewicz z czystym sumieniem nazywać pisarką czy reportażystką. Ona jest raczej zbieraczką ludzkich historii - przytacza cudze opowieści, nie dodając zupełnie niczego od siebie. Spoiwem łączącym wszystkie historie jest awaria reaktora w Czarnobylu, a wśród wspominających są likwidatorzy i ich żony, politycy, naukowcy i aktywiści, matki chorych dzieci, ludzie wysiedleni z okolicznych wiosek, tacy, którzy nielegalnie koczują w skażonej strefie, a nawet tacy, którzy z pełną świadomością szukają schronienia właśnie tam, bo to jedyne miejsce, z którego nikt ich nie wypędzi. Nie ma tu opisu przebiegu katastrofy ani analizy jej przyczyn. To raczej książka o tym jak wyglądały pierwsze dni i miesiące po wybuchu, o panujacym wówczas strachu i dezinformacji. Sporo tu jednostkowych tragedii, bólu, śmierci, poświęcenia, ostracyzmu, konieczności rezygnacji z marzeń i głębokiego osamotnienia. Wielu świadków przyrównuje tamten czas do wojny. To też historia o stracie, na wielu poziomach. Ludzie stracili swoje domy, w których często mieszkali od pokoleń, a wielu z nich również zdrowie i życie, ale także wiarę w naukę, postęp, człowieka jako tego, który panuje nad naturą oraz potęgę państwa, które dotąd uważali za niezwyciężone.

101. Morderstwo to nic trudnego (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że ludzi nie można bezkarnie obrażać.
Były policjant Luke spotyka w pociągu kobietę twierdzącą, że w jej wsi grasuje seryjny morderca, który nie budzi w nikim podejrzeń, gdyż swoje zbrodnie pozoruje jako nieszczęśliwe wypadki. Luke nie bierze tych zwierzeń poważnie do czasu, gdy dowiaduje się, że owa kobieta jeszcze tego samego dnia zginęła pod kołami samochodu - wówczas postanawia rozpocząć swoje prywatne śledztwo w tej sprawie.
Trudno jest jednoznacznie ocenić tę książkę. Intryga - osoba mordercy, jego motyw, jak i całe tło obyczajowe są bardzo dobre. Problemem jest Luke, który zupełnie zawodzi jako postać. W swoich dociekaniach opiera się wyłącznie na emocjach, przeczuciach i uprzedzeniach, nie na faktach, a śledztwo prowadzi z gracją słonia w składzie porcelany. To byłoby zupełnie akceptowalne, gdybyśmy mieli do czynienia z detektywem-amatorem, ale ten człowiek wiele lat pracował jako policjant przecież. Zdecydowanie najlepszą robotę miał inspektor Battle, który po prostu zjawił się w finale i aresztował winnego, nie przyczyniając się niczym do jego ujęcia. Zupełnie nietrafiony i nieprzekonujący był też wątek romansowy, kompletnie mi się nie podobał.

100. Deutsche nasz: Reportaże berlińskie (Wanat Ewa)

O tym, jak to jest z tym multi-kulti.
Książka to portret współczesnych Niemiec, ze szczególnym uwzględnieniem Berlina. Autorka próbuje dociec jak na postawy współczesnych Niemców wpłynęła ich historia - przede wszystkim II wojna światowa oraz późniejszy podział na NRD i RFN. Dużo miejsca zajmuje niemieckie stanowisko wobec przyjmowania uchodźców. Nie jest to jednak laurka. Autorka wskazuje, że Niemcy zdecydowanie nie są homogeniczni w swoim światopoglądzie, że wielu z nich podchodzi do cudzoziemców nieufnie, a wciąż rosnące poparcie dla partii skrajnie prawicowych nie jest dziełem przypadku. Znajdziemy tu różne opinie, mnóstwo historii, prywatnych i globalnych dramatów. Poznamy relacje polityków, wolontariuszy, człowieka pracującego na lotnisku i asystującego przy deportacjach, dyrektora prowadzącego ośrodek dla uchodźców, a także przede wszystkim samych uchodźców i ich niemieckich sąsiadów. Wielu uchodźców do ucieczki popchnęły poza wojną także osobiste prześladowania, niektórzy tęsknią za ojczyzną i chcieliby kiedyś do niej wrócić, wielu czeka deportacja, bo proces przyznawania azylu jest długotrwały i wbrew pozorom dużo trudniejszy niż by się mogło wydawać. Książka wyraźnie pokazuje, że nic tu nie jest czarno-białe i nie ma prostych rozwiązań.

99. Pszczoły i grom w oddali (Onda Riku)

O tym, co to znaczy być muzykiem.
Książka opowiada o prestiżowym konkursie fortepianowym, odbywającym się w jednym z japońskich miast. Spośród dziewięćdziesięciu uczestników wybiera czterech i koncentruje się na ich perspektywie, towarzysząc im przez trzy etapy eliminacji i finał. Każda z osób ma za sobą inną drogę, prezentuje inne podejście do muzyki i czego innego oczekuje od konkursu.
Moim zdaniem to idealna książka na jesienną słotę, stworzona, żeby czytać ją popijając herbatkę, będąc zawiniętym w koc niczym ludzki naleśnik. To książka bardzo spokojna, z niespieszną akcją (choć nie pozbawioną kilku zaskoczeń), taka raczej do kontemplacji i chłonięcia poetyckich opisów muzyki. Bardzo przyjemna, relaksująca lektura.

98. Shirley (Brontë Charlotte (Brontë Karolina; pseud. Bell Currer))

O tym, jaka jest najlepsza motywacja do zawarcia związku małżeńskiego.
Książka podejmuje kilka tematów. Z początku koncentruje się na rewolucji przemysłowej i problemach występujących po obu stronach - robotników (bo rozwój mechanizacji odbierał im pracę) i przedsiębiorców (bo w związku z wojnami napoleońskimi zamknęły się zagraniczne rynki zbytu). Później przez chwilę prześlizguje się po temacie emancypacji kobiet, wskazując na niesprawiedliwą pogardę jaka darzone były stare panny. Końcówka to już właściwie romans pełną gębą, w którym najbardziej palącym problemem jest to, kto za kogo wyjdzie za mąż - w tej części najwyraźniej przebija specyficzne poczucie humoru Charlotte Bronte, budzące skojarzenia z "Dziwnymi losami Jane Eyre".
Niestety, nie będzie to moje ulubione dzieło sióstr Bronte. Tym, co mi najbardziej doskwierało było pewne przegadanie, zwłaszcza w środkowej części książki. Są tutaj całe wątki, których obecność jest dla mnie kompletnie niezrozumiała i wydaje mi się niepotrzebna - przytaczane jest np. stare wypracowanie tytułowej bohaterki (które moim zdaniem ma zupełnie znikome znaczenie w kontekście całości książki, o ile jakiekolwiek ma), całkiem zbędny był też wątek pogryzienia przez potencjalnie wściekłego psa. Trochę brakowało mi też bardziej wyrazistego głównego wątku. Z początku wydaje się, że takim będą próby młodego przedsiębiorcy, aby wydostać się z długów i odbudować podupadłą fabrykę - ale ten wątek rozmywa się stosunkowo szybko i moim zdaniem nie zostaje zastąpiony niczym szczególnie ciekawym.
Przeszkadzała mi też skandaliczna jakość wydania. Liczne literówki, błędy interpunkcyjne, połknięte słowa itp. - doprawdy nie godzi się, żeby klasykę wydawać w tak niechlujny sposób.

97. Trociny (Varga Krzysztof)

O tym, jak podnieść marudzenie do rangi sztuki.
Piotr, pracujący jako komiwojażer, siedzi w pociągu, który utkwił w szczerym polu i zabija czas opisując historię swego życia, okraszoną długimi krytycznymi tyradami na temat wszystkiego.
Idealnie da się tę książkę posumować następującym cytatem z Andersena: "Widzę więc, że żaden z was nie zostanie właściwie czymś, chociaż tak myślicie. Ale róbcie, co chcecie, nie będę do was podobny; stanę poza tymi wszystkimi sprawami, będę krytykował to, co wy będziecie robili. W każdej rzeczy jest coś niewłaściwego, otóż ja to wynajdę i będę krytykował: to dopiero będzie na pewno coś!". Piotr to zdecydowanie rasowy malkontent, a przy tym to też człowiek bardzo nieszczęśliwy, zgorzkniały, rozczarowany życiem, w którym niewiele rzeczy mu wyszło - jego małżeństwo się rozpadło, praca wydaje się zbędna i bezsensowna (choć w głębi duszy jest jej bardzo oddany), a zewsząd otaczają go wyłącznie prymitywi, którzy nie słuchają muzyki sakralnej. Te niekończące się potoki narzekania wydają się być narzędziem, aby samemu z sobą poczuć się lepiej, bardziej wyjątkowo, dodać sobie znaczenia, którego się we własnej codzienności już wcale nie dostrzega - choć nie da się też odmówić Piotrowi pewnej słuszności, jego spostrzeżenia bywają bardzo celne. Całość dosyć dobrze współgra z przyjętą formą monologu składającego się z tasiemcowych zdań, ciągnących się nieraz przez całą stronę.

96. Śmierć i trochę miłości (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, czy ślub jest najszczęśliwszym dniem w życiu.
W przeddzień swojego ślubu, Nastia Kamieńska otrzymuje list z ostrzeżeniem. Podobną przestrogę odebrało kilka innych kobiet, a dwie z nich, tuż przed ceremonią pożegnały się z życiem.
Zgodnie z tytułem miłości jest tu tylko trochę - widzimy ją głównie w wykonaniu Nastii i Loszki. Przyznam szczerze, że bardzo lubię tę parę i ich relację i właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby przeczytać całą książkę o tym jak chodzą razem na spacery, układają pasjanse i rozmawiają, i wcale by mi nie brakowało żadnych morderstw. W pozostałych opisywanych związkach nie ma już takiej sielanki - opierają się albo wyłącznie na pożądaniu, albo na cynizmie i wyrachowaniu. Mnóstwo bohaterów traktuje swoich partnerów przedmiotowo, traktując ich jako trampolinę do lepszego życia. Sama intryga kryminalna wypada bardzo dobrze, nawet pomimo tego że stosunkowo łatwo da się wytypować mordercę. Ogółem to bardzo udana część cyklu. Jedynym większym zgrzytem jest fakt, że tłumaczka programowo nie używa podwójnego "i" przy odmianie imion.

95. Rzeźniczka z Małej Birmy (Nesser Håkan)

O tym, gdzie leżą granice ludzkiej cierpliwości.
Tytułowa Rzeźniczka to kobieta, która kilkanaście lat wcześniej została skazana za zabójstwo i poćwiartowanie swego patologicznego męża. Po wyjściu z więzienia związała się z mężczyzną, który niedługo potem zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, a śledztwo utknęło w martwym punkcie na kolejne kilka lat. Obu sprawom ma ponownie przyjrzeć się Barbarotti, który właśnie przeżywa duży osobisty dramat - praca ta ma przynieść mu ukojenie, a jednocześnie ewentualnie popełniony błąd nie będzie się wiązał z poważnymi konsekwencjami.
Tym, co trzeba policzyć na plus jest fakt, że to zdecydowanie najlepsza książka o Barbarottim, jeśli chodzi o intrygę kryminalną. Choć trzeba też przyznać, że poprzeczka nie była zawieszona szczególnie wysoko - w pozostałych rozwiązanie było albo oczywiste od samego początku, albo sprawiało, że cała wcześniejsza treść książki wydawała się bez znaczenia. Natomiast rozczarowała mnie trochę psychologiczna strona książki - przy takim temacie mogłoby to wszystko być bardziej pogłębione.

94. Dżozef (Małecki Jakub [pisarz])

O tym, że człowiek sam jest swoim najgorszym wrogiem.
Narrator książki, Grzegorz, trafia do szpitala w związku z operacją złamanego nosa. Jednym z jego towarzyszy w szpitalnej sali jest Stanisław - fanatyczny wyznawca twórczości Josepha Conrada. Pewnego dnia Stanisław trawiony gorączką, myśląc że jest swoim ukochanym autorem, zaczyna dyktować Grzegorzowi opowieść - w jego przekonaniu ma to być ostatnia powieść Conrada, a w rzeczywistości to historia jego własnego życia.
To jest pod pewnymi względami bardzo czytelnicza książka. Duża jej część opowiada o sile literatury, o tym, jak bardzo książki potrafią człowieka odciąć od rzeczywistości, o tym, że wciągająca opowieść może być formą ucieczki od problemów codzienności, chwilą świętego spokoju, ale także więzieniem, z którego nie da się wyrwać, zanim się nie dobrnie do ostatniej strony. To historia o tym, że kiedy czytasz dobrą opowieść, świat bardzo się kurczy - jesteś już tylko ty i książka.
Ale w największej mierze to książka o człowieku i jego wewnętrznej walce - z własną naturą i z ograniczeniami, które się z tym wiążą. Autor próbuje pokazać, że często te granice tworzymy sobie sami we własnych głowach, sami też karmimy potwora, który hamuje nas w działaniu i powstrzymuje przed tym, żeby żyć pełnią życia, bo boimy się bliskości, odrzucenia i tego, że szczęście kiedyś się skończy.
Taka ciekawostka - "Dżozef" ma dwa wydania, przy czym to drugie od pierwszego różni się diametralnie, jest właściwie książką napisaną na nowo. Pierwszy raz spotykam się z taką sytuacją, żeby kolejne wydania książki tak bardzo od siebie odbiegały. Choćby końcowe akapity są zupełnie inne i moim zdaniem w drugim wydaniu zakończenie wybrzmiewa pełniej i bardziej wyraziście, i trochę żałuję, że czytałam akurat to pierwsze.

93. Droga przez kłamstwa (Cleeves Ann)

O tym, że alibi to ważna rzecz.
Dziesięć lat po morderstwie nastolatki, skazana za to przestępstwo kobieta popełnia samobójstwo w więzieniu, pechowo tuż przed tym, jak znajduje się świadek potwierdzający jej alibi. Śledztwo zostaje więc otwarte na nowo.
Książce szczęśliwie udaje się uniknąć bolączek, na które cierpi większość współczesnych kryminałów. Jest w niej coś bardzo klasycznego. Klimat paskudnej zimy w małym nadmorskim angielskim miasteczku budził we mnie skojarzenie z powieściami wiktoriańskimi.
Wśród bohaterów na główny plan wychodzi jedna rodzina. Ojciec - narzucający wszystkim swoją nowo odkrytą wiarę, podporządkowana mu we wszystkim zahukana matka, wycofany, ogarnięty obsesją syn i córka, która lata temu odnalazła zwłoki. To taka kobieta, która nigdy nie będzie w życiu szczęśliwa, nie dlatego że ją spotykają jakieś złe rzeczy, ale dlatego że żyje w świecie fantazji o wielkich namiętnościach i książętach na białym koniu, a przez to zupełnie nie potrafi docenić swojej poukładanej i spokojnej codzienności, która wydaje jej się szara i nudna. Udaną postacią jest też prowadząca śledztwo inspektor Vera Stanhope. To kobieta raczej niepozorna, lekceważona przez innych, głównie z racji dysponowania tzw. urodą dla konesera, trochę cyniczna i zgorzkniała, ale przy tym potrafiąca wyciągać wnioski i podpuszczać kłamliwych świadków. Intryga jest całkiem udana, logicznie umotywowana, po drodze mylone są tropy i co i rusz komuś wypada jakiś trup ukryty w szafie. To całkiem przyjemna lektura, choć początek wydał mi się nieco rozwleczony.

92. Testament (Grisham John)

O tym, że może by tak rzucić wszystko i wyjechać do brazylijskiej dżungli.
Amerykański miliarder umiera, pozostawiając po sobie dość szokujący testament - wydziedzicza w nim szóstkę swoich tonących w długach i bardzo liczących na pokaźny spadek dzieci, wszystko zapisując nikomu nieznanej nieślubnej córce, która pracuje jako misjonarka wśród południowoamerykańskich Indian.
Tym, co z książki wypływa najbardziej jest pochwała prostego życia, przy jednoczesnej krytyce nadmiernego konsumpcjonizmu i życia ponad stan. Grisham przedstawia tu też różnicę w podejściu do pieniędzy w zależności od tego, czy się na fortunę zapracowało, czy też od początku w niej wzrastało. Przy czym, w związku z tym, że mamy tu przeciwstawione dwie ekstremalne sytuacje, cały konflikt wydaje się bardzo odległy i wyłącznie teoretyczny. Albo przepuszczasz ciężkie hajsy na narkotyki i prywatne helikoptery, albo jedziesz w dżunglę chrystianizować tubylców, stany pośrednie przecież nie istnieją.
Poza tym bardzo dużą część książki zajmuje podróż przez brazylijskie ostępy i w moim odczuciu autor kompletnie tutaj poległ, nie potrafił opisać tego zajmująco i mimo że jest to wyprawa pełna niebezpieczeństw - a to łódź zatonie, a to kogoś wąż ugryzie, a to samolot wleci w krowę, to emocje przy tym są jak na grzybobraniu.
Zauważam niepokojącą tendencję, że Grisham coraz częściej mnie zawodzi i jest to konkluzja smutna wielce.

91. Fałszerze (Gide André (Gide Andrzej)) - powtórka

O tym jak nie ulegać społecznym oczekiwaniom.
Po raz pierwszy czytałam tę książkę jedenaście lat temu i z tej pierwszej lektury pamiętałam tylko scenę trucia się gazem i takie niewyraźne wrażenie, że to było coś innego i że mi się bardzo podobało. Tym razem podobało mi się nieco mniej.
Jest to książka bardzo wielowątkowa, a przy tym napisana tak jakoś osobliwie. Trudno wyodrębnić tu jakiś główny temat, tak jakby to była książka dosłownie o wszystkim. Jest tu i niewierność małżeńska, nieślubne dzieci, zakazana miłość, dzieci schodzące na złą drogę, uleganie złym wpływom, próby odnalezienia własnej drogi życiowej, dużo rozważań na temat twórczości i samobójstwa, i pewnie pominęłam jeszcze ze dwa tuziny tematów. Trudno też wskazać głównych bohaterów, bo po pierwsze - jest ich mnóstwo, a po drugie - niejednokrotnie ci, którzy wydają się ważni schodzą na dalszy plan, a ci dalszoplanowi zaczynają grać pierwsze skrzypce. W przypadku niemal każdej postaci widzimy tylko jakiś drobny wycinek ich drogi, wiele wątków pozostaje urwanych, bez zamknięcia. Trudno też stwierdzić, kto jest tytułowym "fałszerzem" - przez całą książkę przewija się wątek fałszowania pieniędzy, ale tak naprawdę niemal każda postać jest tu "fałszerzem", kogoś oszukuje, przed kimś udaje.
W szczególny sposób rozczulił mnie wątek homoseksualnej miłości, ale nie dlatego że był jakoś szczególnie poruszający, ale przez to że przy pierwszej lekturze mi kompletnie umknął, nie budząc żadnych podejrzeń. Co prawda jest to napisane dość aluzyjnie i enigmatycznie, niemniej wystarczająco jasno, żeby zrozumieć, o co chodzi. A jednak dwudziestoletnim szczawiem będąc, nie załapałam niczego. Ewidentnie byłam kiedyś niewinna jak, z przeproszeniem, nieobsrana łąka, a potem się tak strasznie zepsułam.

90. Pollyanna (Porter Eleanor Hodgman)

O wielkiej sile optymizmu.
Pollyanna, po śmierci swoich rodziców, trafia pod opiekę dość zasadniczej i niezbyt entuzjastycznie nastawionej do nowego obowiązku ciotki. Dziewczynka jest bardzo optymistyczną, pogodną naturą i ma zwyczaj w każdej sytuacji wynajdować dobrą stronę, z której można się cieszyć. Wkrótce w swoją "grę w zadowolenie" wciąga całe miasto.
Jak się tak głęboko zastanowić, to w sumie trudno powiedzieć, czemu akurat ta książka stała się klasykiem powieści dla dzieci. Na pierwszy rzut oka nie ma w niej nic szczególnego - ot, kolejna przesłodzona, nieco naiwna opowieść o ekscentrycznej sierocie, która zmienia świat na lepsze. Myślę, że siła tej książki tkwi głównie w jej bohaterce, której postawa bardzo podnosi na duchu i sprawia, że trudno się nie zarazić tym optymizmem, choćby na chwilę.

89. Informacja zwrotna (Żulczyk Jakub)

O tym, jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi.
Marcin Kania, były muzyk, który żyje głównie z tego, że lata temu napisał jeden przebój, jest alkoholikiem, od dłuższego czasu trzeźwym; uczęszcza na terapię grupową. Pewnego dnia budzi się skacowany i pobity w mieszkaniu swojego syna, po którym zaginął wszelki ślad, z poprzedniego dnia pamiętając jedynie jakieś niewyraźne przebłyski. Wkrótce okazuje się, że sprawa tego zaginięcia prawdopodobnie łączy się z przekrętami, do których dochodziło podczas reprywatyzacji warszawskich nieruchomości.
Książka klasyfikowana jest jako thriller/kryminał i nie da się ukryć, że są w niej obecne elementy charakterystyczne dla tego gatunku. Przede wszystkim jest to tajemnicze zaginięcie, działalność na pograniczu prawa i "źli ludzie", którzy starają się nie dopuścić do ujawnienia prawdy. Występują wątki nawiązujące wprost do prawdziwych ludzkich dramatów - pojawia się choćby sprawa niewyjaśnionej śmierci Jolanty Brzeskiej (choć w książce występuje ona pod zmienionymi personaliami).
Jednak dużo ważniejsza wydaje się mi się próba pokazania tego, w jaki sposób świat postrzega alkoholik oraz tego, jak destrukcyjny jest wpływ alkoholizmu na rodzinę, a przede wszystkim na dzieci. Narracja jest tu prowadzona pierwszoosobowo, pełno tu dziur, przeinaczeń, białych plam, które mają oddawać pijacką percepcję świata. Szczególnie mocne wrażenie robią rozdziały odnoszące się do dawnych libacji bohatera. Im bardziej Marcin jest pijany, tym bardziej czytelnik czuje się zdezorientowany, nie wie, gdzie się znajduje, co się dzieje, kim są ludzie dookoła.
Sam Marcin nie jest bohaterem, którego można polubić albo chociaż mu współczuć. To dość żałosne indywiduum, człowiek, który spaprał życie sobie i wszystkim dookoła, ale wciąż to siebie samego uważa za największą ofiarę sytuacji. To człowiek bardzo zakłamany, egoistyczny i w dużej mierze odpychający, nałóg zastąpił w nim wszystko, co kiedyś mogło być ludzkie.
Bardzo dobra, choć też wstrząsająca książka.

88. W jednej osobie (Irving John)

O tym, że seks jest najważniejszą ze sztuk.
To historia życia opowiadana przez głównego bohatera - biseksualnego pisarza, który szczególnym upodobaniem darzył trans-kobiety.
Irving ma styl, który dla mnie jest absolutnie nie do strawienia. W jego pisaniu nie ma porządku, zauważalnej logiki ani chronologii, od samego początku zarzuca czytającego masą szczegółów, postaci, dat, powiązań, wydarzeń z różnych okresów - nietrudno się w tym pogubić. Przy tym fabuła nie jest skonstruowana w taki sposób, żeby czytelnik za nią podążał - ona jest mu raczej opowiadana. Nie przepadam za takim sposobem prowadzenia narracji - wydaje mi się jakiś zbyt zdystansowany, więc się z Irvingiem nie polubiłam. Chaos - tak bym podsumowała styl tej książki (obawiam się, że to raczej charakterystyczny styl autora, mam też za sobą nieudane podejście do "Regulaminu tłoczni win" i tam bardzo podobnie to wyglądało).
Swoją drogą, trudno tu mówić o jakiejś fabule. Bardziej przypomina to zbiór rozważań na temat ludzkiej seksualności, ubrany w mniej więcej powieściową formę. Bo właśnie seksualność wybija tu na pierwszy plan, jest najgłówniejszą bohaterką, źródłem nieustannej kontemplacji, wyniesionym na jakiś absurdalny wprost piedestał. Każde zdarzenie i każda postać przedstawiane są tylko i wyłącznie w kontekście skomplikowanej seksualności głównego bohatera, która właściwie stanowi jego główną cechę i cały sens istnienia, dotyczy to właściwie wszystkich postaci. W tej książce nie dzieje się nic, co wcześniej czy później nie sprowadziłoby się do seksu. To takie odważne, takie kontrowersyjne, takie bezkompromisowe, ziew. Na dłuższą metę to po prostu szalenie męczące. Najbardziej udaną postacią w książce okazała się pani bibliotekarka - i uważam, że całość wypadałaby lepiej i ciekawiej, gdyby to właśnie ona była główną bohaterką (o ile cokolwiek napisanego tym stylem miałoby szansę wypaść ciekawie). Ale nawet jeśli wyłowić z tego morza seksualnego rozpasania te strzępki fabuły, które tam zostały, to i tak nie wypada to dobrze. Nagromadzenie queerowych postaci w obrębie bardzo niewielkiej społeczności robi bardzo nieprawdopodobne wrażenie, a losy większości bohaterów drugoplanowych są straszliwie powtarzalne, jakby autorowi nie chciało się za dużo kombinować i dla wszystkich przewidział tylko jeden scenariusz. Do tego wszystko kończy się tak nijako, że trudno nie mieć poczucia straconego czasu. Dodajmy jeszcze usterki techniczne - zatrważającą liczbę literówek i błędów oraz pokraczne tłumaczenie utartych już zwrotów (jak choćby przełożenie "top" jako "góra", "bear" jako "niedźwiedź" czy zamienienie akronimu LGBTQ w LGBTK - kiedy się człowiek bierze za tłumaczenie książki, to wypadałoby chyba mieć jakieś minimum rozeznania w temacie), a wyjdzie z tego książka, która okazała się dla mnie praktycznie nieczytalna.
Chaos, nuda i brak puenty. Nigdy więcej Irvinga.

87. Wielki Ogarniacz Życia czyli Jak być szczęśliwym nie robiąc niczego (Pani Bukowa (pseud.))

O tym, że do życia nie można podchodzić śmiertelnie poważnie.
To zbiór humorystycznych opowiastek, stojących w swoistej kontrze do panującej obecnie presji na to, żeby w każdej sytuacji i za wszelką cenę być perfekcyjnym. Całkiem dobra pozycja na odstresowanie i poprawę humoru.

86. Materiał na chłopaka (Hall Alexis)

O bardzo poważnym związku na niby.
Luc jest synem dawno już przebrzmiałych gwiazd rocka z lat osiemdziesiątych i dość regularnie kompromituje się w prasie, gdyż najwyraźniej istnieje jakiś świat równoległy, w którym tacy ludzie obchodzą opinię publiczną. A to ktoś go przyłapie na jakimś pijaństwie, a to na narkotykowych ekscesach, a to na jakimś seksualnym procederze, takie tam rzeczy. Ale kiedy któregoś dnia potyka się w rynsztoku z króliczymi uszami na głowie, fundacja zajmująca się żukami gnojownikami, w której Luc pracuje, zaczyna tracić darczyńców, bo porządni ludzie nie są w stanie znieść aż takiej degrengolady, gdyż są jakieś granice brawury i nie należy ich przekraczać. Cóż, być może jest to wątek poprowadzony nieco niekonsekwentnie, ale nie będę się upierać. W każdym razie, dla poprawienia wizerunku Luc potrzebuje porządnego chłopaka na pokaz i tenże niebywały zaszczyt kopnie Olivera, o którym można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że nie jest porządny.
Nie sądziłam, że dożyję chwili, w której to powiem, ale nie podobał mi się gejowski romans. To chyba zapowiedź początku końca świata, jaki znam. W nic już, kurna, nie można wierzyć. Ale zacznijmy od początku.
Być może istnieje bardziej idiotyczny pomysł na zawiązanie fabuły, ale ja osobiście się nie spotkałam. Mam wrażenie, że bardziej wiarygodne i dopracowane historyjki wymyślam, jak nie mogę zasnąć w nocy. To raz. Po drugie ci bohaterowie to jakieś strasznie bezpłciowe memloki. Luc zdecydowanie za często kieruje się w życiu głosem swojego krocza, a przy tym miewa ataki infatylizmu w najmniej odpowiednich momentach. Z kolei Oliver sprawia wrażenie, jakby dwadzieścia lat temu połknął kij i do tej pory bezskutecznie usiłował go wydalić. Co prawda zachowanie obu ma swoje psychologiczne uzasadnienie, co nie zmienia faktu, że nie lubiłam żadnego z nich. Poza tym nic tych gości nie łączy poza orientacją i mają tak bardzo ujemną chemię, że chyba zupełnie przegapiłam moment, w którym zaczęło ich łączyć jakieś uczucie, a ich interakcje były tak nieporadne, że czułam się zażenowana w ich imieniu. Mam wrażenie, że oni byli ze sobą wyłącznie dlatego, że bóg w osobie autora tak chciał. To są niestety rzeczy, które sprawiają, że romantyzmu w tym za grosz i emocje są jak na grzybobraniu, a w związku z tym czytanie tego traci wszelkie pozory sensu i lekko zawiewa nudą.
Książka ma też inny poważny problem. Autor należy do ludzi, którzy głęboko wierzą w to, że są niebywale dowcipni. I jest, niestety, w bardzo mylnym błędzie.
Humor opiera się tu głównie na dwóch rzeczach. Pierwszą jest darcie łacha z brytyjskiej klasy wyższej. W tym celu wykorzystywany jest jeden z bohaterów drugoplanowych. W sumie nie wiem, czy nazywanie go bohaterem jest do końca uprawnione, bo jest on ewidentnie tylko i wyłącznie elementem komediowym, a cały żart polega na tym, że koleś jest nieskończenie głupi i oderwany od rzeczywistości. Ale właściwie podobną rzecz można powiedzieć o absolutnie wszystkich bohaterach drugoplanowych tej książki. Każdy ma jedną, góra dwie charakterystyczne cechy (w ogóle mam wrażenie, że nikt w tej książce nie ma więcej niż dwie cechy charakteru, bo po co niepotrzebnie komplikować), które muszą obowiązkowo wypłynąć w każdej scenie z ich udziałem i z jakiegoś niezgłębionego przeze mnie powodu to ma być zabawne, a jednak na dłuższą metę to strasznie nieśmieszne męczenie buły.
Drugim źródłem humoru są absolutnie żenujące seksualne aluzje, rzucane z wyczuciem trzynastolatka znajdującego się właśnie w apogeum fascynacji funkcjami własnego przyrodzenia. Pączek z dziurką, haha, przycinanie cygar, hihi, mama powiedziała, że jej syn ma dużego penisa, hoho, musli wygląda jak sperma z owocami, hehe, nie będziemy się bawić w pięćdziesiąt twarzy geja, huhu, trzymajcie mnie, to takie śmieszne, że aż wcale nie.
Podsumowując jednym zdaniem: nie jest to może najbardziej obraźliwie beznadziejna książka, z jaką miałam okazję obcować, ale nie da się ukryć, że nawet w kategorii zupełnie nieambitnych, lekkich i rozrywkowych gejowskich romansów, czytałam zdecydowanie lepsze rzeczy.

85. Podróż w nieznane (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym czy wygodnie się żyje w złotej klatce.
Trwa zimna wojna. Na całym świecie w tajemniczych okolicznościach zaczynają znikać wybitni naukowcy - w tym jeden obywatel brytyjski, który wynalazł innowacyjną metodę rozszczepiania atomów. Pomocą w rozwiązaniu tej zagadki ma się okazać zupełnie przypadkowa obywatelka, która z racji tego, że spektakularnie posypało jej się całe życie osobiste, nie ma nic przeciwko, żeby się narazić na potencjalne niebezpieczeństwo.
Przede wszystkim jest tu napchane tyle pomysłów, że starczyłoby na trzy książki i pół opowiadania. Mamy tu aferę szpiegowską, sfingowane śmierci, mnóstwo fałszywych tożsamości, ideologiczne spięcia, trochę antykomunistycznej paranoi, wysyłanie sygnałów radioaktywnych, kwestionowalną etycznie działalność, a na koniec trafi się jeszcze morderstwo z przeszłości i romans. Wszystko to jest naciągane i niejasne. Istny groch z kapustą.

84. Kolory ognia (Lemaitre Pierre)

O tym jak pokonać jaszczury ich własną bronią.
Madeleine po śmierci ojca bankiera dziedziczy spory majątek, który wkrótce potem spektakularnie traci wskutek intryg ludzi, których uważała za życzliwych. Nie zamierza jednak się z tym pogodzić i planuje odegrać się na swoich krzywdzicielach w wielkim stylu.
Jest to ewidentnie kolejne podejście do klasycznej historii o zemście w stylu hrabiego Monte Christo. Podobnie jak u Dumasa, tak tutaj również pełno jest niesamowitych zwrotów i niesłychanie szczęśliwych splotów okoliczności, a całość momentami jest nieco naciągana, ale wciąż czyta się bardzo dobrze i dosyć satysfakcjonująco. Autor bardzo dobrze wyczuwa jakie emocje u czytelnika budzą poszczególni bohaterowie i zgodnie z tym kieruje ich losami, dzięki czemu ma się poczucie, że każdy dostał na co zasłużył i nikogo nie spotkała niesprawiedliwość - to również wydaje mi się ukłonem w stronę powieści bardziej klasycznych.
Akcja dzieje się na początku lat trzydziestych we Francji. W związku z tym, ważnym elementem fabuły jest kryzys finansowy oraz dochodzący do władzy nazizm.
Trochę poniewczasie się zorientowałam, że książka jest w jakimś stopniu kontynuacją Do zobaczenia w zaświatach (Lemaitre Pierre). Da się ją bez przeszkód czytać, ale można natknąć się na pewne spoilery do poprzedniej części.

83. Pod tęczą (Laskey Celia)

O tym czy da się kogoś nauczyć tolerancji.
Pewne miasteczko niedaleko Kansas zostaje uznane za najbardziej homofobiczne w całych Stanach Zjednoczonych. W związku z tym na dwa lata zjeżdża tam grupa aktywistów, mająca za zadanie nauczyć mieszkańców większej otwartości.
Najbardziej zaskoczyło mnie to, że książka nie jest tak do końca powieścią. Każdy rozdział pisany jest z punktu widzenia innego bohatera i przedstawia inną perspektywę. W związku z tym całość jest bardziej zbiorem miniatur oscylujących wokół wspólnego tematu. Wydaje mi się, że tych perspektyw jest tu odrobinę za dużo, niektóre wydają się trochę zbędne, a większości z nich dosyć boleśnie brakuje puenty. Osobiście wolałabym ograniczenie liczby bohaterów i uczynienie całości bardziej fabularną, domkniętą, opowiadającą jakąś wspólną zwartą historię. Taki kolaż nie do końca do mnie przemawia. Za to plusem takiego rozwiązania jest pokazanie wielu różnych punktów widzenia z obu stron konfliktu. Nie ma tu prostego podziału na dobrych i złych, autorka pokazuje, że po obu stronach są ludzie zacietrzewieni i pełni uprzedzeń. Mamy tu więc człowieka, który ożenił się w nadziei, że to go wyleczy z homoseksualizmu; nastolatkę, która boi się przyznać matce lesbijce, że sama woli chłopaków; kobietę sfrustrowaną tym, że życie idealnej żony nie przynosi jej satysfakcji; mężczyznę, którego żona zostawiła dla innej kobiety - i jeszcze wiele, wiele innych.
Mam też pewną uwagę techniczną. Wśród bohaterów jest osoba niebinarna i rozdział pisany z jej perspektywy w języku polskim wygląda absolutnie fatalnie - zamiennie jest tu stosowana narracja pierwszo- i trzecioosobowa w odniesieniu do tej samej postaci i jest to zwyczajnie dezorientujące. Mam wrażenie, że tłumaczka strasznie się męczyła przekładając tę partię i czytelnik niestety męczy się razem z nią.

82. Jaskółki z Czarnobyla (Audic Morgan)

O życiu martwych ludzi w martwym mieście.
W Prypeci, mieście-widmo opuszczonym po wybuchu reaktora w Czarnobylu, zostają znalezione makabrycznie spreparowane zwłoki mężczyzny - syna byłego ministra, a obecnie wysoko postawionego biznesmena. Do rozwiązania sprawy wynajmuje on prywatnego detektywa z Moskwy. Równolegle nad sprawą pracuje ukraińska policja - konkretnie pewien doświadczony kapitan i jego młoda partnerka, oboje skierowani do pracy w Czarnobylu ze względu na pewne "wykroczenia" wobec władzy. Szybko okazuje się, że sprawa wiąże się z niewyjaśnionym podwójnym morderstwem, do którego doszło przed trzydziestu laty, dokładnie w noc awarii elektrowni.
To bardzo dobry przedstawiciel gatunku. Mroczny, krwawy, nieprzesadnie obrzydliwy. Intryga jest bardzo zawikłana, emocjonująca i pełna zwrotów akcji.
Autor świetnie wykorzystał potencjał czarnobylskiej zony jako miejsca akcji, czyniąc z niej w zasadzie jeszcze jednego bohatera swojej książki. Klimat opuszczonego terenu, w którym czai się niewidoczne zagrożenie, został zbudowany bardzo sugestywnie. Katastrofa nie jest tu wyłącznie pretekstem do wykorzystania modnego tematu, ale bardzo ściśle wiąże się ze wszystkimi wydarzeniami. Sporo miejsca poświęcono na przybliżenie konsekwencji awarii, z którymi ludzie i natura będą borykać się jeszcze przez pokolenia. Z jednej strony są bohaterowie, którzy panicznie boją się radioaktywności, a z drugiej tacy, którzy zapuszczają się do zakazanej strefy w poszukiwaniu adranaliny i przygód. Książka pokazuje, że nawet ci, którzy katastrofę przeżyli, przez resztę życia nieśli piętno śmierci i przekazywali je potem swoim dzieciom. Nie bez powodu bardzo ważnym, często powracającym w książce motywem, jest wypychanie zwierząt, nadawanie martwym przedmiotom pozorów czegoś żywego.
Autor z dużą starannością tworzy również tło obyczajowe, opisując życie codzienne mieszkańców Ukrainy, nie tylko tych zamieszkujących skażone tereny. Najwyraźniej widać to w wątku policjanta i jego żony, którzy nie są w stanie uzbierać pieniędzy, żeby kupić kamizelkę kuloodporną synowi walczącemu w Donbasie.
Książka zdecydowanie godna polecenia, ale raczej dla fanów mocniejszych klimatów, trup ściele się tu bardzo gęsto.

81. Drogi Edwardzie (Napolitano Ann)

O tym, czy można przeżyć życie za kogoś.
Na pokładzie samolotu lecącego z Nowego Jorku do Los Angeles znajduje się ponad 190 osób. Wszyscy mają jakieś plany, marzenia, które mają nadzieję zrealizować w nowym miejscu - ktoś ma podjąć nową pracę, ktoś chce się zaręczyć, ktoś inny leci na operację. Niestety lot przeżyje tylko jedna osoba - dwunastoletni chłopiec.
O dziwo, książka nie jest wyciskaczem łez. Powiedziałabym, że jak na temat, który podejmuje, jest wręcz zaskakująco mało emocjonalna - nie jestem pewna czy to do końca dobrze. Jednym z głównych tematów książki jest przeżywanie żałoby - z zauważeniem, że tragedie rzadko dotyczą wyłącznie jednostek, ale często ludzie zaślepieni własnym bólem, nie zauważają jak wiele osób go z nimi dzieli. Drugim ważnym aspektem podejmowanym w książce jest presja nakładana na osoby ocalałe z katastrof. Autorka zauważa, że często takim osobom przypisuje się niezwykłe cechy, uważa za wybrańców, a w związku z tym wymaga od nich dokonanywania jakichś niezwykłych czynów, czy wręcz tego, żeby spełniały marzenia osób, które nie miały szczęścia przeżyć wypadku.

80. Shuggie Bain (Stuart Douglas)

O życiu gorzkim jak piwo.
To opowieść o kobiecie, która zawsze chciała czegoś więcej, zawsze szukała większego szczęścia, aspirowała do lepszego życia i to doprowadziło ją na skraj upadku, oraz jej synu - jedynej osobie, która wbrew ciągłym rozczarowaniom wciąż w nią wierzyła i wiernie przy niej trwała, nie tracąc nadziei, że kiedyś jeszcze może być lepiej.
Wszystko dzieje się w Szkocji lat 80., w większości na małym osiedlu na odludziu, zlokalizowanym w sąsiedztwie upadającej kopalni. Życie w tym miejscu jest pozbawione wszelkich perspektyw i toczy się właściwie w nieustannym oczekiwaniu na poniedziałek - dzień wypłacania zasiłków, i kolejną okazję, by się zamroczyć tanim piwem. I cała ta książka też jest taka - szara, ciężka, pozbawiona nadziei i ciągnąca się jak tydzień alkoholika na głodzie. To też taka książka, o której bardzo trudno mi cokolwiek napisać. Jest dobra. Nie zachwycająca, nie wyjątkowa, nie poruszająca jakoś szczególnie - po prostu dobra i już. Być może częściowo to efekt tego, że po wszystkich zachwytach, które widziałam zewsząd, nastawiłam się na nie wiadomo jakie arcydzieło zmieniające życia i światopoglądy, a to po prostu dobra książka.

79. Sprawa zielonookiej siostry (Gardner Erle Stanley)

O trudnej sztuce montażu.
Do Perry'ego Masona trafia klientka, która potrzebuje pomocy w związku z tym, że nęka ją szantażysta, twierdzący, że ma dowody na to, że majątek jej rodziny został zbudowany dzięki pieniądzom pochodzącym z przestępstwa. Wkrótce potem szantażysta ów pozna wszystkie uroki, które niesie ze sobą szpikulec do lodu wbity prosto w serce.
Mason popisuje się tutaj umiejętnościami w obsłudze podsłuchów i kasowaniu taśm w sposób niedostrzegalny dla nikogo, a w pewnej chwili niemalże trafia przed sąd w charakterze oskarżonego. Niemniej mam wrażenie, że sama rozprawa nie była tak ekscytująca jak zazwyczaj. Bardzo też nie przypadło mi do gustu zdecydowanie zbyt otwarte zakończenie.

78. My przeciwko wam (Backman Fredrik)

O tym, że świat wszystko ci wybaczy, pod warunkiem, że jesteś najlepszy.
Od wydarzeń z "Miasta niedźwiedzia" minęło kilka miesięcy. Rozpoczęty wówczas konflikt z czasem coraz bardziej eskaluje i ewoluuje w nowe formy. Tymczasem przychodzi wrzesień i zaczyna się nowy sezon. Klub hokejowy w Bjornstad stoi na granicy upadku, a ratunkiem dla niego ma być nowy trener i nowy sponsor - zaangażowani przez bardzo sprytnego polityka, który lubi patrzeć jak świat płonie, jeśli tylko dzięki temu może sobie nabić trochę politycznego kapitału.
Ważnym wątkiem w książce jest pokazanie powiązań pomiędzy sportem, biznesem i polityką. Początek książki koncentruje się właściwie wyłącznie na tych politycznych machlojach i przekrętach, a główni bohaterowie pojawiają się zaledwie kilka razy w krótkich migawkach. Nie można powiedzieć, że jest to wprost nudne, ale dla mnie było jednak mniej ciekawe niż hokej, relacje międzyludzkie i bohaterowie, których uwielbiam, stąd przez pierwsze 200 stron raczej przebrnęłam niż je przeczytałam. Ale potem całość zmienia się już w znany z pierwszej części zapierający dech emocjonalny rollercoaster. Jest tu za to zaskakująco mało hokeja i książka jest odrobineczkę słabsza od poprzedniczki, ale nie na tyle, by to mi zaważyło na końcowej ocenie. Mam też wrażenie, że książka jest trochę za krótka, że można było jeszcze bardziej wszystko rozwinąć, ale to pewnie moja niechęć do rozstawania się z tymi bohaterami przeze mnie przemawia.
Nie wiem czy to możliwe, żeby kogoś kochać i nienawidzić jednocześnie, ale ja tak mam z Fredrikiem Backmanem. W jego książkach jest dużo przemocy, biedy, niesprawidliwości, szykan i mroku. Ale są też drobne odpryski dobra, odruchy życzliwości, gesty solidarności, zawieszenia broni i przyjaźń ponad wszystko oraz bohaterowie, którzy nie będąc ani świętymi, ani idealnymi, są zwyczajnie najlepsi na świecie. Backman nigdy nie pozwala, żeby zło zatriumfowało w pełni, tylko tak co najwyżej troszeczkę - i za to go kocham. Pisze też zakończenia, po których zawsze muszę lepić serce w proch potrzaskane - i za to go nienawidzę. Mam też dość ambiwalentne odczucia co do zapowiadanej trzeciej części - mam wrażenie, że wszystkie wątki są już zamiecione, a niektórych wolałabym nigdy nie widzieć domkniętych. Niemniej raczej nie będę sobie w stanie odmówić przeczytania kontynuacji, tak więc czekam na nią z nadzieją, że ukaże się w Polsce i z wielką wiarą w geniusz Backmana, który wciąż jest moim największym odkryciem tego roku.

77. Cudze dzieci (Trollope Joanna)

O złych macochach, takich sobie ojczymach, koszmarnych pasierbicach i pasierbach, których da się znieść.
Josie wychodzi za mąż za Matthew. Ona ma z poprzedniego związku syna, on syna i dwie córki. W międzyczasie jej były mąż próbuje ułożyć sobie życie z nową kobietą - i on również ma dzieci z poprzedniego związku, od dawna już dorosłe. Brzmi to jak przeciętny odcinek "Mody na sukces".
To nie jest zła książka, ale muszę przyznać, że dawno już nie miałam w rękach niczego, co czytałoby mi się równie nieprzyjemnie. Tutaj są wyłącznie złe emocje, nic więcej. Ciągle konflikt, wieczne awantury, nieporozumienia, kompletnie bierni mężowie, zaborcze córki, manipulatorskie byłe żony i nerwy napięte jak postronki - i tak cały czas, zero oddechu, zero jakiegoś rozładowania. Toż tak się nie da żyć. A potem nagle wszystko się jednak jakoś układa i w zasadzie nie wiadomo dlaczego, bo nic zasadniczego się nie zmieniło - zupełnie jakby autorka nakręciła konflikt do granic możliwości i stwierdziła, że czas go rozwiązać, bo książka się zaraz kończy i trochę głupio to tak zostawić, ale nie bardzo wiadomo jak do tego doszło i czemu. A przynajmniej mnie to rozwiązanie nie przekonuje do końca. Sprawie nie pomaga naładowanie postaciami, które w większości przypadków są statystami nie mającymi szansy się dobrze rozwinąć. Mam wrażenie, że Matthew równie dobrze mógłby mieć tylko jedną córkę i nie robiłoby to dla fabuły żadnej różnicy, bo i tak wszystko koncentruje się tylko wokół niej.

76. Pora przypływu (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, jak istotne jest stwierdzenie zgonu ponad wszelką wątpliwość.
Bogaty starszy pan żeni się z dużo młodszą od siebie kobietą, po czym niespodziewanie ginie nie napisawszy testamentu, zostawiając tym samym swoją liczną rodzinę bez udzielanego im do tej pory wsparcia finansowego.
Zagadka kryminalna jest tym razem stosunkowo prosta do rozszyfrowania, przynajmniej częściowo, ale dosyć ciekawe jest tu też tło społeczno-obyczajowe. Są pierwsze lata po wojnie. Ludzie, którzy wrócili z frontu nie potrafią sobie znaleźć miejsca w świecie, w którym nie grozi im nieustanne niebezpieczeństwo, ci, którzy nie walczyli czują się gorsi, jako że nie dokonali bohaterskich czynów, za to wszyscy z trudem wiążą koniec z końcem.
To jest jedna z tych książek, w których Poirot znajduje się nieco na marginesie wydarzeń, a na pierwszy plan wychodzą relacje pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny. Dosyć ważny, choć moim zdaniem nie do końca udany, jest też wątek romansowy, opierający się na rozterkach bohaterki (obdarzonej notabene niebezpiecznie fatalnym gustem do mężczyzn) w kwestii zamążpójścia.

75. Wampir z Zagłębia: Największa mistyfikacja polskiego wymiaru sprawiedliwości (Semczuk Przemysław)

O tym, czemu kara śmierci to nie najlepszy pomysł.
Na przełomie lat 60. i 70. na Śląsku grasowało kilku seryjnych zabójców, ale największym i najbardziej znanym był Wampir z Zagłębia, który zabił 20 kobiet i trwale okaleczył kolejne 6. Po długim, żmudnym i frustrująco bezowocnym śledztwie, w końcu nastąpił przełom - o zbrodnie te został oskarżony Zdzisław Marchwicki oraz - jako pomocnicy - jego dwaj bracia, siostra i siostrzeniec. W następstwie późniejszego procesu, który był właściwie propagandowym medialnym cyrkiem, wydano i wykonano dwa wyroki śmierci. Dziś dość powszechnie uważa się, że było to niesłuszne skazanie, a być może wręcz morderstwo sądowe.
Książka ma moim zdaniem dwa główne minusy. Pierwszym jest jej dość chaotyczna struktura. Na początku wrzucani jesteśmy właściwie w sam środek procesu, dopiero później jest opis samej sprawy i śledztwa, potem znów proces, w międzyczasie mają miejsce także liczne dygresje, a wszystko to przetykane jest tu i ówdzie fragmentami życiorysów oskarżonych. Wydaje mi się, że osoba, która o sprawie nie wie nic i ma ją poznać dopiero z tej książki, może poczuć się nieco pogubiona. Sporym problemem są też wspomniane dygresje. Przez książkę przewijają się postacie wielu znanych morderców aktywnych w okresie PRLu. Pokrótce omawiane są sprawy Karola Kota, Bogdana Arnolda, Krzysztofa Plewy, Stanisława Modzelewskiego i Joachima Knychały. Co prawda wszystkie te sprawy przewinęły się w ramach śledztwa dotyczącego Wampira, ale nie mają z nim zbyt wiele wspólnego i ich bardziej szczegółowe omawianie nie wydaje się szczególnie potrzebne - zwłaszcza sprawy Arnolda i Knychały opisywane w odrębnych, dość obszernych rozdziałach wydają się włączone do książki jakoś tak na siłę (tym bardziej, że obie te sprawy znam i książka niczego nowego mi w tym temacie nie powiedziała). Podobne wątpliwości budzi we mnie przeraźliwie długi, drobiazgowy rozdział dotyczący agenturalnej działalności Barbary Seidler, który jest co prawda w pewnym stopniu poruszający i emocjonalny, ale jego związek ze sprawą Marchwickiego jest doskonale żaden.
Po drugie, książka ma w podtytule "największą mistyfikację polskiego sądownictwa" (notabene w nowym wydaniu, które czytałam, zrezygnowano z tego dopisku), a to sugeruje pozycję przynajmniej w jakimś stopniu demaskatorską. Tymczasem mam wrażenie, że wszelkie wątpliwości co do winy Marchwickiego zostały w książce za słabo zaakcentowane, zbyt mało dobitnie wyłuszczone i jakoś tak gubią się trochę w gąszczu licznych przytaczanych protokołów z przesłuchań i notatek służbowych. Paradoksalnie, po przeczytaniu tej książki nabrałam trochę wątpliwości w drugą stronę.

74. Kiedy byłem dziełem sztuki (Schmitt Éric-Emmanuel)

O tym, co to znaczy być człowiekiem.
Młody człowiek, będąc zawiedzionym swoim nijakim życiem, próbuje popełnić samobójstwo. Próbę tę udaremnia znany i bogaty artysta, namawiając chłopaka do wzięcia udziału w swoim nowym projekcie, w ramach którego przejdzie on szereg poważnych operacji, dzięki którym nie będzie już z wyglądu przypominać człowieka. Trochę dziwi, czemu jest to uznawane za aż tak nowatorski pomysł, wszak galerie osobliwości były w czasach bardzo słusznie minionych dość powszechnym zjawiskiem we wszelkiego rodzaju cyrkach, ale zostawmy to, gdyż kompletnie nie jest to istotne. Bardzo ciekawym zabiegiem było to, że autor nigdy nie opisuje dokładnie wyglądu człowieka-rzeźby, wszystko to zależy wyłącznie od wyobraźni czytającego.
To dużo głębsza historia, niż by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, poruszająca wiele tematów i otwarta na naprawdę ogrom interpetacji. Byłam tym faktem bardzo zaskoczona. Mamy tutaj poruszony problem dorastania w cieniu rodzeństwa, z poczuciem bycia gorszym, mniej udanym dzieckiem, wpływ takiej sytacji na samoocenę, a także pokazanie, że obsesyjne porównywanie się z innymi wykrzywia obraz samego siebie, nie pozwala dostrzec swoich dobrych stron. To też w dużym stopniu krytyka współczesnego świata, który tak bardzo gloryfikuje wszelką wyjątkowość, że ludzie zupełnie przeciętni (którzy przecież stanowią większość społeczeństwa), nie widzą dla siebie miejsca i czują się gorsi, zatracając się w pogoni za nieosiągalnym ideałem. Znajdziemy tu też głos w sprawie sztuki współczesnej, czy raczej kierunku, w którym się rozwija - autor zauważa, że często ma to więcej wspólnego z zabieganiem o uwagę mediów i wzbudzaniem kontrowersji niż z autentycznym talentem. Jest tu też kilka gorzkich, choć trafnych spostrzeżeń na temat życia celebrytów, przemijającej sławy i związanego z tym wypalenia.
Jednak moim zdaniem najważniejsza jest tu refleksja nad człowieczeństwem. Co sprawia, że ktoś jest człowiekiem, a kiedy przestaje nim być? Wygląd, zdolność poruszania, myślenia, mowy, decydowania, wyrażania swojego zdania? Można tę książkę czytać jako metaforę życia z poważną niepełnosprawnością, taką która wymaga nieustannej pomocy z zewnątrz i odbiera możliwość samostanowienia o sobie, można w niej znaleźć głos w sprawie coraz większego rozwoju robotów i sztucznej inteligencji, modyfikacji i ingerowania w ludzkie ciało oraz etyki takiego postępowania, a nawet zawoalowaną refleksję na temat eutanazji.
Złożoność tej prostej, trochę baśniowej opowieści może naprawdę robić wrażenie.

73. Daleko, coraz bliżej (Schulman Alex)

O samotności w rodzinie.
Bohaterami książki jest trzech braci, którzy wybierają się do starego domku nad jeziorem, w którym dawniej spędzali wakacje, aby rozsypać tam prochy zmarłej matki, zgodnie z jej ostatnim życzeniem. Akcja toczy się dwutorowo. Jedna część dotyczy właśnie tego dnia pogrzebu, relacjonowanego godzina po godzinie, ale od końca. Druga część sięga do przeszłości, pokazując relacje rodzinne od dzieciństwa braci aż do dorosłości.
Całość tworzy historię o rozluźniających się więziach rodzinnych. Każdy z członków tej rodziny jest samotny na swój własny indywidualny sposób. To ludzie, którzy są do siebie bardzo przywiązani, kochają się i tęsknią za bliskością, a z drugiej strony jakoś nie potrafią się z sobą komunikować, często się ranią, czasem nawet nieświadomie. Przez długi czas w zasadzie nie rozumiemy, czemu to tak wygląda, co spowodowało taki rozkład relacji - w zasadzie aż do ostatnich stron, w których w końcu wszystko trafia w odpowiednie przegródki. To wielka zasługa specyficznej konstrukcji książki, a zwłaszcza bardzo trafnej decyzji o opowiadaniu od końca.

72. Aksamitne pazurki (Gardner Erle Stanley)

O tym, że jak już masz kochanka, to lepiej się z nim nie szlajaj po publicznych miejscach, bo jeszcze ktoś zobaczy.
Do gabinetu Perry'ego Masona trafia klientka z prośbą, aby zapobiegł on publikacji kompromitującego artykułu na jej temat. Wkrótce później sprawę skomplikuje morderstwo i podejrzane machloje związane z testamentem.
To pierwsza książka o Perrym Masonie i wyraźnie widać, że bohaterowie nie mieli jeszcze dopracowanej osobowości. Wszyscy są jacyś tacy narwani, impulsywni, brakuje im tego sprytu i elegancji w działaniu, tak charakterystycznej dla późniejszych książek z cyklu. Mason został tu też pozbawiony swojej reputacji i części umiejętności, choć ma już swoją etykę postępowania, a rola Delli jest tak marginalna, że na dobrą sprawę mogłoby jej wcale w książce nie być. Nikt tu nie jest sobą i to trochę rzutuje na odbiór, a niektórych (jak np. porucznika Tragga) jeszcze w ogóle nie ma. Nie zgadza się nawet topografia gabinetu Masona. Jeśli jednak zapomnieć o tym, że bohaterowie nie przypominają siebie i potraktować to jako książkę zupełnie odrębną, to trzeba przyznać, że jest to pozycja, o dziwo, bo spodziewałam się katastrofy epickich proporcji, całkiem udana, a intryga jest powikłana i emocjonująca, mimo iż nie znajduje finału w sądzie. Mason natrafił prawdopodobnie na najgorszą klientkę w swojej karierze - nie dość, że w życiu słowa prawdy nie powiedziała (co w tym cyklu jest akurat standardem), to na dodatek jest to osoba bardzo manipulatorska, pozbawiona wszelkich skrupułów i gotowa poświęcić każdego, włącznie z własnym adwokatem, byle tylko uratować własną skórę. Jeśli Gardner chciał stworzyć nieskończenie irytującą postać, którą chce się ukatrupić za każdym razem jak tylko otworzy usta, to zdecydowanie mu się udało.

71. Gorsza (Czechowicz Jarosław)

O tym, że nie wolno gnębić ludzi w szkole, bo to brzydko i niemiło.
Książka w największej mierze koncentruje się na zjawisku prześladowań w szkole. Pokazuje jak takie przeżycia wpływają na późniejsze życie ofiar i ich samoocenę, analizuje osobowość sprawców i czynniki, które mogą wyzwalać przemoc, krytykuje postawę dorosłych wobec problemów. Autorowi udało się też dobrze uchwycić to, co moim zdaniem w takiej sytuacji jest najgorsze, a mianowicie to, że sprawca najczęściej swojej ofiary wcale nie pamięta i nie uważa, że robił coś szczególnie złego. Nie udało się niestety uciec od tego schematu, że przemoc musi być zawsze (przynajmniej w jakimś stopniu) fizyczna, a jak nie ma bicia to się w sumie nie liczy. Moim zdaniem to szkodliwy stereotyp.
Jednak to, co drażniło mnie najbardziej to wszelkie próby racjonalizowania i usprawiedliwiania sprawców szkolnego nękania, a tych jest w książce wiele. I przede wszystkim irytowały mnie próby ściągania z tych osób wszelkiej odpowiedzialności. Czytając możemy wręcz dojść do wniosku, iż dosłownie wszyscy wokół są winni temu, że jakiś biedny miś postanawia wyżywać się na koledze z klasy, ale on sam jest niewinny jako ta wodna lelija, no przecież.
Idzie dostać mdłości od tych bzdur, to klasyczne licytowanko na to, kto miał w życiu gorzej i w związku z tym ma większe prawo, żeby się dowartościowywać cudzym kosztem. Jedna z bohaterek mówi: "Nigdy nie zachowywałam się tak, jak w ósmej klasie w towarzystwie Magdy. Jakby jej obecność coś we mnie wyzwalała" [str.180] - no żeż ty w cara, że tak sobie pozwolę zakląć elegancko, to doprawdy bardzo nieładnie ze strony Magdy, nie wiem jak ona tak mogła, dziwna jakaś. To mi przypomina jedną scenę z filmu "Jabłka Adama", w której jeden z bohaterów strzela drugiemu w ramię, a potem na swoje usprawiedliwienie mówi coś w stylu: "Miałem dzisiaj taki zły dzień, a ten tutaj przylazł ze swoją ręką...". No absurd, groteska i pusty śmiech.
Nie umiem wyrazić słowami jak bardzo nie zgadzam się z takim podejściem. Powiedzmy sobie szczerze - to wszystko są tylko wymówki, w dodatku marne i nieprzekonujące. Ponadto uważam, że takie zachowania zdecydowanie za łatwo znajdują usprawiedliwienie i zbyt często są bagatelizowane, a dręczycieli właściwie nigdy nie spotykają żadne poważne konsekwencje (obniżona ocena ze sprawowania nie jest poważną konsekwencją, a nie sądzę by kogoś spotykała za to jakaś dużo gorsza kara) - co niby w jakimś stopniu w książce wybrzmiewa, ale moim zdaniem zdecydowanie za słabo. Wydaje mi się, że to nie jest ta rzecz, która czytelnikom najbardziej zapadnie w pamięć.
No właśnie. Bo książka jest thrillerem (czy raczej próbuje nim być) i to jest według mnie jej największy minus. Moim zdaniem ten gatunek jest tutaj nieco ograniczający, zabrakło miejsca na jakieś większe psychologiczne pogłębienie, wszystko jest trochę powierzchowne, uproszczone. A przy tym jest to thriller średnio udany, bo napięcie rozmywa się gdzieś pomiędzy jedną a drugą drobiazgowo opisaną trasą krakowskiego autobusu - nie rozumiem, czemu temu zagadnieniu poświęcone jest aż tyle miejsca. Poza tym bardzo rozczarowało mnie, że w pewnym momencie książka zmienia się w typowy dla średnich thrillerów konkurs na największego psychopatę, a ponieważ każdy jest tu jednocześnie oprawcą i ofiarą, nie bardzo można trzymać czyjąkolwiek stronę, bo żadna nie jest słuszna. Im bliżej byłam zakończenia, tym bardziej czułam się zawiedziona. Książka podejmuje ważny temat, na który warto uwrażliwiać, ale mam wrażenie, że robi to w sposób, który może nie być zbyt korzystny dla sprawy.

70. Zbrojni (Pratchett Terry)

O tym, jakie zagrożenia niesie ze sobą fanatyczne oddanie monarchizmowi.
Straż przyjmuje nowych rekrutów, Vimes odchodzi z pracy, a tymczasem miastem wstrząsa seria tajemniczych mordów dokonanych z użyciem nieznanej dotąd broni.
Doszłam do wniosku, że skoro muszę nadrobić cały cykl o Straży, zanim przeczytam "Nocną straż", to najlepiej będzie zacząć od razu, bo to i tak potrwa jakieś trzy lata.
Terry Pratchett ma talent do opisywania współczesnych, realnych społecznych problemów w sztafażu zwariowanej powieści fantasy. Straż, która nagle musi przyjmować do pracy osobników różnych ras i płci, aby zapewnić różnorodność, co nie spotyka się z powszechną aprobatą, ujmując rzecz delikatnie - to przecież bardzo wyraźne odbicie dyskryminacji wynikającej z rasizmu i nadal aktualnego sporu o parytety. Dosyć ważny jest też wątek Sama Vimesa, który po swoim ślubie zmuszony jest odejść z pracy i zupełnie nie umie się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości, w której nie ma nic do roboty - to jest dokładnie to, czego część ludzi doświadcza, odchodząc na emeryturę. Są też inne wątki - pomniejsze, jak choćby problem wdów po funkcjonariuszach; oraz te całkiem rozbudowane, dotyczące tego czym właściwie powinien się charakteryzować władca idealny. Coraz bardziej też lubię Marchewę (który, dodajmy, powinien być wystawiany w Sevres pod Paryżem jako wzór bohatera pozytywnego) i bardzo podoba mi się kierunek, w którym rozwija się ta postać. Natomiast muszę przyznać, że sama intryga "kryminalna" nie ciekawiła mnie zbytnio i śledzenie jej trochę mnie męczyło.

69. Niezamknięte drzwi (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, że nadgorliwość może zniszczyć najbardziej misterny plan.
W trakcie trwania zdjęć do serialu jeden z kierowców pada ofiarą morderstwa, a żona scenarzysty zostaje porwana.
Marinina chyba lubi opisywać szeroko rozumianych artystów, gdyż jak dotąd wszystkie jej książki, które czytałam dotyczyły którejś z dziedzin sztuki i/lub showbiznezu - albo było to środowisko filmowe, albo muzyczne, a tym razem jest telewizja. Co prawda, czytałam tylko trzy z prawie trzydziestu książek, więc może po prostu mam szczęście, że tak trafiam.
Jak to zwykle u Marininy bywa, ciekawszy od wątku kryminalnego jest ten związany z prywatnym życiem policjantów zaangażowanych w śledztwo. Tym razem Nastia, korzystając z nieobecności męża uczy się gotować, przygarnia kolegę, który w końcu postanowił odejść od żony i stara się nabrać szacunku do nowego przełożonego, który traktuje ją wyjątkowo wrednie i niesprawiedliwie.
Z kolei sam wątek kryminalny jest... cóż, imponujący. Zdecydowanie ma rozmach. I nie da się ukryć, że do prawdopodobnie najbardziej niepotrzebnie skomplikowany plan, wymagający nieproporcjonalnie dużo wysiłku w stosunku do spodziewanego efektu, od czasów "Harry'ego Pottera i Czary Ognia". A to była wysoko zawieszona poprzeczka. Naprawdę nie mogłam wyjść z podziwu, że można było rozkręcić taką aferę z tak błahego powodu. A od prób ogarnięcia wszystkich fałszywych tożsamości można było dostać kręćka.

68. Proces (Kafka Franz)

O tym, że nieznajomość prawa szkodzi.
W dniu swoich trzydziestych urodzin Józef K. dowiaduje się, że został aresztowany, a w jego sprawie ma być wszczęty proces. Sęk w tym, że nikt nie wie, czego ma on dotyczyć.
To dosyć groteskowa wizja świata, w którym rządzi biurokracja pociągnięta do granic absurdu. Ciekawe jest też pokazanie tego, że wymiar sprawiedliwości, z wszystkimi jego niezrozumiałymi procedurami jest czymś, czego na co dzień się nie zauważa, do chwili gdy się samemu nie wpadnie w jego tryby. To jest w sumie dosyć uniwersalna prawda życiowa - wielu rzeczy nie uznajemy za ważne problemy, dopóki nie zaczną nas osobiście dotyczyć.
Tytułowy proces jest właściwie procesem-widmo. Wszystko tutaj toczy się tajnie. Tak bardzo tajnie, że nie tylko oskarżony, ale nawet adwokaci czy sędziowie nic o nim nie wiedzą. Teoretycznie taki proces nie powinien wpływać na życie w ogóle, możnaby go nawet nie zauważać, a jednak odciska on na oskarżonym wyraźne piętno, niepewność co do własnego losu paraliżuje wszystkie jego działania i mimo że urząd nie nakłada na niego żadnych ograniczeń, on sam nie potrafi już wieść swojego życia w taki sposób jak uprzednio. Znamienne jest też to, że mimo iż Józef K. dostrzega absurd swojego położenia i potrafi to trafnie wypunktować, niemal natychmiast podporządkowuje się systemowi i rezygnuje z buntu. Bohater bardzo szybko przechodzi drogę od lekceważenia procesu, przez determinację i silną motywację do wygrania sprawy i przy okazji zreformowania całego systemu, aż po rezygnację i pogodzenie z losem.

67. Koralina (Gaiman Neil)

O tym, że nikt nie chce dostawać wszystkiego, czego zapragnie.
Główną bohaterką jest kilkuletnia dziewczynka, Koralina, która właśnie przeprowadziła się z rodzicami do nowego domu. Koralina jest bardzo ciekawską, sprytną dziewczynką, trochę ignorowaną przez zapracowanych rodziców. Pewnego dnia, bawiąc się w odkrywanie, trafia do alternatywnej wersji własnego domu, będącej jego bardzo wypaczoną i dosyć przerażającą karykaturą. Wydostanie się z powrotem okaże się sporym wyzwaniem.
Do przeczytania tego zainspirowała mnie piosenka, która co prawda poza tytułem z książką niewiele ma wspólnego, ale to motywacja dobra jak każda.
Jest to książka dla trochę starszych dzieci, utrzymana w nieco mroczniejszych klimatach, potęgowanych dodatkowo przez klimatyczne ilustracje. Zawiera dosyć dobre przesłanie na temat strachu i odwagi, zwłaszcza w kontekście dużych, stresujących zmian w życiu. Pokazuje także ile ukrytej magii i uroku może kryć się w zwykłych codziennych czynnościach i świecie dookoła.
Nie jest to nic straszliwie złego, jednak jeśli ktoś miałby poznać w życiu tylko jedno dzieło z Koraliną w tytule, a ma już więcej niż 10 lat i żadnych dzieci w zasięgu wzroku, to mimo wszystko piosenkę polecam bardziej. Dorosły czytelnik raczej nie znajdzie tu zbyt wiele dla siebie.

66. Do ostatniej łzy (Quindlen Anna)

O tym, żeby nie wybiegać za daleko myślą w przód.
Główna bohaterka ma męża, troje nastoletnich dzieci, prowadzi firmę ogrodniczą, w której zatrudnia nielegalnych emigrantów z Meksyku (wątek ciekawy, choć praktycznie nie eksplorowany w książce) i wiedzie takie zupełnie zwyczajne, bardzo uporządkowane, lecz nie pozbawione problemów życie, które w pewnym momencie załamie pod wpływem pewnych bardzo dramatycznych wydarzeń.
Po samym tytule wiadomo już, czego się mniej więcej spodziewać. To jest amerykańki wyciskacz łez z całym dobrodziejstwem inwentarza. Chyba już trochę wyrosłam z tego gatunku - wyczuwam w nim często jakiś fałsz i skłonność do korzystania ze schematów fabularnych idących linią najniższego oporu, ale mam z tą książką też trochę inny problem. Ona jest tak trochę dziwnie skonstruowana. Najbardziej wyrazistym elementem całej fabuły jest jej punkt kulminacyjny, który następuje mniej więcej w połowie. Wydawałoby się, że to nieco za wcześnie, bo zgodnie z wszelkimi prawidłami znanymi z lekcji polskiego w szkole podstawowej, potem napięcie już tylko opada - i dokładnie tak jest tutaj, reszta książki jest stosunkowo "płaska" (choć nie można powiedzieć, że nieemocjonalna), niewiele już tam może zaskoczyć. Z drugiej jednak strony, początkowe partie książki to właściwie umiarkowanie interesujący zapis codziennego życia przeciętnej rodziny na przestrzeni kilku miesięcy - i nie jest to nawet jakiś zwarty ciąg przyczynowo-skutkowy, a bardziej taki zbiór pojedynczych scen z życia rodzinnego; pomiędzy kolejnymi rozdziałami mija zawsze co najmniej kilka tygodni. Od początku właściwie czuć, że wszystko dąży do jakiegoś dramatycznego zwrotu i widać próby budowania jakiegoś związanego z tym napięcia, ale są to próby na tyle subtelne, że po drodze można zdążyć się już nieco znużyć. Mam też wrażenie, że bohaterowie są zbudowani za mało wyraziście, aby tragedia, która ich dotyka przejmowała w sposób, jaki był chyba intencją autorki (swoją drogą mam też uczucie, że kogoś tu srogo poniosło z tym pomysłem). To taka typowa książka do chlipania w garść, nie wyróżniająca się za bardzo niczym szczególnym spośród natłoku podobnych.

65. Mężczyzna w brązowym garniturze (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, jak się wplątać w międzynarodową aferę, czekając na przyjazd metra.
Główna bohaterka Anna postanawia przeżyć przygodę życia i w związku z tym ochoczo angażuje się w potężną intrygę - za bardzo nie wiem o co w niej chodziło, ale dużą rolę grały jakieś skradzione diamenty, ktoś tam został zamordowany, ktoś inny wpadł pod pociąg w niecodziennych okolicznościach, takie tam rzeczy.
Tak jak większość książek Agathy Christie, które nie są czystymi kryminałami, a bardziej wpisują się w nurt przygodowo-szpiegowski, tak i ta nie jest szczególnie udana. Fabuła jest nadmiernie zawiła i przeładowana postaciami, z których połowa ma jakąś ukrytą tożsamość, główna bohaterka potrafi zadziwić swoją naiwnością, a wątek romantyczny został wciśnięty wybitnie na siłę, nie wiadomo właściwie po co i dlaczego. Całość jest zwyczajnie rozwleczona i nieciekawa, a do tego te same pomysły w toku powieści powtarzają się kilkukrotnie. Niby człowiek wiedział, że nie będzie dobrze, ale i tak się łudził - zwłaszcza, że początek czytało się jeszcze w miarę ciekawie.

64. Pijane banany (Šabach Petr)

O tym, jak wyjechać na nadmorskie wakacje, gdy się nie ma pieniędzy, samochodu i dostępu do morza.
Książka opowiada o codziennym życiu bezimiennego głównego bohatera - wagarowicza z zadatkami na przyszłego alkoholika oraz jego kolegach, rodzinie i sąsiadach. Wszystko to w realiach Czechosłowacji lat 80.
Całość to właściwie zbiór dosyć luźno powiązanych ze sobą anegdotek, obracających się głównie wokół pijaństwa i pijackich ekscesów, głupich wybryków, bójek, prób zdobycia dziewczyny itp. Wspominany wypad nad morze i desperackie próby zrealizowania tego pomysłu można od biedy uznać za główny wątek tylko dlatego że ten temat powraca w książce najczęściej. Niemniej brak tutaj jakiejś bardziej rozbudowanej, spójnej, liniowej fabuły i przede wszystkim brak jakiejkolwiek puenty. To taki mały wycinek rzeczywistości, kilka nieszczególnie przełomowych tygodni z życia.
Niewymuszony humor dosyć płynnie przeplata się tutaj z momentami bardziej melancholijnymi, poważnymi, refleksyjnymi niemalże. Takie połączenie bardzo mi przypadło do gustu, niemniej fabuła zdecydowanie mogłaby być ciekawsza. Myślę, że to może być jeden z tych przypadków, gdy film jest lepszy od pierwowzoru.

63. Poprawiny (Siedlecka Joanna)

O tym jak się wyrwać z patologicznego środowiska i dlaczego się nie da.
Zbiór reportaży interwencyjnych z lat 70. i 80., podejmujący rozmaite tematy - wśród opisywanych miejsc jest m.in. ośrodek adopcyjny, przedszkole z co najmniej kontrowersyjnym systemem kar (jeden z koszmarniejszych tekstów w zbiorze - nota bene ciekawe u ilu dzieci pobyt w tym przedszkolu trwale odcisnął się w psychice), szkoła specjalna, PGR, dom rencisty, ośrodek wychowawczy, świetlica dla dzieci itp.
Elementem łączącym większość tekstów jest środowisko tzw. społecznego marginesu, duża część reportaży dotyczy dzieci, często tych z zaniedbanych środowisk. Książka pokazuje jak silnie działa tu mechanizm błędnego koła, który często uniemożliwia wyrwanie się z kręgu biedy i patologii. Dzieci zaniedbane, nie mające odpowiedniego wsparcia w domu rodzinnym, nie radzą sobie w szkole, są więc przerzucane do szkół specjalnych, żeby "nie zaniżały poziomu", w związku z tym tracą szansę na wykształcenie i porządną pracę, więc właściwie skazane są na powtarzanie losu rodziców. Reportaż obnaża bezradność systemu, który nie dość, że nie ma wypracowanych metod i środków pomocy w takich przypadkach, to często jeszcze sabotuje działania osób wychodzących z własną inicjatywą.
Książka mocno przygnębiająca, w wielu punktach niestety wciąż aktualna.

62. Britt-Marie tu była (Backman Fredrik)

O tym, ile mówi o człowieku jego ulubiona drużyna piłkarska.
Sześćdziesięciokilkuletnia Britt-Marie, po tym jak dowiaduje się o niewierności swojego męża, postanawia go opuścić i podejmuje pierwszą od kilkudziesięciu lat pracę, jako dozorczyni upadającego ośrodka sportowego.
Podobnie jak w "Mieście niedźwiedzia", mamy tutaj do czynienia z zapomnianym, podupadłym miasteczkiem i lokalną drużyną młodzieżową - tym razem piłkarską. Na paru płaszczyznach są to podobne historie, a jednak nie można powiedzieć, że Backman się powtarza - obie te książki są kompletnie różne, mają inny klimat, na czym innym się skupiają.
Głównym tematem wydaje się być tutaj przemiana głównej bohaterki. Britt-Marie jest kimś pomiędzy ekstremalnie upierdliwą, przemądrzałą sąsiadką a perfekcyjną panią domu na turbodoładowaniu, o ile to właściwe określenie na osobę, która codziennie wstaje przed świtem, żeby umyć okna. Przebrnięcie przez pierwsze rozdziały książki może okazać się pewnym wyzwaniem, bo Britt-Marie, przynajmniej na początku, jest indywiduum trudnym do zniesienia. Wydaje się ona osobą wyjątkowo nieprzyjemną, bardzo wyniosłą i niemal patologicznie niezdolną do powiedzenia czegokolwiek, co nie miałoby w podtekście ukrytej choćby drobnej złośliwości.
Ciekawe jest to, jak w książce płynnie zmienia się atmosfera. Wszystko zaczyna się niemal humorystycznie i można mieć nawet wrażenie, że będziemy mieć do czynienia, jeśli nie z książką wprost komediową, to przynajmniej taką, która mieści się w kategorii "lekka, łatwa i przyjemna". Tymczasem im bliżej poznajemy Britt-Marie, im bardziej zaczynamy ją lubić i rozumieć, tym robi się coraz poważniej, coraz smutniej.
Ważne jest też pokazanie punktu widzenia mieszkańców żyjących w mieście, w którym nie ma już właściwie żadnych perspektyw. Kobieta, która w jednym budynku prowadzi chyba wszelkie możliwe rodzaje działalności; chłopiec sprzedający rzeczy, które "spadły z ciężarówki"; młody chłopak wychowujący młodsze rodzeństwo, który tak głęboko wierzy w przyjaźń, że nie potrafi odciąć się od przyjaciela ciągnącego go na dno; bezrobotni mężczyźni spędzający dnie siedząc nad piwem i gazetami; mężczyzna, który wysprzedał wszystkie meble w domu, ale zostawił bmw, żeby nikt nie domyślił się, że jest tak biedny jak wszyscy; i inny, który zakłada własną szklarnię, żeby jego żona mogła nadal dostawać kwiaty, mimo że w mieście już dawno zamknięto ostatnią kwiaciarnię. Backman ma świetną zdolność do kreślenia naprawdę pełnokrwistych bohaterów, nawet tych z dalszego planu.
Coraz bardziej lubię tego pana. Ale o tę końcówkę to troszkę mam jednak żal.

61. Przebudzenie; Do wynajęcia (Galsworthy John)

O tym, że zakazany owoc kusi najbardziej.
Mniej więcej dwadzieścia lat po rozwodzie losy Soamesa Forsythe'a i Ireny znów się splotą za sprawą uczucia, które połączyło ich dzieci.
Nie mam poczucia, żeby ta książka była w ogóle potrzebna - moim zdaniem poprzednia część była znacznie lepsza (choć przy tym również dramatycznie wręcz irytująca) i przede wszystkim dostatecznie zamykała wszystkie najważniejsze wątki, nic tu już nie było do dodania. Mam wrażenie, że cała fabuła to wyłącznie pretekst do tego, żeby przed kolejne czterysta stron ponapawać się cudownością Ireny, która jest najwspanialsza, najlepsza, najpiękniejsza, najbardziej wspaniałomyślna, wcale nie manipulatorska, ani trochę nie egoistyczna i generalnie powinna żywcem do nieba pójść, oraz ewentualnie, żeby jeszcze bardziej dowalić Soamesowi, bo wiadomo, że to szatański pomiot i nawet splunąć mu pod nogi nie warto, bo to dyshonor dla plwociny. Wszystko to już wcześniej wiedzieliśmy.
Nie wiem czy jest w literaturze postać, którą darzyłabym równie gorliwą niechęcią jak Irenę Forsythe. No nijak nie jestem w stanie znieść tego okropnego babiszona i za nic nie potrafię zrozumieć, co inni w niej widzą ani dlaczego cały świat ma się kręcić tylko wokół niej i jej dobrego samopoczucia. Nie potrafiłam jej współczuć nawet wtedy, gdy na to zasługiwała. Galsworthy stworzył postać, do tego stopnia wyidealizowaną, że z żadnej strony nie przypomina już człowieka i jedyne co we mnie budzi do gwałtowne mdłości z obrzydzenia. Grrr, Irena. Wkurza mnie nawet jak oddycha.
Natomiast nowe postaci - Jon i Fleur wypadają strasznie blado, a wątek miłosny pomiędzy nimi wydaje mi się cokolwiek wymuszony. No i nic na to nie poradzę, że mnie styl Galsworthy'ego nie zachwyca, a jego opisy zabijają we mnie wszelką chęć życia, ale wolno mi, bom plebs bez gustu i polotu.

60. Pięć dni w Madison City (Gardner Erle Stanley)

O tym, jak podważyć niesatysfakcjonujący testament.
Były prokurator Doug Selby ma właśnie kilkudniową przerwę w odbywaniu służby wojskowej (jest środek II wojny światowej), którą spędza pomagając rozwikłać sprawę o podważenie testamentu i prawdopodobnie związane z tym tajemnicze otrucie. Ewidentnie Erle Stanley Gardner bardzo lubi sprawy o wyłudzanie spadków i fałszowanie testamentów, gdyż wykorzystuje ten motyw niezwykle często.
Zacznijmy od tego, że nie bardzo rozumiem, dlaczego ta książka nie należy do cyklu o Perrym Masonie. Doug i pomagająca mu dziennikarka Sylwia, których łączy niedookreślony związek uczuciowy, budzą naturalne skojarzenie z Masonem i Dellą Street (niemal identyczne są tu charakterystyki postaci, jak i dynamika relacji między nimi), choć zdecydowanie brak im tego uroku. Rozwiązanie sprawy wypadło całkiem ciekawie, jednak droga do niego to straszna męczarnia. Mówiąc wprost, ta książka solidnie zajeżdża nudą, przez większość czasu nic się nie dzieje, całość jest rozwleczona, przegadana, przeładowana postaciami i nadmiernie zawiła - co dziwi tym bardziej, że to niewiele ponad 200 stron kieszonkowego formatu. Nieco interesująca staje się dopiero pod koniec, przy opisach sprawy sądowej.

59. Hurt/Comfort (Łodyga Weronika)

O tym, że warto rozmawiać.
Artur, dość wyobcowany nastolatek zmagający się z pewnego rodzaju problemami emocjonalnymi, wynikającymi w dużej mierze z zaniedbań w okresie dzieciństwa, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego poznaje w autobusie Janka, będącego jego niemal dokładnym przeciwieństwem.
Mamy tu do czynienia z literaturą młodzieżową z wątkami LBGT. Muszę przyznać, że od książek tego typu nie wymagam zbyt wiele, albowiem one służą mi głównie do zaspokajania niskich instynktów. Wystarcza mi jeśli będzie lekko, przyjemnie i w miarę romantycznie - i wszystko to dostałam.
Akcja obejmuje jeden rok szkolny - konkretnie ostatni, bo mamy do czynienia z klasą maturalną, a fabuła to właściwie typowe codzienne życie licealistów, wypełnione nauką, spotkaniami z przyjaciółmi i budowaniem pierwszych poważniejszych związków. Podobało mi się, że udało się tutaj wszystko całkiem dobrze zbalansować. Rzeczywistość jest tu być może dość ułagodzona, ale mimo wszystko książka nie wydaje się przesłodzona, a dramat przyjmuje formę bardzo codzienną. Bohaterowie muszą mierzyć się z problemami w szkole, rozstaniem rodziców, rozluźnieniem się więzi z rodzeństwem i dawnymi przyjaciółmi, a czasem także z pewnymi formami dyskryminacji. Książka ukazuje, że homofobia jest w świecie osób nieheteronormatywnych elementem obecnym, ale niekoniecznie musi dominować w życiu. Wydaje mi się, że to ważne przesłanie dla młodzieży.
Podobało mi się też, że autorka starała się uciekać od utartych schematów fabularnych. Np. jednym z bohaterów jest ojciec, który samotnie wychowuje syna po tym, jak jego żona odeszła i ucięła wszelki kontakt zarówno z nim, jak i z ich wspólnym dzieckiem.
Moim zdaniem to jedna z bardziej wartościowych książek z tego nurtu, jakie miałam przyjemność czytać. Oferuje coś poza walorami rozrywkowymi, nie będąc przy tym dydaktyczną czy moralizatorską.

58. Może pora z tym skończyć (Reid Iain)

O tym, do czego może doprowadzić całkiem niewinny proszony obiad.
Główna bohaterka wraz ze swoim nowym chłopakiem wybiera się w odwiedziny do jego rodziców, jednocześnie intensywnie zastanawiając się nad tym, czy nie powinna już zakończyć tego związku.
Nawet nie wiem, od czego zacząć. To najbardziej przekombinowany sposób, żeby przekazać dosłownie nic. To jest po prostu wydmuszka. Mam wrażenie, że książka padła trochę ofiarą przekonania, że jak jest dziwnie to jest dobrze, a już w ogóle najlepszy efekt jest, kiedy człowiek kompletnie nie ma pojęcia, o czym właściwie czyta. Wtedy to jest sztuka awangardowa, na krytykę odporna z definicji. W założeniu miało chyba być intrygująco i psychodelicznie, ale moim zdaniem kompletnie nie wyszło to w ten sposób. Książka najpierw jest nudna, potem robi się po prostu durna, jednocześnie przez cały czas jest zwyczajnie męcząca. Całość składa się ze śmiertelnej dawki strasznie przeintelektualizowanych tyrad o niczym, serii zupełnie irracjonalnych poczynań, absurdalnego finału i absolutnego braku jakichkolwiek emocji. To była straszliwa strata czasu.

57. Marta (Orzeszkowa Eliza)

O tym, jak znaleźć pracę, gdy się niczego nie umie.
Po śmierci męża Marta staje przed koniecznością samodzielnego utrzymania siebie i małej córeczki. A ponieważ do tej pory była wyłącznie panią domu, żyjącą we względnym dostatku i przygotowywaną raczej do tego, by błyszczeć na salonach, okazuje się, że na rynku pracy nie ma dosłownie niczego do zaoferowania.
Moim zdaniem to jedna z mniej udanych powieści Orzeszkowej. Niewątpliwie jest to historia bardzo poruszająca - a może należałoby powiedzieć inaczej, napisana jest tak, aby była poruszającą, a sytuacja bohaterki bardzo szybko jawi się zupełnie beznadziejną i już po kilkunastu stronach nie można mieć złudzeń co do zakończenia (niemal identyczne pod tym względem było "Pod prawem" Konopnickiej, może to taki pozytywistyczny sznyt). Jest to również książka nieznośnie niemal moralizatorska, wyraźnie tendencyjna, pisana ze z góry założoną tezą i tejże tezie podporządkowująca wszystkie zachowania, niejednokrotnie przerysowanych nieco, bohaterów. Raczej trudno się spierać o to, że sytuacja kobiet w jeszcze nie tak odległej przeszłości nie należała do szczególnie wesołych, zwłaszcza kiedy nie mogły liczyć na zamążpójście (choć można z tej książki wywnioskować, że największym wrogiem kobiet była ich uroda; te brzydsze czy mniej posażne, które nie widziały przed sobą szans na znalezienie męża, musiały nauczyć się jakiegoś pożytecznego zajęcia, zdając sobie sprawę, że będą musiały się samodzielnie utrzymać). I choć przyznać trzeba, że z pewnością nie brak w książce pewnej słuszności i w czasach swego powstania był to ważny głos, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię zmiany podejścia do edukacji kobiet, to coś się we mnie buntuje przeciw tak jednostronnym wizjom, wyczuwam w tym jakiś fałsz i literacką kreację. Orzeszkową cenię i wiele z jej dzieł lubię bardzo, ale "Martę" czytało mi się raczej przyciężko.
Muszę też przyznać, że przez całą niemal książkę zastanawiało mnie to, dlaczego Marta, wiedząc już, że nie ma żadnych kwalifikacji ani umiejętności, uparcie skłania się głównie ku zawodom tychże kwalifikacji bezwzględnie wymagającym - umysłowym, rzemieślniczym czy artystycznym. Próbuje swoich sił m.in. w pracy nauczycielki, ilustratorki w czasopiśmie, szwaczki, projektantki biżuterii i tłumaczki francuskiej literatury (a przez moment zdaje się chyba rozważać karierę pisarki, co wydaje się już ekstremalnym jakimś kuriozum), a niemal zupełnie ignoruje (poza jedną jedyną nieudaną próbą) możliwość wykonywania prostych prac typowo fizycznych, jako posługaczka czy robotnica w fabryce (choć tu mam pewną wątpliwość; internet twierdzi, że koniec XIX wieku wiązał się z dużym rozwojem warszawskiego przemysłu i formowaniem się klasy robotniczej, ale dokładnego roku nie znalazłam, może to były już czasy nieco późniejsze?). Nie zwraca się też do żadnej organizacji dobroczynnej.
Marta jest tu postacią bardzo bezwolną, w zupełności polegającą na pomocy życzliwych jej osób, bezradną i właściwie biernie przyjmującą swój niewesoły los i wyczekującą ratunku w jakiejś sile wyższej. Można by sądzić, że to cechy wypracowane przez specyficzny rodzaj wychowania, ale podejrzewam, że sporo w tym świadomej kreacji autorki, która chcąc chyba podeprzeć czymś swoją tezę pozbawiła bohaterkę wszelkiej sprawczości.
Ciekawe za to było obserwowanie, jak wiele rzeczy na rynku pracy właściwie do tej pory się nie zmieniło, choć niekoniecznie jest to coś, z czego należałoby się cieszyć.

56. Malwina przegrała milion (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))

O tym, jak źli Amerykanie sabotowali polską złotą myśl techniczną.
Gdzieś tam w Polsce powstaje fabryka nawozów sztucznych. Na krótko przed rozpoczęciem produkcji okazuje się, że brakuje niezbędnego katalizatora i nie ma właściwie możliwości, aby go gdziekolwiek kupić. W związku z tym trzech zakładowych chemików zobowiązuje się ów środek wyprodukować własnoręcznie. Ewidentnie komuś bardzo zależy, żeby im się nie udało, bo wkrótce rozpoczyna się seria zamachów na życie dzielnych pracowników.
Żeby przeczytać tę książkę bez uszczerbku na psychicznym zdrowiu, nie można nawet przez chwilę podchodzić do niej poważnie, gdyż zbyt jest niedorzeczna. Jednak jeśli potraktować ją z przymrużeniem oka, jak kryminały Chmielewskiej czy filmy z cyklu Gang Olsena, to można się nawet całkiem przednio bawić. Jest coś specyficznie rozrywkowego w czytaniu o tych dzielnych milicjantach, którzy w międzyczasie nabyli wszystkie możliwe supermoce, łącznie z czytaniem w myślach i przewidywaniem przyszłości; prowincjonalnych "januszach" terroryzmu; nieustraszonych chemikach, zdolnych do wynalezienia każdego związku chemicznego, jeśli tylko będą mieć dostatecznie dużo czasu; agentach CIA wysadzających fabryki nawozów na jakichś zapomnianych polskich wioskach. Jest to wszystko absolutnie przedurne i nic się tu kupy nie trzyma, ale czyta się naprawdę całkiem fajnie.

55. Charlotte Isabel Hansen (Renberg Tore)

O tym, jak nie organizować spotkania dziecka z kompletnie nieznanym mu ojcem.
Po przeczytaniu "Człowieka, który pokochał Yngvego" czułam niesamowicie silną potrzebę poznania ciągu dalszego i nie mogłam przeboleć, że w Polsce dostępna jest jeszcze tylko jedną część. Na poważnie rozważałam nawet zakup wydań angielskich albo nawet norweskich ebooków, ale nigdzie nie mogłam ich znaleźć - to był ten poziom desperacji. Cóż, kontynuacja okazała się książką bardzo niepotrzebną i nieco mi zniszczyła dobre zdanie o poprzedniczce.
Zacznijmy od tego, że fabuła jest dosyć pretekstowa i kompletnie nieprzekonująca już od samego zawiązania akcji - i taka pozostanie aż do ostatniej kropki. Kobieta wsadza do samolotu kilkuletnią dziewczynkę samą, żeby poleciała na spotkanie z nigdy nie widzianym ojcem, który o jej istnieniu dowiedział się kilka dni wcześniej. Przedtem nie ustala z tymże ojcem dosłownie niczego, bo przecież po co, stawia go właściwie przed faktem dokonanym. Litości, jaka istota ludzka zrobiłaby coś równie bezmyślnego? Być może osoby, które w wieku nastoletnim płodzą dzieci z kompletnie przypadkowymi ludźmi, będąc przy tym odurzone do nieprzytomności, powinny mieć niżej zawieszoną poprzeczkę, jeśli chodzi o jakąś elementarną odpowiedzialność, niemniej wciąż jest to zwyczajnie niedorzeczne.
Jednak zdecydowanie największą bolączką książki jest Jarle. Nie rozumiem jak mogłam kiedykolwiek lubić tego typa. Ta książka wyraźnie obnażyła fakt, że jest z niego zwykła, parszywa kreatura bez rozumu i godności człowieka. To jest właściwie dokładnie ten sam Jarle, co w poprzedniej części. Sęk w tym, że w międzyczasie minęło jakieś siedem lat. I ten egoizm i poczucie wyższości nad wszystkimi, na które można było patrzeć z pobłażaniem, gdy chodziło o nastolatka, u dorosłego mężczyzny strasznie drażnią. Jarle jest po prostu pretensjonalnym, bufonowatym pseudointelektualistą, który nastawiony jest tylko na własną wygodę i jedyne co potrafi to smętnie pitolić o Prouście, bo to mu pozwala utrzymywać przed samym sobą ułudę bycia wielce wyrafinowaną jednostką - zresztą to smętne pitolenie na wszelkie "wzniosłe" tematy wydaje się być głównym celem książki, fabuła jest naprawdę wyłącznie pretekstowa. Nikt z poprawnie działającym mózgiem nie powierzyłby mu nawet chomika w stanie śmierci klinicznej. I choć autor w widoczny sposób nie traktuje swojego bohatera zbyt poważnie i serwuje mu rozmaite prztyczki w nos, to nie zmienia faktu, że przez całą książkę musimy znosić tego trepa.
To było okropne rozczarowanie, ale zupełnie przestałam żałować, że w Polsce nie wydano kolejnych części. Można uznać, że to jakiś plus.

54. Niezatapialny: Pełna historia RMS Titanic (Butler Daniel Allen)

O statku, na którym poszło źle wszystko, co tylko mogło.
Żeby przebrnąć przez początek tej książki, trzeba utoczyć krwi koryto. Pierwsze około 50 stron koncentruje się głównie na charakterystyce belle epoque, z wyraźną krytyką panujących ówcześnie podziałów klasowych; historii przedsiębiorstwa żeglugowego White Star Line oraz dosyć szczegółowych biografiach głównych osób odpowiadających za powstanie Titanica. Jest to wszystko opowiedziane z taką werwą, w tak potoczystym plastycznym stylu, że z wrażenia można zapaść w śpiączkę. Danielowi Butlerowi nie udało się powtórzyć wyczynu Waltera Lorda, który w swojej "Pamiętnej nocy" przedstawił katastrofę Titanica bardzo szczegółowo, a jednocześnie stworzył dzieło, które czyta się jak rasowy thriller. Autor "Niezatapialnego" jest niestety kompletnie pozbawiony żyłki gawędziarskiej, przez co jego opisy często przywodzą na myśl rozwleczone, szczegółowe sprawozdania. Przez większość czasu niemożebnie przynudza i przytłacza masą niepotrzebnych detali. Poza tym, książka wydała mi się nieco chaotyczna, jakby nie do końca przemyślana, autor często skacze po tematach, wprowadza liczne dygresje, wiele zdań (a nieraz nawet całych akapitów) powtarza się kilkukrotnie w niemal niezmienionym brzmieniu. Nie jest to też arcydzieło stylistyczne - książka często niepotrzebnie wpada w zbyt wzniosłe tony, każdy rozdział zaczyna się biblijnym cytatem, co daje wrażenie pewnej pretensjonalności, zdarzają się zdania z niezamierzonym efektem komicznym, jak choćby "[Titanic] poczęty został pospołu z dwoma braćmi". No dobrze, pewnie tylko mnie bawi to zdanie, bo jestem troglodytą. Sporo można też zarzucić wydaniu polskiemu. Jest zredagowane strasznie niechlujnie: ciężko znaleźć poprawnie zapisany dialog, zdarzają się literówki - w tym błędy w nazwiskach (np. konsekwetnie przez całą książkę Michel Navratil przerabiany jest na Navartila), czy niezręcznie sformułowane zdania.
Cóż, wydaje mi się, że wspomniana już wcześniej "Pamiętna noc" jest w odbiorze znacznie przyjemniejsza (o ile lektura tego typu może być przyjemna), a opis katastrofy jest tam dużo czytelniejszy i przejrzystszy. Co nie oznacza też, że "Niezatapialny" jest pozycją zupełnie pozbawioną wartości, autorowi udało się tu zawrzeć kilka ciekawych spostrzeżeń, m.in. to jak katastrofa Titanica zachwiała ruchem sufrażystek.

53. Strzały w Stonygates (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym czy da się pomóc młodocianym przestępcom zejść ze złej drogi.
Panna Marple na prośbę dawno nie widzianej przyjaciółki, targanej niesprecyzowanym niepokojem, odwiedza jej siostrę, która prowadzi wraz z mężem coś pomiędzy poprawczakiem a ośrodkiem terapeutycznym dla zdemoralizowanych chłopców.
To, co uderza przede wszystkim, to naprawdę świetnie wykreowani bohaterowie. Lewis - bez reszty oddany dla idei, Carrie-Louise - sprawiająca wrażenie obojętnej i oderwanej od rzeczywistości, Mildred - odsunięta nieco na boczny tor mniej kochana córka, Gina - kokietująca mężczyzn dla zabawy, znudzony prowincją Walter i niepokojący, balansujący na granicy obłędu Edgar. Fantastycznie budowane jest też napięcie w pierwszej połowie książki, na czele z kulminacyjną sceną tuż przed morderstwem. Wszystko tu jest świetne, aż do zaskakującego i dosyć smutnego zakończenia. Jedna z lepszych książek z panną Marple.

52. Gniew (Miłoszewski Zygmunt)

O tym, że przemoc zaraża jak wirus.
Szczerze mówiąc, jestem w ciężkim stuporze i nie wiem, co myśleć ani jak to ocenić. Wszystkie moje odczucia idealnie daje się podsumować skrótem WTF. Słyszałam z różnych źródeł, że to najsłabsza część cyklu o Szackim, więc się psychicznie przygotowałam na najgorsze. I tak sobie czytałam i się zastanawiałam, o co tym ludziom chodzi, przecież wszystko jest dobrze. Książka zaczyna się w najlepszym hitchcockowskim stylu - od trzęsienia ziemi, a potem tylko napięcie narasta. I choć dziura fabularna dziurę fabularną pogania, a intryga wydaje się mocno wydumana i nie trzyma się za bardzo kupy przy głębszym zastanowieniu (w trochę większym stopniu niż poprzednie dwie części, przyznajmy), to nadrabia dobrym literackim przedstawieniem przemocy domowej, osobą głównego bohatera i wspomnianymi emocjami właśnie. Tak było przez mniej więcej pierwsze 420 stron. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Ale końcówka to już jest jakaś matrioszka bezsensów i wydumanych pomysłów, intryga w intrydze i nie wiadomo co jeszcze, i ja nawet nie wiem, co się tam stało i jak się to skończyło, i o co w ogóle chodziło. I podejrzewam, że nawet sam autor tego do końca nie wie. Tak mi spaprać dobre wrażenie po lubianej serii, to jest wyczyn zasługujący na jakiś medal.

51. Ziarno prawdy (Miłoszewski Zygmunt)

O tym, czy bardziej krwiożerczy są Żydzi czy antysemici.
Uparte poszukiwanie szczęścia nie wiadomo gdzie, sprowadziło w końcu Teodora Szackiego do Sandomierza, gdzie nurza się on w swoim poczuciu wyobcowania, nieszczęściu i samotności, a przy tym nie może rzucić się w wir pracy, bo nie ma jej aż tyle, ile było w stolicy. Cóż, pan prokurator jest zbyt wielkomiejski, żeby się odnaleźć na jakiejś prowincji w samym sercu azji. Aż tu wtem przydarza się sprawa dość brutalnego morderstwa, wystylizowanego na ubój rytualny, co będzie początkiem do odrodzenia się zakurzonych już legend o dzieciach przerabianych przez złych Żydów na macę i ogólnych antysemickich nastrojów. Podobnie jak w "Uwikłaniu", aby rozwiązać sprawę, Szacki będzie musiał cofnąć się daleko w przeszłość.
Intryga jest może nieco naciągana i trochę zbyt dużo w niej wygodnych zbiegów okoliczności, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Akcja jest bardzo wartka, czyta się to w tempie sprinterskim, rozwiązanie jest mimo wszystko całkiem satysfakcjonujące, a Teodor jest rewelacyjny z definicji.

50. Dzikuska: Historia miłości (Zarzycka Irena)

O tym, jak poskromić złośnicę.
Odpowiedź brzmi: jak najszybciej.
Główna bohaterka Ita jest dzieckiem wychowywanym przez wilki. Nie dosłownie - ale od śmierci matki nikt się jej rozwojem za bardzo nie interesował, aż tu nagle i niespodziewanie okazało się, że w domu mieszka panna, która nie umie się kompletnie zachować, nie zna żadnych form grzecznościowych, a zamiast bywać w towarzystwie woli jeść czereśnie prosto z drzewa i pluć pestkami. Wobec tak dramatycznej sytuacji, ojciec w akcie rozpaczy zatrudnia kolejnego korepetytora, nie mając za bardzo nadziei na powodzenie (kilku poprzedników dość szybko uciekło z posady w podskokach). No, ale że nowy nauczyciel Witold jest młodzieńcem rzeźbionym w złocie i krysztale, a przy tym obdarzonym urodą nie kolącą w oko, po początkowych drobnych trudnościach udaje mu się niesforną pannę okiełznać w trybie raczej błyskawicznym, choć ta mimo wszystko nie zatraci do końca swojej naturalności i szczerości nieskażonej konwenansami, zyskując dzięki temu wielu sprzymierzeńców, ale też i kipiących zazdrością wrogów.
Szczerze mówiąc, nie ma za bardzo o czym się więcej rozpisywać. Dalszy przebieg wydarzeń jest raczej przewidywalny i trąci nieco banałem. To ramotka, chyba słusznie już dziś zapomniana.

49. Uwikłanie (Miłoszewski Zygmunt)

O śmiertelnie skutecznej psychoterapii.
Podczas sesji terapeutycznej prowadzonej według kontrowersyjnej (czy wręcz szarlatanerskiej) metody ustawień, jeden z uczestników ginie zdecydowanie gwałtowną śmiercią. A potem wchodzi prokurator Teodor Szacki cały na szaro. I choć wątek kryminalny sam w sobie jest całkiem ciekawy i wypada dość zaskakująco (choć nie jestem pewna czy do końca zrozumiałam wszystkie niuanse), to właśnie Szacki jest najjaśniejszą gwiazdą tej książki.
Z Szackim to jest ogólnie skomplikowana sprawa, to jest taki trochę człowiek-kontrast, co manifestuje się już w jego wyglądzie zewnętrznym. Nie można o nim powiedzieć, że to sympatyczny typ, ale nie jest też wprost odpychający. Jest to człowiek, który sprawia wrażenie bardzo zimnego, bywa wredny, pogardliwy i zbyt szybko oceniający innych, ale w scenach z dziećmi widać, że ma w sobie też duże pokłady czułości. W pracy jest bezkompromisowy, ale potrafi znaleźć złoty środek pomiędzy ślepym trzymaniem się litery prawa, a swoim własnym poczuciem sprawiedliwości, i ogólnie czuć, że facet ma serce po właściwej stronie. Ma poukładane życie osobiste i zawodowe i jest mu z tym wygodnie, ale z drugiej strony trochę mu się nudzi i chciałby jakiejś odmiany, choć sam do końca nie wie, czego właściwie mu do szczęścia brakuje. Zdecydowanie za dużo czasu spędza na racjonalizowaniu sobie potrzeby zdradzenia żony, ale nawet to mi specjalnie nie przeszkadzało, żeby lubić tego gościa. Z chęcią sobie o nim jeszcze poczytam.

48. Mój tata Panda (Gould-Bourn James)

O tym, że panda jest dobra na wszystko.
Główny bohater Danny ma ostatnio ciężki okres. Rok wcześniej w wypadku zginęła jego żona, od tamtego czasu jego jedenastoletni synek nie odezwał się ani słowem, psychopatyczny właściciel mieszkania domaga się zapłaty wciaż rosnącej sterty rachunków, a on właśnie stracił pracę. Nie mając żadnych szczególnych umiejętności ani doświadczenia (dotąd był tzw. niewykwalifikowanym robotnikiem budowlanym), w akcie ostatecznej desperacji postanawia zostać artystą ulicznym. Konkretnie tancerzem w kostiumie pandy, mimo że jest tym typem człowieka, któremu muzyka w tańcu nie przeszkadza.
Punkt wyjścia wydaje się dramatyczny, ale książka zdecydowanie należy do kategorii lekkich, łatwych i przyjemnych, częstokroć uderzając w tony typowo komediowe, z mniej lub bardziej udanym rezultatem. Tutaj nie ma głębokich rozterek, nie ma rozbudowanej psychologii, skomplikowanych postaci, akcja jest w dużej mierze przewidywalna i nie ma tutaj problemów, które nie znalazłyby rozwiązania w przeciągu kilku stron. To taka typowa literatura pociągowa - przeciętniak, ale mimo wszystko całkiem sympatyczny. Zapomnę o tej książce w przybliżeniu pojutrze.

47. Gra ze śmiercią w tle (Ostrowska Ewa Maria (pseud. Zbyszewski Brunon lub Lane Nancy))

O tym, że błogosławieni, którzy nie odczuwają popędu płciowego.
Emma, wychowywana przez ekstremalnie purytańską matkę, co jednak nie uchroniło jej przed ciężkim uzależnieniem od masturbacji, wychodzi za mąż za Roberta, który miał być jej wymarzonym rycerzem na białym koniu, a okazał się człowiekiem, którego kompleks niewymiarowego penisa doprowadził do obsesji na punkcie znalezienia idealnie nieskalanej kobiety. I cóż, ten ślub to był błąd tak gargantuicznych wprost rozmiarów, że jego konsekwencje odczuje cały wszechświat z przyległościami.
Chryste Panie na bananie, cóż to był za twór. Czytałam już wcześniej kilka książek Ewy Ostrowskiej i wiedziałam, że nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Ale to? Przepraszam bardzo, ale to jest jakieś przewlekle chore. Wulgaryzmy na co drugiej stronie, płyny fizjologiczne wylewające się ze wszystkich możliwych otworów ciała, deliryczne wizje pełne krwi i flaków, bezinteresowne (interesowne zresztą też) okrucieństwo, galopujący obłęd, autyzm działający idealnie według wymagań fabuły, ciężka patologia i wciąż powracający motyw wydłubanych oczu dyndających na żyłkach - taki mamy tu klimat. Ta książka to epatujący paskudztwem i detalicznie opisywaną przemocą katalog ludzkiego zwyrodnienia, którego głównym celem wydaje się wzbudzanie w czytającym niesmaku. Moim zdaniem autorka tym razem solidnie przeszarżowała, mnożąc okropieństwa i przekraczając granice przerysowania, wyłącznie w celu wywoływania szoku bardzo tanim kosztem. Niemal wszystkie postaci są tak antypatyczne, że chce się im życzyć wszystkiego najgorszego - wszyscy nieszczęśliwi i skrzywdzeni, a jednak nie budzący współczucia. Tutaj nie ma żadnej przeciwwagi, żadnego pozytywnego wątku, żadnej chwili oddechu - jest tylko mrok, zło, szaleństwo, nikczemność i folgowanie najniższym możliwym instynktom. A kiedy wszyscy bez wyjątku są podli, egoistyczni, skrzywieni i obsesyjni to nie mamy portretu świata, ale co najwyżej jego marną karykaturę.
Podsumowując jednym zdaniem - co za dużo, to niezdrowo. Porównanie z Hitchcockiem to jakieś srogie nieporozumienie. Prędzej horror i to najwyżej klasy B.

46. Każdy umiera w samotności (Fallada Hans (właśc. Ditzen Rudolf))

O dobrych Niemcach.
Wydaje mi się to dość nietypowa perspektywa dla książki traktującej o II wojnie światowej, bo przedstawia ona punkt widzenia przeciętnego obywatela niemieckiego - niezaangażowanego politycznie, niekoniecznie popierającego nazizm, próbującego po prostu przeżyć ten czas w miarę spokojnie i w niczym nie podpaść władzy. A podpaść było niezwykle łatwo i nawet na najbardziej niewinnego człowieka pod słońcem dało się znaleźć jakiś paragraf. Było to życie raczej dalekie od sielanki, za to obfitujące w strach, nieufność i walkę o jakiś w miarę godny byt.
Książka jest fabularyzowaną wersją pewnej autentycznej sprawy, choć różni się od niej paroma szczegółami. Jednym z najważniejszych bohaterów jest Otto. To człowiek bardzo powściągliwy, milczący, niczego nie robi pochopnie i każdy ruch musi dokładnie przemyśleć - byłby idealnym tolkienowskim entem. Wśród sąsiadów ma opinię mruka. Nie jest zwolennikiem nazizmu i nie należy do partii, ale nic poza tym - nierzucanie się w oczy jest jego strategią przetrwania, zwłaszcza, że szpiclów nie brakuje, a najbliżsi sąsiedzi z dumą noszą brunatne koszule. Kiedy na wojnie ginie jego jedyny syn, Otto postanawia swój sprzeciw wyrazić bardziej czynnie i wraz z żoną rozpoczyna osobisty malutki sabotaż - w różnych częściach miasta rozrzuca pocztówki z hasłami podburzającymi do buntu, nieco naiwnie wierząc w to, że da to początek jakimś szerszym ruchom społecznym.
Książka jest wielowątkowa i od samego początku wprowadza wielu bohaterów. Oprócz Ottona i Anny jest tu też narzeczona ich zmarłego syna - rozdarta pomiędzy potrzebą jakiegoś czynnego działania a pragnieniem spokojnego rodzinnego życia; listonoszka Ewa załamana wojenną postawą swoich synów i próbująca odpokutować ich winy (chyba jedyny pozytywny wątek w całej książce); jej mąż - hazardzista i utracjusz żerujący na kolejnych kochankach; rodzina fanatycznie oddana Hitlerowi; esesman próbujący odnaleźć nadawcę tajemniczych pocztówek, i jeszcze wielu innych.
To książka bardzo pesymistyczna i smutna (jak chyba każda dotykająca tematyki okołowojennej), choć niepozbawiona scen zaprawionych specyficznym poczuciem humoru, która każe się zastanawiać na tym, jaki jest sens takiego jednostkowego sprzeciwu i czy warto być przyzwoitym za wszelką cenę.

45. Szramy: Jak psychosystem niszczy nasze dzieci (Bereś Witold, Schwertner Janusz)

O tym, że psychiatria dziecięca w Polsce nie istnieje.
To jedna z najbardziej przygnębiających książek, jakie czytałam w życiu.
Wszystko zaczęło się od reportażu na Onecie dotyczącego samobójczej śmierci transpłciowego chłopca. Tekst wzbudził tak duży odzew, że autor postanowił "pociągnąć" temat dalej, jako że sam też był nim na tyle wstrząśnięty, że nie potrafił się od niego uwolnić. Książka powstała w dużej mierze na bazie wiadomości, które Janusz Schwertner otrzymał po publikacji swojego artykułu.
Otwiera ją właśnie ten tekst ("Miłość w czasach zarazy"), dotyczący m.in. dramatycznej sytuacji młodych osób LGBT w Polsce, ale całość wychodzi poza to doświadczenie. Autorzy opisują przypadki dzieci, które w pewnym momencie musiały zetknąć się z oddziałem psychiatrycznym z powodu różnych problemów - depresji, nerwic, zaburzeń odżywiania, autoagresji, wielu miało za sobą próby samobójcze. Opisy oddziałów psychiatrycznych przywodzą na myśl jakąś smutną zapadłą dziurę na Podkarpaciu w okresie głębokiego PRLu - dzieci stłoczone na materacach na podłodze, niektóre przywiązane pasami, wyżywienie za 7 zł dziennie, obskurny budynek, który remontu nie widział od kilkudziesięciu lat, okna zabite na głucho, wszechobecny zapach moczu i potu, jeden lekarz na oddziale, czasem na niepełnym etacie, przychodzący na kilka godzin w tygodniu. A to czasy zupełnie współczesne - książka, przynajmniej częściowo, powstawała już w czasach pandemii i po wyborach prezydenckich - i duże miasta, Warszawa, Gdańsk, gdzie teoretycznie sytuacja powinna być najlepsza. I jest "najlepsza" o tyle, że np. na Podlasiu dziecięcego oddziału psychiatrycznego nie ma w ogóle.
Bardzo dużo miejsca zajmują głosy rodziców dzieci dotkniętych problemami psychicznymi, ich bezradność i rozpacz. Oprócz choroby dziecka często muszą się mierzyć też z problemami finansowymi, bo skazani są właściwie wyłącznie na leczenie prywatne (bo "szpital nie służy do terapii. To tylko rodzicom się wydaje, że dziecko idzie do szpitala, aby być wyleczone"), na które też zazwyczaj czeka się miesiącami, a często trzeba odwiedzić wielu lekarzy, zanim się trafi na tego właściwego. Poza tym wymaga to oczywistych nakładów finansowych, a wielu rodziców z pracy rezygnuje, bo boi się zostawiać dziecko samo, albo ją traci, bo nie jest w stanie się na niej dostatecznie skupić. A przy tym nie mogą oni zbytnio liczyć na wsparcie otoczenia, bo choroby psychiczne są wciąż bardzo stygmatyzujące. Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że rodzic się przejmuje, bo tych bagatelizujących problem też niestety nie brak.
Sytuacja jest tragiczna i niestety nie ma prostej recepty jak ją rozwiązać.

44. Przyjaciel (Nunez Sigrid)

O tym, czy pies może być w żałobie.
Kobieta po samobójczej śmierci przyjaciela bierze do domu jego psa. Pogłębiająca się więź ze zwierzęciem pomaga jej przepracować traumę. I właściwie te dwa zdania zawierają wszystko, co się wydarzyło w książce. Jest to bowiem lektura objętościowo skromna, a przy tym to idealny przedstawiciel tzw. powieści bez fabuły. Można tu znaleźć liczne intelektualne refleksje, przemyślenia, cytaty z mądrych ludzi i związane z nimi anegdotki. Najwięcej miejsca zajmują te związane z szeroko pojętą twórczością pisarską (główna bohaterka i jej przyjaciel są pisarzami), samobójstwem, samobójstwem wśród pisarzy, zwierzętami, relacjami zwierząt z ludźmi, zwierzętami znanych pisarzy, zwierzętami w literaturze i reakcjami zwierząt na śmierć ludzi. Książka raczej dla miłośników takich klimatów, dla których fabuła i bohaterowie nie są w książce niezbędni, ja niestety nie należę do tej grupy.

43. Niestandardowi (Urbaniak Michał Paweł)

O tym, do czego można się posunąć w imię sztuki.
To książka kompletnie różna od debiutu i dużo lżejsza w odbiorze - ma zdecydowanie prostszą formę i mniej ponurą, choć nie pozbawioną dramatyzmu treść.
Główny bohater Wiktor pędzi zupełnie zwyczajne, w swoim mniemaniu całkiem nudne życie. Pracuje w punkcie sprzedaży usług internetowych, mieszka sam, co weekend spotyka się w pubie ze znajomymi. Nie ma szczególnych pasji ani zainteresowań. Nie jest to typ, którego ktokolwiek nazwałby ciekawym człowiekiem. Być może ten stan rzeczy mogłaby zmienić Liwia - przypadkowo poznana fotografka, która planuje wykorzystać Wiktora w swoim nowym projekcie, a ten, zafascynowany nową znajomą, zgadza się wziąć w nim udział.
Wiktor jako postać jest o tyle ciekawym przypadkiem, że właściwie zupełnie nie wpisuje się w stereotyp głównego bohatera pozytywnego. To człowiek w gruncie rzeczy pełen uprzedzeń, raczej egoista, trochę prymityw, trochę ignorant, dosyć wulgarny i często odnoszący się z pogardą do spraw, których nie rozumie. Liwia żartobliwie nazywa go "Kalibanem" i wydaje się to przezwisko dobrane całkiem trafnie.
Poza Wiktorem w projekcie bierze udział pięcioro innych uczestników, którzy prezentują różne postawy i oczekiwania. Jedni chcą sławy, inni liczą na pieniądze, jeszcze inni próbują walczyć z kompleksami. Książka pokazuje to, że bardzo łatwo jest sądzić ludzi po pozorach, że pierwsze wrażenie często bywa mylne, że czasem zamiast rzeczywistego człowieka widzimy tylko swoje o nim wyobrażenie, że nie da się nikogo zmienić na siłę i że granica pomiędzy dawaniem ludziom szansy a robieniem im krzywdy bywa czasem bardzo cienka. Przedstawiona tu historia może być też polem do refleksji nad tym, co jeszcze jest sztuką, a co już tylko kontrowersją, jak bardzo można się zatracić w ślepym pędzie za sławą, a także czy (i ewentualnie gdzie) powinna istnieć granica wolności słowa.

42. Wichrowe Wzgórza (Brontë Emily Jane (pseud. Bell Ellis))

O tym, że kiedyś trzeba przestać się mścić.
Książka ta często nazywana jest romansem wszech czasów i jest to trafne o tyle, że owszem, miłość jest tutaj ważnym tematem i główną siłą napędzającą postaci do działania. Można tu znaleźć kontrastujące ze sobą dwa punkty widzenia. Według jednego z nich romantyczne uczucie jest czymś gwałtownym i obezwładniającym, to niszczycielska siła, która wypala ludzi od środka, nie pozwala zaznać spokoju i popycha do czynów jednoznacznie nikczemnych, każe się mścić za krzywdy rzeczywiste i urojone (zwłaszcza, gdy w grę wchodzi jeszcze zraniona duma i kompleks niższości), tylko po to, by odkryć, że zemsta wcale nie przyniosła satysfakcji. Druga wizja jest zdecydowanie spokojniejsza, pokazuje siłę stabilności i akceptacji, tworzącą opokę, na której można zbudować coś dobrego i trwałego.
Jest to książka zdecydowanie dobra, ale też strasznie działająca na nerwy. Niemal wszystkie postaci irytują swoją postawą, biernością, naiwnością - ale o dziwo, mimo wszystko nie przestaje się ich lubić. Chyba że mówimy o Heathcliffie. Heathcliff jest najbardziej nikczemną postacią, jaka miała nieszczęście zaistnieć w literaturze, w jego żyłach prawdopodobnie płynie smoła. Ewentualnie szlam.
Tak czy siak siostry Bronte to były zdolne bestie, bez względu na to, ile ich tak naprawdę było.

41. Kwiaty na poddaszu (Andrews V. C. (właśc. Andrews Virginia C.))

O tym, jak długo można się karmić złudzeniami.
Pomysł jest taki. Po śmierci męża kobieta z czwórką dzieci wraca do rodzinnego domu. Ponieważ jej małżeństwo było kazirodcze, rodzice nigdy go nie zaakceptowali, a ojciec nie wie nawet o istnieniu dzieci. Mają więc one w tajemnicy mieszkać na poddaszu do czasu, aż będzie można dziadkowi o nich powiedzieć, albo ewentualnie aż ten umrze. Obiecane kilka dni uwięzienia zmienia się w miesiące i lata, z biegiem czasu wszystkie relacje ulegają wykrzywieniu i ostatecznie wyłania się z tego obraz ciężkiej patologii. Tak że generalnie smuta i dramat jak w mordę strzelił.
To taka trochę wariacja na temat wiktoriańskiej żony trzymanej na strychu. I nie wiem czy było to świadome działanie, czy jakoś tak samo wyszło, ale da się tu wyczuć stylizację na gotycką powieść grozy i gdyby nie pewne szczegóły (telewizor, jeansy, firma komputerowa itp.) można by śmiało stawiać, że wszystko dzieje się mniej więcej w XIX wieku.
Tak czy siak jest to czytadło, choć dosyć nieudolnie próbujące udawać coś więcej. Przede wszystkim uwagę zwraca bardzo pompatyczny język uwidaczniający się zwłaszcza w napuszonych, nienaturalnych dialogach. Postaci - szczególnie te negatywne - są strasznie płaskie, jednowymiarowe i karykaturalne. Dzieci też nie wyszły szczególnie dobrze - najstarszy brat przekracza zbyt wiele możliwych granic naiwności i zaślepienia, żeby wciąż móc uchodzić za wiarygodną postać. Z kolei przemyślenia jego siostry (zwłaszcza te dotyczące sfery seksualnej, których było moim zdaniem stanowczo za dużo) bardziej pasowałyby do osoby starszej o jakąś dekadę, choć też w paru momentach potrafi się ona wykazać tępotą godną podziwu. Cała ta książka mocno szeleści papierem, arcydzieło stylistyczne to na pewno nie jest i niejednokrotnie ociera się już o granice grafomanii. Przez to cała ta nakręcająca się śruba dramatyzmu i kontrowersji jakoś wcale nie porusza tak, jak powinna.
Ogółem, jest to przykład książki w sam raz do czytania w tramwaju i zapomnienia wkrótce potem.

40. Sprawa władczej klientki (Gardner Erle Stanley)

O tym, ile zamieszania może spowodować jedno nieślubne dziecko.
Tym razem Perry Mason pomaga kobiecie, która przed laty w tajemnicy urodziła dziecko, które teraz ma szansę zostać spadkobiercą ogromnej fortuny, ale wielu osobom jest to bardzo nie w smak. Standardowo klientka kłamie na potęgę i kombinuje, przez co wplątuje się w sprawę o morderstwo.
W sprawie duże znaczenie odegrają podstawione sobowtóry, obiad z mrożonki i włączone zbyt długo zraszacze, a Perry Mason swym zwyczajem, rozgromi przekupionych świadków i popisze się niebywałą przenikliwością w poszukiwaniach zabłąkanej kuli. Całość wieńczy bardzo urocze zakończenie.

39. Miasto niedźwiedzia (Backman Fredrik)

Recenzja: "Sport opowiada historie"[1]

38. Ta, którą nigdy nie byłam (Axelsson Majgull)

O tym, co zrobić z niekochanym mężem, który właśnie skręcił kark.
Mąż MaryMarie wypada z okna w kompromitujących okolicznościach, co skutkuje tym, że do końca życia będzie niemal całkowicie sparaliżowany. W tym momencie powieściowa rzeczywistość rozpada się na dwie wersje - tę, w której kobieta odłącza męża od respiratora i tę, w której postanawia pozostawić go przy życiu. Całość przetykana jest dodatkowo retrospekcjami z lat poprzedzających wypadek.
Axelsson pisze dobre książki. To wysoka półka zarówno jeśli chodzi o walory literackie, jak i psychologiczną wiarygodność. Problem w tym, że to za każdym razem jest mniej więcej ta sama książka.
Bohaterki Axelsson są zazwyczaj zbudowane według podobnego klucza. To kobiety na prestiżowych, wysokich stanowiskach, które w życiu zawodowym odnoszą sukcesy, potrafią być odważne i zdecydowane, a w domu zamieniają się w dobre kluski, którymi każdy może poniewierać według uznania, a one przyjmują wszelkie ciosy od życia biernie i bez słowa skargi. Mają skomplikowane relacje z rodzicami (zwłaszcza z matką) i mężczyznami, często mierzą się z jakąś traumą z dzieciństwa lub wczesnej młodości. Sama fabuła wygląda tak, jakby ktoś ją poszatkował, wrzucił do miski i wymieszał jak sałatkę, a czytelnik wrzucany jest w sam środek opowieści bez zbędnych wstępów, żeby nie było za łatwo. Poza tym, niestety, pomimo podejmowania trudnych tematów, te książki w ogóle mnie nie poruszają i umykają z mojej pamięci w ekspresowym tempie (w ciągu ostatnich czterech lat przeczytałam pięć z siedmiu jej książek i nie pamiętam zakończenia żadnej) - aczkolwiek biorąc pod uwagę jaką powszechną estymą cieszy się autorka, jestem prawdopodobnie w moim zdaniu tragicznie odosobniona. Ale cóż, uważam, że jeśli przeczytało się jedną książkę Axelsson to tak, jakby przeczytało się wszystkie. W tej dodatkowo poruszany jest jeszcze temat handlu ludźmi, prostytucji nieletnich i wykorzystywania ludzi w trudnej sytuacji - w imię sztuki albo po prostu dlatego że można. Wydaje mi się jednak, że jest to wątek potraktowany niesamowicie po łebkach, wrzucony do książki niemal na siłę. Mam zresztą takie wrażenie, że w tej konkretnej książce wszystko jest takie trochę powierzchowne - wszystkie wątki, wszystkie relacje, wszystkie motywy wydają się ledwie zasygnalizowane, niejasne i niemal proszą się o pogłębienie. Moim zdaniem to zdecydowanie najmniej udana z wszystkich książek Axelsson.

37. Morderstwo w Mezopotamii (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, kto mógł zabić kobietę, którą wszyscy uwielbiali.
Akcja książki dzieje się podczas wykopalisk archeologicznych w Iraku, a ofiarą morderstwa pada żona kierownika ekspedycji, nękana wcześniej przez tajemnicze anonimy.
W tej książce najważniejszą kwestią okazała się osobowość ofiary. Jest tu bardzo dobry portret nieoczywistej femme fatale, kobiety właściwie nie zdającej sobie sprawy z tego jak destrukcyjny wpływ wywiera na innych, u której są to zachowania niezupełnie uświadomione. To bardzo ciekawa postać, budząca sprzeczne uczucia zarówno u czytelnika, jak i u pozostałych bohaterów. Świetnie wypada również Amy Leatheran - pragmatyczna pielęgniarka, nie znajdująca sensu w rzeczach nie mających praktycznego zastosowania (a więc również w potłuczonych naczyniach sprzed tysięcy lat), jednocześnie narratorka opowieści, odpowiadająca przy okazji za większość elementów humorystycznym w powieści. Drugim takim elementem jest Poirot, który (z nie do końca jasnych powodów) postanowił udawać cudzoziemca niemiłosiernie kaleczącego język. Pozostali bohaterowie wypadają już znacznie bladziej, a niektórzy (np. państwo Mercado) wydają się wręcz robić za sztuczny tłum.

36. Człowiek, który pokochał Yngvego (Renberg Tore)

O tym, do czego zdolny jest człowiek zakochany.
Głównym bohaterem jest Jarle, który jest nastolatkiem bardzo alternatywnym, właściwie pokazowo zbuntowanym. Gardzi wszystkim co popularne (zwłaszcza jeśli chodzi o kulturę), ma bardzo zdecydowane, nieco anarchistyczne poglądy, które bardzo chętnie wyraża, gra w punkowym zespole zaangażowane politycznie piosenki i ma typowe dla swojego wieku przekonanie, że zawsze ma rację, a wszyscy, którzy go otaczają to kretyni. To stosunkowo rzadki przykład nastoletniego bohatera, który nie jest chodzącym ideałem nieskalanym grzeszną myślą, ale nie jest też przy tym irytujący i łatwo go polubić.
Za to Yngve jest inny. Yngve jest trochę dziwny, zawsze nieco na uboczu, cichy, spokojny, czasem sprawiający wrażenie nieobecnego. Yngve jest tajemnicą.
Kiedy Jarle spotyka Yngvego, zupełnie znienacka spada na niego ciężka fascynacja, niczym kreskówkowy stutonowy ciężar. Jest początek lat 90., przyznanie się do ewentualnej innej orientacji wciąż jest mocno stygmatyzujące, a poza tym Jarle ma dziewczynę, którą kocha i nie chce się z nią rozstawać, musi się zatem srogo nakombinować, żeby móc jak najczęściej spotykać obiekt swego zainteresowania, a jednocześnie nie dać poznać otoczeniu, że coś się dzieje. Jak nietrudno się domyślić, z czasem sytuacja zacznie komplikować się coraz bardziej. Potrafię sobie bez trudu wyobrazić opartą na takich założeniach lekką komedyjkę romantyczną, z przesłodzonym zakończeniem - i w sumie nie pogardziłabym czymś takim, bo takie opowiastki też mają swój urok. Ale to nie jest taka historia.
Cała ta książka to właściwie studium zakochania, ciekawe też z tego względu, że narratorem jest bohater już dojrzały, opowiadający swoją historię z perspektywy minionych lat i zdobytego doświadczenia, patrzący na wszystko już z pewnym dystansem. Przedstawia własne zakochanie jako obezwładniającą, niezrozumiałą siłę, która napędza do działania, a jednocześnie prowadzi do myśli i czynów kompletnie irracjonalnych, których skutki mogą być niespodziewane i długofalowe. Książkę cechuje też duży poziom zrozumienia dla wieku dojrzewania. Narrator podchodzi do nastoletniego siebie z szacunkiem i pewną pobłażliwością, ale jednocześnie bez oceniania i patrzenia z góry. Wyłania się z tego ciekawy portret młodego człowieka, który z jednej strony potrafi się bez reszty zaangażować w sprawę, w którą wierzy i uważa za ważną, a z drugiej bywa nieraz kompletnym egoistycznym debilem, którego by się chciało strzelić w pusty łeb na opamiętanie. Bardzo dobrze wypada zakończenie, które z jednej strony jest całkiem ładnym zamknięciem, a z drugiej jest też cholernie smutne.
Raz na jakiś czas natrafiam na takie książki, które wydają się być napisane specjalnie dla mnie i to jest jedna z nich. Jedyne nad czym strasznie ubolewam to fakt, że nie wydano w Polsce wszystkich kolejnych części (i sądząc po dacie wydania ostatniej, raczej nie można już liczyć na zmianę tego stanu rzeczy).
Na pierwszej stronie znalazłam też drobny błąd rzeczowy, zupełnie nieistotny dla całości. Narrator wymienia szereg ważnych wydarzeń z lat 90., m.in. jest to zabójstwo Jamesa Bulgera, które według słów książki zdarzyło się w pociągu, ale w rzeczywistości miało to miejsce w okolicy torów kolejowych. Trudno orzec czy pomylił się tutaj autor czy tłumacz.

35. Arthur Conan Doyle i sprawa morderstwa: Prawdziwe śledztwo twórcy Sherlocka Holmesa (Fox Margalit)

O tym, że dowody są nieważne, gdy się znajdzie odpowiedniego kozła ofiarnego.
W grudniu 1908 roku w Glasgow została zamordowana i obrabowana pewna majętna staruszka. O czyn ten został oskarżony Oscar Slater, niemiecki Żyd, o niezbyt szlachetnym trybie życia. Slatera skazano na karę śmierci, którą później zamieniono na dożywocie ciężkich robót, pomimo że oskarżono go na podstawie wyjątkowo mikrych poszlak, które w większości zostały obalone jeszcze na etapie dochodzenia. W więzieniu Slater spędził prawie 20 lat, a do jego ostatecznej rehabilitacji znacząco przyczynił się Arthur Conan Doyle, twórca postaci Sherlocka Holmesa.
Temat zapowiadał się intrygująco i początek jeszcze podtrzymywał to wrażenie, ale całość jednak rozczarowuje. Niestety widać dosyć wyraźnie, że był to materiał nadający się raczej na artykuł czy jeden reportaż w większym zbiorze, a żeby osiągnąć rozmiary pełnoprawnej samodzielnej książki trzeba było całość nieco na siłę pompować w większości pustą treścią. Dlatego wygląda to trochę jak klasówka ucznia, który nie znając odpowiedzi na pytanie, pisze dosłownie wszystko, co mu się choćby odlegle kojarzy z tematem - jest tam nawet półstronicowy opis sztormu, którego świadkiem był Conan Doyle dwadzieścia lat przez morderstwem na morzu w okolicach więzienia, w którym Slater został osadzony (sic!). Rozdziały, które odnoszą się stricte do sprawy Oscara Slatera zajmują w sumie może z kilkadziesiąt ostatnich stron (z ponad trzystu) - i jest to zdecydowanie najlepsza i najciekawsza część książki, pierwsza połowa to głównie pospolite lanie wody, wciskane wszędzie dygresje i krążenie wokół tematu. Zmieściła się tu skrócona biografia Arthura Conana Doyle'a, analiza światopoglądu i uprzedzeń charakterystycznych dla epoki, a także stosowanych wówczas metod dochodzeniowych, trochę ciekawostek na temat Sherlocka Holmesa i streszczenie kilku książek, przybliżenie postaci jego pierwowzoru, wyjaśnienie na przykładach różnic pomiędzy dedukcją a abdukcją, opis innej sprawy wyjaśnionej przez Conana Doyle'a* itp. itd. Najgorsze w tym jest to, że bardzo wiele informacji i wniosków powtarzanych jest wielokrotnie, niektóre fragmenty to wręcz mielenie kolejny raz tego samego, tylko innymi słowami. Najogólniej mówiąc rozczarowałam się. Spodziewałam się czegoś zdecydowanie ciekawszego, a wyszło z tego takie trochę ni pies, ni wydra - ani to biografia, ani to reportaż, ani to pozycja popularnonaukowa, choć ma w sobie cechy wszystkich trzech. Trochę zmarnowany potencjał.
*Głównym bohaterem tej sprawy był człowiek cierpiący na astygmatyzm i krótkowzroczność na poziomie -8 dioptrii, a za jego niewinnością miał przemawiać fakt, że taka wada wzroku czyni go "praktycznie ślepym". Wiecie, kto jeszcze ma -8 dioptrii i astygmatyzm?;)

34. Pod prawem (Konopnicka Maria)

O tym, że dura lex sed lex.
Główną bohaterką jest Hanka, młoda dziewczyna, która trafiła do więzienia za pomoc w kradzieży. Po odsiedzeniu trzyletniego wyroku, w czasie którego poważnego uszczerbku doznało jej zdrowie, próbuje jakoś ułożyć sobie życie od nowa. I nie będzie to łatwe zadanie, bo jej położenie jest trochę bez wyjścia.
Zgodnie z ówcześnie panującym prawem, przestępcy po opuszczeniu więzienia trafiają na tzw. pobyt - muszą zamieszkać w wyznaczonym z góry mieście i regularnie meldować się w urzędzie. Ludzie ci wpadają w swego rodzaju błędne koło. Nikt nie chce ich przyjąć do pracy z obawy przed ewentualną kradzieżą, a skoro nie mogą znaleźć żadnego sposobu utrzymania, muszą kraść albo uciekać gdzieś, gdzie nikt ich nie zna, a oba te wyjścia prędzej czy później skutkują nowym aresztowaniem, i tak bez końca. Hanka mimo wszystko chce żyć, nie uciekając się do rozboju czy prostytucji, pozostając uczciwą choćby tylko we własnych oczach. To mogłaby być historia o odkupieniu, wyciąganiu pomocnej dłoni, ciężkiej pracy, długim i żmudnym procesie przekonywania ludzi do siebie, nadziei na lepsze jutro, wychodzeniu na prostą. To byłby taki prosty dydaktyczny tekst z czytelnym morałem, całkiem nieźle wpisujący się w pozytywistyczne idee. Ale to nie jest tego typu historia.
To jedna z tych opowieści, w których najpierw jest źle, potem gorzej, potem tragicznie, a potem już brakuje odpowiednio nacechowanych emocjonalnie przymiotników. Dość szybko staje się jasne, że dobrego zakończenia tu być nie może, a jeśli chwilowo bohaterce powodzi się nieco lepiej niż beznadziejnie, to jest to tylko krótki antrakt przed kolejnym nieszczęściem, które czyha tuż za rogiem. Dziewczyna więc będzie musiała stawiać czoła niechętnym ludziom, wyzyskującym gospodarzom, szantażystom, lubieżnym urzędnikom. I do samego końca pozostanie wzorem człowieka pokornego, każdą niesprawiedliwość przyjmując w milczeniu i nie mówiąc nawet słowa na swoją obronę - chwilami jest wręcz drażniąco bierna, aż by się chciało nią potrząsnąć i powiedzieć "no weźże się broń, dziewczyno, nie stój jak to cielę". No ale cóż, Hanka jest pokorna, prawo jest bezduszne, urzędnicy wymagają przestrzegania go i wygłaszają kazania z pozycji moralnej wyższości, nawet jeśli coś im tam majaczy pod kopułami, że się trochę nie da tego prawa nie łamać, a nagromadzenie niesprawiedliwości jest na tyle duże, że w pewnym momencie człowiek przestaje już mieć siłę się na to oburzać.

33. Śmiech bogów (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, co czego zdolni są ludzie w imię źle pojętej miłości.
Sporo miejsca zajmuje tu opis codziennego życia milicjantów. Nastia po raz pierwszy samodzielnie nadzoruje śledztwo, musi podejmować decyzje bez niczyjej rady i pomocy, i przeżywa w związku z tym kryzys pewności siebie. Poza tym do jej życia z przytupem wkracza nowy domownik - wątek uroczy, choć z rozczarowującym finałem. Ktoś się rozwodzi, ktoś rezygnuje z rozwodu planowanego i odkładanego przez lata, ktoś szuka nowego mieszkania. Dla osób nastawionych wyłącznie na intrygę może to być nużące, ale moim zdaniem dodaje jakiegoś takiego bardziej ludzkiego wymiaru - śledztwo, choć ważne, jest tu mimo wszystko tylko pracą, a nie głównym sensem istnienia. Często też to prywatne życie nie pozostaje bez wpływu na przebieg wypadków, bo np. ktoś pochłonięty osobistymi problemami, nie jest wystarczająco skupiony i popełnia głupi błąd. Jest to też ciekawa odmiana po tych wszystkich detektywach, którzy żywią się i oddychają wyłącznie śledztwem, i niby mają rodziny i dzieci, ale nikt nie wie, kiedy z takim trybem życia zdążyliby kogokolwiek poznać. Fajnie też wypadł taki zakonserwowany świat końcówki XX wieku, w którym tylko największe burżuje mają komputer w domu, do używania internetu służy modem telefoniczny, aukcje internetowe są nowinką, a ludzie spędzają czas dyskutując na forach.
Książka pokazuje też, na co najmniej czterech różnych przykładach, że nikt nie jest bardziej rozpaczliwie naiwny od człowieka zaślepionego miłością - a raczej tym, co bierze za miłość. Mamy tu więc całą galerię toksycznych relacji, do wyboru do koloru. Jest mężczyzna ślepo zapatrzany w swoją idolkę, jest kobieta dająca się wykorzystywać pasożytującemu na niej ukochanemu alkoholikowi, jest mężczyzna kontrolujący i tłamszący swą córkę do granic obłędu, jest dziewczyna skłonna oddać serce dosłownie pierwszemu lepszemu, byle uciec spod kurateli, jest małżeństwo żyjące w bardzo oryginalnym układzie. Są to postaci, które dadzą się poniżać i wykorzystywać na różnorakie sposoby (lub same będą to robić innym), takie które posuną się do kłamstwa i mataczenia, byle tylko mieć pretekst do spotkania urojonego "ukochanego" lub żeby osiągnąć jakąś dla niego korzyść, a nawet popełnią przestępstwo. I w końcu mogą dojść do wniosku, że nawet osiągnięcie celu nie przyniosło szczęścia. Dosyć gorzka to historia.

32. Nie znany świat (Romanowicz Antoni (pseud.))

O tym, że znaleźć prawdziwą miłość jest trudno, ale to nie znaczy, że nie warto próbować.
Akcja dzieje się w okresie PRLu, w nieokreślonym roku - ale najpóźniej w początkach lat osiemdziesiątych, bo nie mówi się jeszcze o AIDS. Głównym bohaterem zaś jest Marek, człowiek w nieokreślonym wieku - prawdopodobnie pomiędzy trzydziestką a czterdziestką. Przełomowym wydarzeniem w życiu Marka jest wakacyjny wypad nad morze - wówczas w drodze pewnego splotu okoliczności staje przed koniecznością stawienia czoła faktom, z których od dawna zdawał sobie sprawę, ale wolał spychać je na krawędź świadomości - otóż jego seksualność zorientowana jest na osoby tej samej płci. Cała dalsza treść książki to opis drogi bohatera do pogodzenia się z samym sobą, zrozumienia siebie, swoich potrzeb, ułożenia sobie życia w tej nowej rzeczywistości, a finalnie do spełnienia i szczęścia. Obserwujemy jak Marek przeżywa ciężkie rozterki, próbuje racjonalizować sobie rzeczy, które się z nim dzieją, nie do końca potrafi się pogodzić z faktami, ale nie potrafi ich już też odrzucić, szuka oparcia w wierze, podejmuje nawet dość rozpaczliwą próbę terapii, przeżywa piękne i wzniosłe chwile miłości oraz pierwsze bolesne rozczarowania, doświadcza kryzysów i rezygnacji.
Marek jest po trosze figurą bohatera cierpiącego. Najpierw źródłem jego cierpienia jest to, że nie potrafi samego siebie do końca zaakceptować, potem cierpi z tęsknoty i niespełnienia, a w końcu przez swoje zawiedzione oczekiwania - to człowiek, który pragnie tylko spokoju, miłości i stabilizacji, a trafia tylko źle lub ewentualnie bardzo źle. Jego drogę życiową można by właściwie idealnie opisać sentencją per aspera ad astra.
Dużo nacisku położone jest na pokazanie, że homoseksualizm to nie tylko pociąg seksualny do określonej płci (nad którym teoretycznie można zapanować, jeśli się człowiek bardzo uprze), ale że wiążą się z tym też uczucia - miłość, przywiązanie, czułość i potrzeba bliskości. Podkreślanie tego, że miłość nie jest zarezerwowana tylko dla osób heteroseksualnych, a ten tytułowy "nie znany świat" nie różni się aż tak bardzo od tego przyjętego za "normalny", uważam za bardzo ważne i jest to moim zdaniem główna wartość książki.
Nie jest to jednak pozycja pozbawiona wad. Największym mankamentem wydaje mi się jej styl - w dużym stopniu naznaczony egzaltacją. Najbardziej uwidacznia się to w dialogach - są tak teatralne, że sprawiają wrażenie pewnej sztuczności, trudno nie dostrzec, że normalni ludzie nijak nie porozumiewają się w taki sposób. Wynika to prawdopodobnie z niewyrobienia pisarskiego autora i niestety ujmuje nieco autentyzmu książce opartej przecież w ogromnej mierze na prawdziwych wydarzeniach.
Książka ma też dwa duże minusy czysto techniczne. Po pierwsze - bardzo niechlujną korektę, ilość literówek jest niemal skandaliczna. Po drugie - koszmarną okładkę (nawet sam autor po latach przyznał, że totalnie przegiął z nią pałę). To jest dość częsta bolączka queerowej literatury - okładka na tyle wulgarna i oczywista, żeby nieco sztucznie wymuszać konieczność czytania w ukryciu, niepotrzebnie nadając lekturze wymiar czegoś wstydliwego.

31. Ukochane równanie profesora = 博士の愛した数式 (Ogawa Yōko)

O tym, że matematyka jest piękna jak poezja.
Narratorką książki jest młoda samotna matka pracująca jako pomoc domowa. Kiedy trafia do nowego pracodawcy - emerytowanego matematyka, u którego żadna pracownica nie zagrzała zbyt długo miejsca, nie spodziewa się, że stanie się to przełomowym wydarzeniem w życiu jej i jej syna Pierwiastka, nazywanego tak ze względu na specyficzny kształt głowy. Spotkanie to jest początkiem dwóch pięknych relacji - głębokiej przyjaźni z tytułowym Profesorem, który dla Pierwiastka staje się czymś pomiędzy ojcem, kumplem a mentorem oraz przede wszystkim miłości do matematyki, ze szczególnym uwzględnieniem liczb pierwszych. Matematyka w tej książce przedstawiona jest nieco romantycznie, bardziej jak coś z dziedziny sztuk pięknych, niż nauka ścisła i najgorszy koszmar każdego ucznia, celebrowane jest jej piękno i uporządkowanie. Sporo miejsca zajmują różnego rodzaju definicje i twierdzenia matematyczne. Przedstawione są w bardzo prosty sposób, który powinien być zrozumiały także dla kompletnego laika, choć wydaje mi się, że miejscami było ich jednak ciut za dużo.
Napisane jest to bardzo ciepło i subtelnie, sporo rzeczy jest niedopowiedzianych i pozostaje w sferze domysłów. I pomimo że nie brak tu też momentów smutnych czy wręcz dramatycznych (co wynika poniekąd z niewesołej sytuacji Profesora, cierpiącego na zaniki pamięci krótkotrwałej), to całość pozostawia po sobie wyłącznie przyjemne wrażenia.

30. Niewidzialni (Jacobsen Roy)

O tym, że ciężko się żyje w surowym klimacie norweskich wysepek.
Jest w tej książce coś takiego na wskroś norweskiego. Norwegowie (jak wynika z moich doświadczeń) mają wyjątkowe w skali świata ciągoty do pisania książek w dużej mierze o niczym, stojących głównie budowaniem klimatu i "Niewidzialni" doskonale wpisują się w ten trend. Mamy tutaj rodzinę żyjącą na maleńkiej wyspie na Lofotach, w prawie całkowitym odcięciu od świata - kontaktują się z nim tylko w stopniu niezbędnym do przetrwania i zaciekle bronią się przed jakimkolwiek wpływem z zewnątrz. Fabuły tutaj praktycznie nie ma, kolejne strony wypełniają opisy kolejnych czynności koniecznych, aby w tych surowych, nieprzyjaznych warunkach przetrwać - uprawa ziemi, oporządzanie zwierząt gospodarskich, połowy ryb, naprawianie sieci i łodzi itp. To właściwie wyspa, a nie jej mieszkańcy jest tutaj głównym bohaterem, to ona wyznacza rytm życia i wpływa na decyzje podejmowane przez mieszkańców. Pod względem literackim trudno tutaj właściwie mówić o jakimkolwiek stylu - jest bardzo suchy i acetyczny, zupełnie jak klimat na Barroy. Bardzo zimna to książka, choć ma pewien urok na swój pokrętny sposób.

29. Kot wśród gołębi (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O niespodziewanych niebezpieczeństwach czyhających w snobistycznej szkole dla dziewcząt.
Ta książka jest swego rodzaju ewenementem w twóczości Agathy Christie, bo to prawdopodobnie jedyny taki przypadek, w którym mariaż wątków kryminalnych z sensacyjnymi dał dobry końcowy efekt.
Książka zaczyna się od wybuchu rewolucji w fikcyjnym państewku na bliskim wschodzie, w wyniku której w katastrofie samolotu ginie książę wraz ze swoim przyjacielem pilotem. To było niesamowite, bo znałam te postaci przez jakieś dwa rozdziały, a ta śmierć mnie kompletnie wytrąciła z równowagi i nie mogłam się z tym w ogóle pogodzić (do końca książki liczyłam, że okaże się to pomyłką). Być może to znów odezwała się moja nadwrażliwość, a może to kunszt autorki, która potrafiła tak napisać postaci właściwie trzecioplanowe, żebym zdążyła się do nich naprawdę przywiązać - nie ma sensu tego dociekać. W każdym razie, przed śmiercią pilotowi udaje się sprytnie ukryć pewien kosztowny pakunek wśród rzeczy siostrzenicy - i w ten sposób akcja może przenieść się do szkoły, gdzie wkrótce dojdzie do serii wydarzeń o kryminalnym charakterze.
Raczej nie jest to wybitne osiągnięcie, jeśli chodzi o samą intrygę, ale mimo to książka jest świetna i ma w sobie naprawdę dużo uroku. Rewelacyjnie wypada tło i bohaterowie - zwłaszcza dyrektorka szkoły przeżywająca rozterki związane z wyborem swojej następczyni, oraz uczennice. Sporo jest też tutaj humoru. Świetnie się przy tej książce bawiłam.

28. Stangret jaśnie pani (Fleszarowa-Muskat Stanisława)

O tym jak wraz z wojną przeminęła w Polsce epoka jaśnie panów.
W pierwszych dniach powstania warszawskiego ze stolicy na wieś ucieka Olga i trafia do chaty tytułowego stangreta jaśnie pani, Tymona, młodego wdowca z dwójką małych dzieci.
Akcja książki obejmuje kilkadziesiąt lat, przy czym ponad połowę zajmuje opis ostatniego wojennego roku, a potem tempo przyspiesza i co rozdział następuje przeskok o około dekadę.
Głównym tematem książki wydają się zachodzące po wojnie przemiany ustrojowe i społeczne, których symbolem są losy pałacu i otaczającej go ziemi. To w dużej mierze też historia upadku polskich wsi, z których ludzie zaczęli uciekać w poszukiwaniu lepszego, pewniejszego bytu, pozostawanie na wsi traktując jako życiową porażkę i powód do wstydu, w oczywisty sposób gorszy los. Książka dosyć jawnie krytykuje tutaj reformy rolne, obarczając je winą za ruinę gospodarstw, a nawet rolnictwa jako takiego. Przy czym całkiem wyraźnie widać, że pisze to osoba, która na wszystko patrzy z dystansu minionych lat, potrafiąca te wydarzenia już odpowiednio ocenić. Niemniej jest to wciąż bardzo dobry, poruszający wątek.
Ale są też w książce wątki mniejsze, bardziej jednostkowe. Stangret stosunkowo szybko przestaje stangrecić, ale w jakiejś części to poczucie niższości związane z byciem czyimś służącym pozostaje z nim do końca życia. Tymon jest tutaj człowiekiem, pragnącym wynieść się ponad swoją pozycję społeczną, zasłużyć na uznanie; mimo niewątpliwych sukcesów na wielu polach, właściwie nigdy nie czuje się wystarczająco dobry. Jest w nim pewna dwoistość. Uczucie podległości i kompleksy tkwią w nim jak zadra, czuje się gorszy od wykształconych mieszkańców miasta i często w głębi ducha sobie z nich drwi, ale chciałby się czuć z nimi na równi. Jednocześnie ma w sobie dużą miłość do ziemi i życia na wsi, a także zachował szacunek do jaśnie pani, który, mimo tajonego żalu za niespełnione obietnice, każe mu sprzeciwiać się plądrowaniu jej dóbr. To bardzo ciekawy, złożony, a w dużej mierze też nieszczęśliwy i niespełniony bohater.
Poza całkiem interesującym wątkiem społecznym jest tutaj też wątek miłosny, być może nie całkiem potrzebny. Olga jest archetypem wiernej żony czekającej na powrót męża, z biegiem czasu chyba już bardziej z przyzwyczajenia i poczucia obowiązku, niż z jakiegoś realnego uczucia, ciesząc się właściwie, że brak wieści o nim usprawiedliwia jej bierność i zwalnia z podejmowania decyzji, i w jakimś stopniu napawając się własną szlachetnością i poświęceniem. Tymon stoi tu trochę na z góry straconej pozycji, bo żaden człowiek, choćby był najszlachetniejszy i najbardziej kochający na świecie, nie może się równać z tym wyobrażonym, który jest tym bardziej idealny im bardziej jest nieobecny. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu

27. Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie: Korespondencja 1955-1996 (Szymborska Wisława, Herbert Zbigniew)

O tym, że poeci umieją pisać listy.
Mam trochę etyczny problem z czytaniem listów, bo wydaje mi się to jakimś strasznym naruszeniem prywatności i z lekturą takich rzeczy czuję się nie do końca komfortowo. No i, to być może niepopularna opinia, uważam, że im mniej się wie o autorze prywatnie, tym lepiej się odbiera jego twórczość. Tutaj mamy do czynienia z korespondencją w dużej mierze zawodową, choć przy tym bardzo serdeczną, przyjacielską i dowcipną. Nie jest to aż tak intymne i osobiste, jak dajmy na to listy miłosne, więc się człowiek czytający przynajmniej nie czuje jak ostatni oblech podglądacz. Poza tym trzeba przyznać, że jest to książka wybitnie pozbawiona jakiejkolwiek treści (szczerze mówiąc nie do końca czuję sens wydawania tego drukiem). Nazywanie większości z tych tekstów "listami" wydaje się wręcz lekkim nadużyciem - to bardziej liściki, króciutkie, często tylko kilkuzdaniowe, pozdrowienia na pocztówkach, dedykacje w książkach. Nie dowiadujemy się z tego zbyt wiele o autorach, ale otrzymujemy za to bardzo ciepły obraz łączącej ich relacji. No i nie da się ukryć, że literacko jest to perełeczka - napisana pięknie i uroczo, skrząca się od dowcipu i licznych literackich aluzji. Bardzo miła, przyjemna książka. Można przeczytać, ale chyba wyłącznie dla wrażeń estetycznych (bo i treść i wydanie urodne są wielce), i ewentualnie dla podniesienia na duchu.

26. Apelacja (Grisham John)

O tym, że kluczem do zwycięstwa w procesie sądowym są kwestie zupełnie nie związane z prawem.
Grisham kolejny raz pokazuje, że prawo ma dużo więcej wspólnego z biznesem, polityką i ogromnymi pieniędzmi, niż z prostym karaniem winnych zgodnie z obowiązującymi przepisami. Ta książka okazała się w pewnym sensie kontynuacją poprzedniej powieści Grishama, którą czytałam. Tzn. zaczyna się ona w tym punkcie, w którym "Ława przysięgłych" się kończyła - w momencie zasądzenia gigantycznego odszkodowania od wielkiego koncernu. Tym razem zarzutem było skażenie wody pitnej rakotwórczymi chemikaliami. A ponieważ wielkie koncerny (przynajmniej w książkach Grishama) wolą wydać 100 milionów na adwokatów, niż milion na odszkodowanie, więc nie poddają się i wnoszą apelację. Żeby ją wygrać potrzebny jest odpowiednio przychylny skład sędziowski, a że najwyraźniej w Ameryce sędziów się nie mianuje, lecz wybiera, czeka nas wielka, wyczerpująca, cyniczna, jadąca na populistycznej nucie kampania wyborcza, w której wszystkie chwyty są dozwolone. To jest praktycznie książka o ostatniej kampanii prezydenckiej w Polsce (włącznie z tym, że nawet podnoszone argumenty były podobne). Pięć lat temu pewnie czytałoby mi się to zupełnie inaczej, teraz jednak skojarzenia nasuwają się same i budzą we mnie wyłącznie negatywne odczucia, czyniąc całą lekturę do tego stopnia obrzydliwą, że po jej skończeniu niemalże czuję się brudna. Niestety, książka skupia się niemal wyłącznie na tych politycznych przepychankach, a rozprawy sądowej właściwie tu nie ma.
Co nieco zaskakujące, książka cierpi też trochę na brak głównego bohatera. Mamy tu wielkiego, bezwzględnego biznesmena i jego wypranych z moralności pomagierów, którzy nie cofną się przed żadnym świństwem; mamy adwokatów, których prowadzenie tej sprawy doprowadziło praktycznie do bankructwa; mamy niewygodną, rzekomo zbyt liberalną sędzię i jej marionetkowego, ale za to odpowiednio konserwatywnego kontrkandydata - ale wszyscy oni wydają się bohaterami trochę drugoplanowymi, żaden nie ma szczególnie dominującej roli, z nikim nie spędzamy dostatecznie dużo czasu, żeby go poznać i się z nim zżyć. Ewidentnie brakuje tu tego typowego dla Grishama młodego prawnika z ambicjami, który byłby taką centralną postacią i pociągnąłby całość.
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu To nie była przyjemna lektura. Po raz pierwszy Grisham mnie zawiódł i to zawiódł boleśnie. Liczę na to, że to się więcej nie powtórzy.

25. Dom i jego głowa (Compton-Burnett Ivy)

O tym, ile upokorzeń da się znieść, jeśli nagrodą za nie mogą być pieniądze.
Głównym tematem książki jest w zasadzie życie rodzinne i szereg wielu dramatycznych wydarzeń będących tej rodziny udziałem. Mamy tu despotycznego, humorzastego ojca i całkowicie mu uległą matkę, pozbawioną niemalże własnej tożsamości. Oprócz tego są też dwie dorosłe już córki, których charakter wydaje się być odbiciem osobowości rodziców w nieco złagodzonej postaci - jedna jest twarda i cięta jak ojciec, ale nie dorównująca mu stanowczością, druga jest delikatna jak matka, ale nie aż tak bezwolna jak ona. Wśród ważniejszych postaci jest jeszcze bratanek pana domu - birbant, cieszący się dosyć powszechną sympatią ze względu na dużą dozę uroku osobistego. No i są jeszcze sąsiedzi - ukrywający wścibskość, dwulicowość i radość z cudzego niepowodzenia za fasadą form i konwenansów. Pod względem treści jest to dość ciekawe. Ale treść to nie wszystko.
Najlepszą rzeczą w tej książce jest to, że ona się kiedyś kończy. Matko sałatko, jakie to jest ciężkie, toż to jest jakaś stutonowa literatura dla koneserów przez najgigantyczniejsze, najbardziej wytłuszczone, podkreślone wężykiem K, bez doktoratu nie podchodź. Gdyby czytanie tej książki przyrównać do jakiejś fizycznej czynności, to najtrafniejsze byłoby chyba chodzenie w kieracie. Albo orka na ugorze. Mamy tu non stop dialogi, w których pod kurtuazyjną formą często kryje się jadowita treść, a używane słowa niemal zawsze niosą w podtekście bazylion innych ukrytych znaczeń. Przy czym dialogi te przeskakują zarówno w czasie jak i przestrzeni (często właściwie nie wiadomo, gdzie akurat toczy się akcja) zupełnie swobodnie bez żadnego zasygnalizowania; podobnie osoby uczestniczące w rozmowach - to się pojawiają, to znikają, zupełnie znienacka. I to nie jest tak, że autorka ma problemy z pamięcią krótkotrwałą i nie ogarnia, co jej się w ksiażce dzieje - to jest ewidentnie zamysł celowy. Wiadomo, że literatura wysoka charakteryzuje się głównie tym, żeby nie było wiadomo o co chodzi, bez tego nie ma artyzmu. I tak, przemawia przeze mnie teraz niesprawiedliwa złośliwość i zgorzknienie, bo umęczyłam się jak dziki osioł, a zrozumiałam z tego może połowę przy optymistycznych rachunkach i mam poczucie, że kompletnie nie było warto. Za wysokie progi na moje plebejskie nogi.
Na szczęście wszystkie dostępne w Polsce książki Compton-Burnett mam już za sobą, więc nie ma ryzyka, że ktoś mi je będzie jeszcze usiłował wciskać, mogę już sobie z czystym sumieniem być przygłupem i czytać książki dostosowane do mojego mikrego poziomu intelektualnego, przy których nie będę musiała wątpić w moją znajomość języka ojczystego. Ulga jak fiks.

24. Inna (Czornyj Max (właśc. Czornyj Maksymilian Dymitr))

O tym, że jeśli nie pamiętamy kim jesteśmy, to możemy być kimkolwiek.
Jest to coś w rodzaju thrillera, który mocno gra z motywem niewiarygodnego narratora. Główny bohater budzi się w domu i nie pamięta kim jest. Czuje za to patologiczny przymus robienia nieustannych notatek, a wkrótce potem odkrywa, że w piwnicy jest uwięziona naga kobieta. Narracja prowadzona jest dwutorowo - z punktu widzenia zdezorientowanego bohatera, który usiłuje się dowiedzieć kim właściwie jest i o co w tym wszystkim chodzi, oraz matki, która właśnie odkryła, że jej córka zaginęła i robi wszystko, by ją odnaleźć. Jest to trochę jak "Memento", trochę jak "Wyspa tajemnic", ale co najmniej o jedną półkę niżej od nich obu. Szwankuje trochę budowanie postaci. Dostajemy trochę strzępów informacji o bohaterach i łączących ich relacjach, ale dosyć trudno jest z tego złożyć spójny obraz, który dałby w efekcie jakąś pełnokrwistą postać wzbudzającą emocje. Książka dobiega końca, a my nadal właściwie nie znamy tych ludzi i prawie nic o nich nie wiemy. Poza tym książka jest momentami przegadana w sposób, który ewidentnie ma na celu wyłącznie odsunięcie w czasie finału, ale nie niesie to za sobą szczególnie istotnej treści - i to, zwłaszcza w kontekście poprzedniego zarzutu, bywa irytujące. A jak już jesteśmy przy irytujących rzeczach, to nie bardzo rozumiem dlaczego przy opisie każdej żeńskiej postaci koniecznie trzeba wspomnieć o wyglądzie jej piersi.
Niezła książka na długą podróż pociągiem, ale raczej niewiele więcej i nie przypuszczam, żebym jeszcze kiedyś miała ochotę sięgnąć po tego autora.

23. Trafiona - zatopiona (Fryczkowska Anna)

O tym, że popłynęła nagle wielka ciemna woda, co jest wyraźnym znakiem, że czas zmienić swoje życie.
Pewnej nocy wylewa Wisła, odcinając Powiśle od reszty Warszawy. Wśród koczujących mieszkańców jednego z bloków nieco przypadkiem znajduje się Tomasz - zapracowany chirurg onkolog, natomiast w niezalanej części miasta zostaje jego żona, Besia, która wobec braku jakiegokolwiek kontaktu z mężem, dochodzi do przekonania, że ten ją opuścił. Wątek tego stojącego na krawędzi rozstania małżeństwa wydaje się być centralną częścią opowieści. Besia jest kurą domową, która poświęciła karierę zawodową dla wychowywania dzieci - z jednej strony czuje, że jej życie jest puste i brakuje jej w nim jakiegoś istotnego elementu, a z drugiej trudno jej się zmobilizować do zmiany tego układu, bo mimo wszystko jest jej w nim całkiem wygodnie. Tomasz z kolei jest takim typowym mężem, którego główną funkcją jest przynoszenie pieniędzy do domu - z rodziną widuje się głównie w weekendy i nawet wtedy stara się specjalnie nie angażować ani w zabawy z dziećmi, ani w rozmowy z żoną. Istotnym tutaj jest fakt, że w pewnym momencie ci małżonkowie zrezygnowali z elementu, który w ich związku był kluczowy, a nie zdołali sobie wypracować żadnych innych metod okazywania bliskości i przywiązania, co się bardzo odbiło na ich więzi. To byłby bardzo ciekawy wątek, ale trochę brakuje mu pogłębienia i przede wszystkim solidnego, satysfakcjonującego rozwiązania, bo miejsce na to zabierają wątki poboczne. Oprócz Tomasza w bloku znajduje się m.in. jego pacjentka Agata - która uciekła od swojej rodziny ze wsi, oraz jej sąsiad Chudy - cierpiący na patologiczny lęk przed śmiercią. Kompletnym nieporozumieniem jest odklejona od czegokolwiek i zupełnie zbędna pod każdym względem postać "matki karmiącej" (tak jest w narracji nazywana), która nie wprowadza do książki nic poza okazjonalnymi i zupełnie nie trafionymi elementami humorystycznymi. Zgrzytają również postaci dzieci, wysławiające się kompletnie nie po dziecięcemu - dziewczynka w wieku przedszkolnym buduje zdania typu "boję się, że nie zrealizują się moje marzenia".
Bardzo ważną postacią w tej książce jest również Bóg, który przewija się w zasadzie we wszystkich historiach, a najbardziej uwidocznia się w wątku Besi i Tomasza. Jest to Bóg jako czarodziej, który może spełnić każdą prośbę, jeśli będzie się dostatecznie grzecznym, ale też na pewno ześlę plagę, gdy się zrobi coś złego. Książka nieco mimochodem krytykuje fanatyzm religijny i magiczny sposób myślenia o wierze.
Ogólnie mam wrażenie, że mogło to być coś zdecydowanie lepszego, niż ostatecznie wyszło.

22. Will Grayson, Will Grayson (Levithan David, Green John)

O tym, że prawdziwych przyjaciół nie kupisz w każdym sklepie z przyjaciółmi.
Bohaterami tej książki jest dwóch nastoletnich Willów Graysonów, którzy pewnego dnia wpadają na siebie kompletnym przypadkiem w miejscu, w którym żaden z nich zwykle nie bywa. Samo spotkanie jest zaskakująco mało znaczące, właściwie nie dzieje się wówczas nic przełomowego, a jednak w szerszej perspektywie okazuje się ono dla obu Willów impulsem do tego, żeby spojrzeć z boku na siebie i swoje relacje z innymi, choć oni sami właściwie już do samego końca nie spotykają się ponownie. Obu chłopców łączy to, że są swego rodzaju outsiderami. Pierwszy Will nie lubi być w centrum uwagi, niewychylanie się jest jego strategią na życie, często idzie z prądem, ulegając wpływom innych, bardziej charyzmatycznych osób. Drugi Will jest zbuntowanym nastolatkiem, zmagającym się z depresją (i na mój gust trochę za bardzo celebrującym własny ból istnienia), izolującym się od świata głównie przez przekonanie, że mało kto jest godzien całować go w pierścień. Ciężko tego bohatera polubić (przynajmniej z początku), a nie pomaga fakt, że wydaje mi się trochę "niedopisany", pierwszy Will wydawał mi się jako postać zdecydowanie pełniejszy i lepiej wykreowany.
Cała książka jest jedną wielką odą do przyjaźni, a romanse (choć też obecne, w ilości aż dwóch sztuk) są tutaj raczej na drugim planie. Jednym z najważniejszych wątków jest kryzys, który jeden z Willów przeżywa w relacji ze swoim najlepszym przyjacielem. Książka rozprawia się tutaj z taką wizją przyjaźni, według której przyjaciele są głównie publicznością, z którą spędza się wolny czas i którą można odstawić na boczny tor, kiedy pojawia się opcja na związek. Pokazuje przy tym, jak kluczowa jest rola zwykłej szczerej rozmowy i wyraźnego stawiania granic, ale także gotowość do odpuszczania pewnych spraw i akceptowanie siebie nawzajem, bez prób zmieniania kogoś na siłę. Bardzo podobało mi się też podkreślenie tego, że miłość nie jest uczuciem zarezerwowanym tylko dla relacji romantycznych i że przyjaciół też można kochać w zupełnie pozbawiony erotyzmu sposób.
Oprócz tego dosyć sporo miejsca zajmuje wątek przygotowywania szkolnego musicalu autorstwa jednego z drugoplanowych bohaterów i opartego o wątki z jego biografii. W tych momentach książka balansuje nieco pomiędzy kampem a kiczem, ale w ogólnym rozrachunku wypada to całkiem przyjemnie, a nieco już dziś zużyte nawiązanie do "Spartakusa" wywołało uśmiech na mej twarzy zgorzkniałego grzyba. Mimo wszystko urocze młodzieżówki są dobre, bo są dobre i urocze, cbdu.

21. Róża i cis (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, jak wygrać wybory i po co w ogóle próbować.
Całkiem dobrze wypadają tutaj postaci. Narrator bardzo gładko wszedł w rolę pobocznej postaci własnego życia, która z racji swojego kalectwa nie może już w niczym czynnie uczestniczyć i pozostaje się jej tylko przyglądać, czuje się lekceważony, a podskórnie kotłuje się w nim bunt i złość na taki stan rzeczy, którym często daje upust złośliwościami, na tyle drobnymi, że często pozostają niezauważone. Ciekawą postacią jest też Teresa - bratowa narratora, kobieta nieco cyniczna i pozbawiona sentymentów, ale przy tym bardzo trzeźwo patrząca na świat i trafnie go oceniająca. Interakcje i dialogi między tą dwójką zawsze wypadają interesująco. Centralnym bohaterem jest za to John Gabriel - kandydat do parlamentu z ramienia partii konserwatywnej. To człowiek, który na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo szlachetny - ratuje tonące dzieci, potrącone psy i maltretowane żony, ale każdą z tych rzeczy robi z egoistycznych pobudek, mając na myśli wyłącznie własne korzyści, lecząc przy okazji kompleks niskiego pochodzenia. Dziś powiedzielibyśmy, że buduje sobie pozytywny PR, aby zwiększyć swoje polityczne poparcie. Pomysł na główny wątek - wybory widziane od wewnątrz, rozważania nad tym jaki kierunek polityczny jest najlepszy dla kraju tuż po wojennych zawirowaniach - nie jest raczej czymś, co się w literaturze spotyka często, natomiast śrubę dramatyczną nakręca rozgrywający się niejako na drugim planie trójkąt (a może i czworokąt lub nawet pięciokąt?) romantyczny. Ale czasami bywa tak, że mimo iż w książce wszystko jest na swoim miejscu i nie da się wskazać jednej konkretnej rzeczy, która nie zagrała, to ona do czytelnika zwyczajnie nie trafia. I to jest właśnie taki przypadek. Niestety, ale powieści psychologiczne Mary Westmacott z reguły poruszają mnie zdecydowanie mniej niż kryminały Agathy Christie, choć teoretycznie powinno być na odwrót. Słowem, które najlepiej opisuje całość moich wrażeń z lektury jest obojętność.

20. Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu (McPartlin Anna)

O tym, czego nie powinien robić dobry, porządny młodzieniec, jeśli chce wciąż uchodzić za dobrego i porządnego.
Główna bohaterka podczas spotkania autorskiego opowiada historię śmierci swojego syna, która miała miejsce 20 lat wcześniej, a którą opisała w wydanej właśnie książce. Jest to prawdopodobnie największy marketingowy strzał w kolano z bazuki w historii promowania książek, bo kto kupi dzieło, którego treść właśnie szczegółówo poznał? Ale ponieważ rozumiem, że to tylko pretekst dla opowieści i nie można być aż tak czepialską bułą, to nie będę się na ten temat szczególnie rozwodzić.
To jest taka idealna książka do tego, żeby nad nią chlipać w garść. Nie mam nic przeciwko książkom smutnym, przygnębiającym czy wprost depresyjnym (powiedziałabym, że wręcz przeciwnie), ale tutaj miałam wrażenie jakiegoś takiego naddatku - wydaje mi się zresztą, że autorka niejako specjalizuje się w wyciskaczach łez; jej "Ostatnie dni Królika" były skonstruowane w bardzo podobny sposób. I chociaż książka kończy się wyraźnym, może nieco zbyt nachalnie wyłożonym, ale potrzebnym i ważnym morałem, zwłaszcza dla młodszych czytelników, którzy chyba są jej głównym targetem, to jednak mam wrażenie, że głównym zamysłem autorki podczas pisania było to, żeby jej czytelnik płakał. No bo to wszystko leci mniej więcej tak. Głównym wątkiem jest zaginięcie i śmierć bardzo młodego chłopaka (temat który zawsze na mnie działa przytłaczająco), który przedtem zmagał się ze swoją seksualnością i tym, że zakochał się w swoim najlepszym przyjacielu. Okoliczności tej śmierci odsłaniają się stopniowo, a im więcej o niej wiemy, tym bardziej wydaje się ona tragiczna, bezsensowna, niesprawiedliwa i bolesna, także dlatego że chłopak jest typem o dość ujmującej osobowości. Wspomniany przyjaciel ma ojca heroinistę i matkę, która zaginęła lata temu w niewyjaśnionych okolicznościach i teraz zdany jest wyłącznie na siebie. Matka zaginionego wychowuje jego i jego młodszą siostrę samotnie, po tym jak rozstała się z ich ojcem, który dał się poznać jako toksyczny przemocowiec już na pierwszej randce. Oprócz tego musi się opiekować chorującą na demencję matką. Przeżywa też ciężkie dylematy na temat swojego ewentualnego nowego związku, a potem także poczucie winy w związku z tym, że zbyt późno zorientowała się, że jej syn zaginął, a także musi mierzyć się z medialną nagonką. Ogólnie jest to książka skonstruowana zgodnie z hasłem: jest źle, a kiedy myślisz, że nie może być gorzej, jest. I autorka ewidentnie świadomie pisze to w ten sposób, bo przez całą książkę przewijają się, wypowiadane ustami różnych postaci, zdania w stylu "tej rodzinie przydarzają się wyłącznie złe rzeczy" i inne podobnie emocjonalnie nacechowane frazy. I jak ogólnie lubię smutne książki i naprawdę nie trzeba się starać, żeby mnie zmusić do płaczu, tak tutaj wyczuwałam w tym wszystkim jakiś fałsz. Ale trzeba też oddać sprawiedliwość, że jest to czytadło napisane sprawnie i całkiem wciągająco.

19. Burza: Czarci pomiot (Atwood Margaret)

O tym, że teatr to życie.
Główny bohater Felix jest reżyserem teatralnym, specjalizującym się w kontrowersyjnych interpretacjach sztuk szekspirowskich. Właśnie przygotowuje się do wystawienia "Burzy", które ma być jego opus magnum i pomóc mu z uporać się z wielką osobistą tragedią, gdy dowiaduje się, że wskutek intryg swego współpracownika zostaje zwolniony z pracy. Wówczas zaszywa się w małej chatce na odludziu, coraz bardziej izolując się od świata i nurzając w fantazjach o zemście, aż w końcu natrafia na ogłoszenie o naborze chętnego do prowadzenia zajęć teatralnych w miejscowym więzieniu, zgłasza się i zostaje przyjęty do tej pracy. Jego podopiecznymi są przestępcy nieco "lżejszego kalibru" - oszuści, złodziejaszkowie i dilerzy narkotykowi, a podczas zajęć wystawiany jest jedynie Szekspir. Felix stosuje ciekawe metody nauczania, np. więźniowie, żeby dobrze wczuć się w rolę mogą w trakcie przygotowań używać jedynie tych przekleństw, które pojawiają się w sztuce, co nieraz daje bardzo komediowy efekt. W sumie trochę szkoda, że książka tak szybko przeskakuje nad budowaniem autorytetu Feliksa, z wszelkimi potencjalnymi trudnościami rozprawiając się w ciągu jednego niedługiego akapitu, przy tym więźniowie okazują się zaskakująco bezproblemowi i przypominają bardziej zbuntowanych licealistów rodem z "Młodych gniewnych" niż potencjalnie groźnych przestępców (w ogóle więźniowie są największym mankamentem tej książki - są trochę za słabo zróżnicowani, pozbawieni indywidualnych, charakterystycznych rysów, a przez to stanowią raczej coś w rodzaju bohatera zbiorowego niż pełnoprawne samodzielne postaci); a potem cały program okazuje się niebywałym sukcesem (właściwie można sądzić, że niemal całe życie więzienne kręci się wokół tej zabawy w teatr). Przełomowym ma się okazać wystawienie "Burzy", które przed laty nie doszło do skutku, a które otworzy też przed Feliksem możliwość do dokonania wytęsknionej i niesamowicie pomysłowej zemsty, która jednak nigdy nie jest na pierwszym planie, rozgrywa się raczej w tle opowieści, niejako przy okazji. Dużo miejsca zajmują za to przygotowania do przedstawienia, omówienie treści sztuki, poszczególnych postaci i roli, jaką pełnią oraz ich motywów działania, wiele możliwych interpretacji (niesamowite, ile rzeczy można wyciągnąć z jednego tekstu i na ile sposobów go odbierać). Książka może być też odczytywana jako głos w sprawie różnych metod resocjalizacji i tego czy więzienie powinno być wyłącznie miejscem kary, możliwie jak najsurowszej, w którym wszelkie rozrywki i edukacja to tylko zbędny przywilej i luksus, bo przestępcy i tak są już jako ludzie spisani na straty. Nieco uwagi poświęcono też przeżywaniu żałoby i temu, czy oraz kiedy następuje ten moment, w którym należy przestać żyć przeszłością i pójść naprzód.
To jest już druga książka jaką czytałam, w której dużą rolę pełnią nietypowe inscenizacje Szekspira, przenikające do rzeczywistości, i obie okazały się bardzo udane, a przy tym działające poniekąd inspirująco - aż się chce po tym sięgnąć po oryginalną sztukę. Najwyraźniej Szekspir zawsze dobrze wypada:)

18. Emilka ze Srebrnego Nowiu (Montgomery Lucy Maud)

O trudnym losie sieroty, która marzyła, by zostać pisarką.
Trochę trudno oprzeć się wrażeniu, że Emilka to taka trochę Ania Shirley bis. Obie dziewczynki są sierotami o wyjątkowo bujnej, wręcz baśniowej wyobraźni, trafiającymi pod dach nieszczególnie im przychylnych opiekunek. Podobieństwa są nader oczywiste. Jednakże Emilka jest dzieckiem znacznie mniej pokornym od Ani, a ciotka Elżbieta zdecydowanie przewyższa Marylę swoją surowością i zacietrzewieniem - dziewczynkę stara się nie tyle wychować, co raczej poskromić, więc dynamika tych relacji jest zupełnie inna, a konflikt dużo wyraźniejszy.
Emilka jest dzieckiem wychowywanym na modłę bardzo współczesną, niejako w kontrze do uniwersalnie panujących wówczas surowych purytańskich zasad. Bez szczególnej dyscypliny, za to z dużą ilością swobody i czułości, a także z poszanowaniem i ciekawością dla jej dziecięcego świata, stąd nagłe przejście do świata sztywnych reguł i surowych zakazów jest dla niej swego rodzaju szokiem. W oczach swojej bardzo konserwatywnej rodziny uchodzi właściwie za nieokrzesanego dzikusa, głównie z tego powodu, że nie jest układnym, potulnym dzieckiem, chce walczyć o swoje i, jako że nie przywykła do niesprawiedliwego traktowania, nie pozwala się poniżać, więc często (niesłusznie) uchodzi za impertynencką.
Podobnie jak w przypadku serii o Ani, nie ma tutaj bardzo wyraźnego głównego wątku, a raczej coś w rodzaju zbioru opowieści połączonych osobą głównej bohaterki. Czasem są to typowe dziecięce przygody, częściej walka Emilki ze spotykającą ją niesprawiedliwością, a wszystko to przetykane jej pierwszymi, dość jeszcze naiwnymi pisarskimi próbami. Poza tym pojawiają się również wątki poboczne jej przyjaciół - odrzuconej przez ojca Ilzy i tłamszonego toksyczną miłością matki, Teda. Emilka, mimo tego że ma dopiero dwanaście lat, otrzymuje już więcej niż jedną propozycję małżeństwa (przyznam szczerze, że do tego typu realiów historycznych trudno mi się przyzwyczaić). W książce sporo jest świetnych scen i dowcipnych dialogów, ale moim zdaniem jako całość nie jest to najbardziej udane dzieło Montgomery.

17. Elegancja jeża (Barbery Muriel)

O tym, że kompleks niższości najlepiej leczyć pogardą do całego świata.
Powiedzieć, że to było rozczarowanie, to nic nie powiedzieć. To miała być urocza, przyjemna, odprężająca lektura, otulająca człowieka jak ciepły kocyk, a nie piguła życiowego rozgoryczenia wpychająca się siłą w gardło i nie budząca nic, poza narastającą z każdą stroną irytacją. Chciałam rzucić tą książką w kąt po paru rozdziałach, bo już ta dawka snobizmu i poczucia wyższości skoncentrowana na tych pierwszych kilkudziesięciu stronach mogłaby powalić słonia, a potem wcale nie było lepiej. Szczerze mówiąc, skończyłam ją głównie po to, żeby ją teraz z czystym sumieniem zjechać. Główne bohaterki to Renee i Paloma - dozorczyni luksusowego apartamentowca (potajemnie) rozmiłowana w sztuce i filozofii oraz ponadprzeciętnie inteligentna (również potajemnie) nastolatka z bogatej rodziny. Obie są bardzo rozgoryczone światem i tym, jak są postrzegane przez innych, głównie tym, że są lekceważone i oceniane wyłącznie na podstawie swojej pozycji społecznej, ich zdaniem zupełnie bezpodstawnie, bo we własnym mniemamaniu reprezentują sobą dużo więcej niż cała reszta świata razem wzięta, a nikt nie raczy tego zauważać. I w tym jest pies pogrzebany, że obie są po prostu wstrętnymi hipokrytkami - ich spojrzenie na innych jest równie stereotypowe, przesycone uprzedzeniami i nieznośną wprost pretensją, a one same są po trzykroć większymi snobami, niż ludzie, których krytykują. Patrzą z góry na wszystkich i od wszystkich czują się tak niesamowicie pod każdym względem lepsze, a żeby to udowodnić nieustająco popisują się swoją niebywałą wiedzą. Paloma potrafi narzekać na brak dostatecznego wyrafinowania nawet u własnych kotów (no bo one tylko żrą i gubią sierść wszędzie, o Heidegerze się z nimi nie podyskutuje, nie mogą odczuwać ludzkich emocji, więc to właściwie tylko dekoracyjne bibeloty - i nawet w tej roli średnio się sprawdzają, bo są grube i niezgrabne, no po co to komu), a do tego nazywa tego typu światłe spotrzeżenia "głębokimi myślami", co wcale nie jest egzaltowane i skrajnie pretensjonalne, no skądże znów - ale dwunastolatce można taki ton jeszcze wybaczyć; Renee za to zupełnie otwarcie uważa, że jeśli ktoś jest bogaty, to na pewno nie ma żadnych, prawdziwych problemów i jest z definicji niezdolny do głębszych przemyśleń, drwi z cudzej wady wymowy, a źle postawiony przecinek jest dla niej wystarczającym impulsem do kilkustronicowej tyrady zakończonej wnioskiem, że błąd interpunkcyjny u wykształconej osoby to grzech zasługujący na śmierć (i ja tu nawet nie wyolbrzymiam). Nie wiem dlaczego książka próbuje forsować przekonanie, że to właśnie postawa głównych bohaterek jest w jakikolwiek sposób słuszniejsza i czytelnik powinien z nimi sympatyzować. Zwłaszcza, że żadna z nich nie robi niczego by krzywdzącą opinię o sobie przełamać (ani tym bardziej, żeby spróbować znaleźć w innych cokolwiek zasługującego na uznanie), a wręcz przeciwnie - obie dokładają naprawdę absurdalnie przeogromnych starań, żeby ją jak najbardziej umacniać. To jest naprawdę logika poziom sto pięćdziesiąt trzy miliony - rób absolutnie wszystko, aby otoczenie miało cię za niedouka (włącznie z opracowaniem skomplikowanego systemu, który pozwoli ci niepostrzeżenie oglądać ambitne kino, celowym sabotowaniem własnego wykształcenia i ćwiczeniem przed lustrem tępego wyrazu twarzy), a potem z pogardą myśl o tych wszystkich okropnych, zapatrzonych w siebie ludziach, którzy nie dostrzegli twojego intelektualnego wyrafinowania. Moim zdaniem cała ta książka to straszne, toksyczne, wyższościowe paskudztwo. Fuj.

16. Nie bój się nocy; Nienawiść (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))

O tym, że nie jest dobrze, gdy się ma zbyt pojemne serce.
Książkę tę cechuje spory poziom odrealnienia już od samego początku. Trudno uwierzyć, aby policja w jakimkolwiek kraju, w jakichkolwiek czasach, traciła tyle czasu i energii na próby ustalenia, kto wyrzucił do śmieci poplamioną krwią koszulę. Lekki sceptycyzm wzbudziły też we mnie niektóre techniki kryminalistyczne stosowane tu przez dzielną milicję, przywodzące trochę na myśl amerykańskie seriale typu "CSI". Niemniej cała reszta jest już raczej dobra. Są barwnie zarysowane postaci (na czele z pewnym bezdomnym alkoholikiem), nieco PRL-owskiego klimatu, troszkę komunistycznej propagandy, ale nie na tyle by zgrzytać zębami z irytacji, całkiem realistyczny motyw morderstwa. Ogółem kryminały Kłodzińskiej przywodzą mi nieraz na myśl serial z porucznikiem Borewiczem.
Do mojego wydania dołączone jest również krótkie opowiadanie o mężu trawionym wyrzutami sumienia po zabójstwie znienawidzonej żony, z prostą, ale naprawdę świetną puentą.

15. Babie lato jednego z Forsyte'ów; W matni (Galsworthy John)

O tym, że rozwód to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie.
Niesamowite ile się człowiek musiał nakombinować, żeby się rozstać z żoną, z którą nie mieszkał od ponad dekady, nawet jeśli ta wolałaby umrzeć niż nadal być mężatką, zwłaszcza gdy sprawę dodatkowo komplikuje też urażona duma, zazdrość i chęć uniknięcia rozgłosu. Nie mniej ciekawie prezentują się wątki małżeństwa Winifredy i jej męża marnotrawnego oraz rozgrywającej się niejako w tle wojny burskiej, stającej się sprawdzianem z patriotyzmu głównie dla młodszego pokolenia. Ogółem ta część podobała mi się znacznie bardziej od poprzedniej. Z jednym, ale za to sporym zastrzeżeniem.
Doprawdy niedobrze się robi od czytania tych wszystkich peanów na cześć niesamowitej Ireny, która pozostała nieskazitelna, cudowna i wspaniała, jak nie przymierzając jakaś Madonna Forsythowska, nawet wtedy, gdy zdradzała męża z narzeczonym przyjaciółki, w pełnej jawności wobec całej rodziny z przyległościami i nad którą trzeba zawsze z troską rozkładać parasol ochronny, bo taka z niej biedna, skrzywdzona owieczka, która tak heroicznie cierpi w swoim nieszczęśliwym małżeństwie, w które wpakowała się z czystego wyrachowania, a potem była straszliwie zdziwiona, że będąc żoną musi spędzać czas z własnym mężem, no kto by się mógł tego spodziewać, och jej. Trudno Irenę nawet nazwać postacią, ona jest jak mebel albo eksponat w muzeum, jej jedyną funkcją jest cieszyć oko i siedzieć w kącie kanapy z naburmuszoną miną, a nabożna część jaką automatycznie obdarzają ją wszyscy mężczyźni naokoło jest niezamierzenie przekomiczna, normalnie wariują jak koty od waleriany. I nawet jeśli Soames jest okropnym, zaborczym mężem, dopuszczającym się czynów jednoznacznie haniebnych, to przynajmniej jego postać przypomina człowieka, czego nie można powiedzieć o robotycznej super Irenie bez skazy, która w byciu matrymonialnym koszmarem swojemu małżonkowi właściwie nie ustępuje, choć ewidentnie to po jej stronie jest sympatia autora. Trochę przeszkadza mi jak stronniczo przedstawiona jest historia tego małżeństwa - Irena wyrasta tu na biedną ofiarę podstępnie złapaną w sieć, a Soames na brutala i tyrana bez jednej pozytywnej cechy, moim zdaniem to jednak trochę bardziej niejednoznaczna i zniuansowana sytuacja.

14. Tajemnica pałacu Chimney: Powieść kryminalna (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym komu i do czego potrzebne są pamiętniki zmarłego dygnitarza.
Ta książka nie musiała być aż tak zła, jak się okazała. Fakt, jest to pozycja zdecydowanie poniżej możliwości Agathy Christie, a obok jej największych osiągnięć to coś nawet nie stało. Ale wciąż mogła to być całkiem przyzwoita książka awanturnicza, z nawet całkiem sympatycznym głównym bohaterem, taka w sam raz do pośmiania się i zapomnienia w trzy minuty, gdyby była chociaż w jednej trzeciej mniej zawiła. Miałam wrażenie, jakby autorka nie do końca wiedziała czy chce pisać na poważnie czy raczej bardziej z przymrużeniem oka (moim zdaniem ta druga opcja miałaby szansę sprawdzić się trochę lepiej, zwłaszcza, że te lżejsze powieści Christie bywały bardzo udane) i ten brak zdecydowania bardzo się odbił na książce. Nie sprawdza się to jako poważna pozycja sensacyjna - jest na to zdecydowanie zbyt naiwna, głupia i nietrzymająca się kupy, nie sprawdza się jako lekka książka typowo rozrywkowa - przeładowanie postaciami, skomplikowanymi powiązaniami pomiędzy nimi, intrygami, niesamowitymi zbiegami okoliczności, zwrotami akcji i fałszywymi tożsamościami za bardzo ją przeciąża, czyni czytanie bardzo męczącym. W tej książce jest po prostu za dużo wszystkiego. Szczerze mówiąc zupełnie się poddałam w próbach zrozumienia o co tam chodziło, kto z kim, dlaczego i po co. Przy całej mojej sympatii dla autorki, tę książkę mogę uznać wyłącznie za wypadek przy pracy.

13. Dzikie królestwo (Phillips Gin)

O tym jak może się skończyć przyjemne popołudnie w ogrodzie zoologicznym.
Główna bohaterka wraz z kilkuletnim synkiem spędza dzień w zoo i właśnie zbiera się do wyjścia, gdy orientuje się, że na teren ogrodu wtargnęli uzbrojeni napastnicy. Kobieta musi więc znaleźć takie miejsce, w którym będzie mogła się ukryć, ale będzie też w stanie kontrolować, co się dzieje. Ochrona dziecka jest jej największą motywacją, ale ono samo jest dla niej poważnym balastem - nie może długo trwać w milczeniu, nie potrafi wytrzymać głodu, spowalnia ją w ruchu itp. W międzyczasie bohaterka będzie też zmuszona do kilku trudnych moralnie decyzji.
Mam wrażenie, że ta książka to bardzo zaprzepaszczony potencjał. W założeniu jest to thriller, brak tu jednak typowej dla tego gatunku wartkiej akcji czy dramatycznych zwrotów. Ponieważ główną strategią przetrwania jest siedzieć w kryjówce cicho i nieruchomo, bohaterka przez większość czasu nie ma zbyt wiele do roboty, ale za to dużo rozmyśla, głównie o swoim dzieciństwie i macierzyństwie. Nie da się ukryć, że jest to książka bardzo pozbawiona jakiegoś większego napięcia i właściwie ani na chwilę nie czuje się w niej realnego zagrożenia. Końcówka sprawia wrażenie jakby była trochę niedopisana, a zakończenie jest moim zdaniem zbyt otwarte, aby stanowić satysfakcjonujący finał.
Nie jest to gniot i czyta się bez bólu, ale szału nie ma.

12. Sprawa leniwego kochanka (Gardner Erle Stanley)

O tym, jak rozpoznać prawdziwą amnezję.
To jest całkiem dobra książka, pełna świetnych, często niemalże komediowych scen ("porwanie" świadka z amnezją to w ogóle jeden z lepszych fragmentów w całym cyklu o Perrym Masonie). Ma też jednak jeden dość znaczący minus. Moim zdaniem samo rozwiązanie jest zdecydowanie zbyt skomplikowane. Szczerze mówiąc nie całkiem zrozumiałam wszystkie zawiłości.

11. Las, pole, dwa sobole (Stoga Joanna)

O śmierci matki.
Mało jest w literaturze rzeczy, których bym nie lubiła bardziej od zbiorów opowiadań. Ja się po prostu do tego nie nadaję, a nadto uważam, że to najbardziej snobistyczny typ literatury jaki można uprawiać (aczkolwiek pewnie przemawia przeze mnie frustracja moim skrajnie ograniczonym mózgiem).
Tutaj mamy zbiór króciuteńkich impresji krążących wokół tematu śmierci bliskiej osoby - zaczynając od okresu choroby, poprzez wiadomość o śmierci, przygotowania do pogrzebu, sprzątanie mieszkania itp. Bohaterki są tutaj bezimienne i właściwie nic nie wiadomo o nich ani o łaczącej je relacji. Są to opowieści kompletnie pozbawione fabuły, autorka w żaden sposób nie pogłębia postaci, skupia się właściwie wyłącznie na refleksjach i kontemplacji. Całość przywodzi na myśl album ze zdjęciami - każde opowiadanie do oddzielny zamknięty i nieruchomy kadr, za pomocą którego autorka buduje nastrój (dużo miejsca zajmują opisy otoczenia), czasem jest punktem wyjścia do jakiegoś przemyślenia.
I może to jest nawet ładne, ale co ja poradzę, że po mnie to całkowicie spływa, dla mnie to zdecydowanie za mało, żeby poczuć cokolwiek. Nie jestem takim czytelnikiem, który potrafi się zachwycić jednym czy drugim urodziwym zdaniem i to mu zupełnie wystarcza, ani tym bardziej takim, który potrafi do opowiadania dorobić interpretację sześć razy dłuższą od niego samego. Ja w literaturze potrzebuję osobistego zaangażowania, potrzebuję postaci, do której mogę się przywiązać, a w opowiadaniach, zwłaszcza tak krótkich jak tu, nie ma na to czasu i miejsca, więc mogę je odbierać tylko powierzchownie i w najlepszym przypadku z obojętnością. Wiadomo zatem, że moja opinia jest guzik warta - to nie jest moja literatura i nigdy nie będzie.

10. Cham (Orzeszkowa Eliza)

O tym, jak zgubić samego siebie, próbując kogoś ocalić.
Mamy tu przejmującą historię bardzo niedobranego małżeństwa. Ona jest niespokojnym duchem, ciągle goni sama nie wiedząc za czym, szuka czegoś, co mogłoby ją uszczęśliwić na dłużej niż tylko na chwilę. Wyraźnie nie pasuje też do otoczenia, w którym się znalazła, budząc zgorszenie swoimi zwyczajami i "lekkim prowadzeniem się". Odreagowuje to ciągłym utyskiwaniem, wspomnieniami o dawnym statusie utraconym wskutek niefrasobliwości rodziców i mrzonkami o królewiczu, który ją spod tego niezasłużonego jarzma uwolni. Pewnego dnia poznaje jego - dość typowo pozytywistycznego, bogobojnego chłopa, co to jest dobry z kościami i głęboko przekonany o tym, że traktując innych życzliwie, to samo będzie od nich otrzymywał. Ten z miejsca zapada na ciężką miłość (tym cięższą, że pierwszą w życiu) i tym samym dołącza do panteonu tych tragicznych postaci, którym się wydawało, że siłą swego uczucia są w stanie kogoś zmienić na lepsze, ale w tym gronie wyróżnia się choćby tym, że jednak częściej tego typu rolę odgrywają kobiety (vide czytana przeze mnie niedawno "Lokatorka Wildfell Hall").
Ileż tu jest emocji! Z jednej strony ciągle niezaspokojone pragnienia i tęsknoty, rozczarowanie życiem, wstyd i poczucie niedopasowania, z drugiej zawiedzione nadzieje i ogromną bezradność, wciąż niejako wbrew rozsądkowi zaprawione głębokim uczuciem. Bardzo smutna to opowieść.

9. Ława przysięgłych (Grisham John)

O niebezpieczeństwach czyhających na człowieka zasiadającego w ławie przysięgłych.
Książka zaczyna się w przeddzień wielkiego i dosyć kontrowersyjnego procesu o odszkodowanie od koncernu tytoniowego. Ma to być proces na tyle przełomowy, że jego rozstrzygnięcie stanowić będzie precedens dla ewentualnych kolejnych spraw tego typu, presja jest zatem spora i obie strony są bardzo zdeterminowane. Tym razem jednak, trochę nietypowo jak na tego autora, głównym bohaterem nie jest prawnik, ale tajemniczy członek ławy przysięgłych, ewidentnie kręcący w tej sprawie swoje własne lody. Autor skupia się tutaj głównie na roli przysięgłych w amerykańskim procesie. I nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że prawdopodobnie swoją wizję mocno wyolbrzymia - mimo wszystko nie wydaje mi się, aby możliwe było kontrolowanie ludzi do takiego stopnia, choć może jestem człowiekiem małej wiary - to i tak system sprawiedliwości oparty na opinii dwunastu przypadkowych osób wydaje się mieć więcej minusów niż plusów.

8. Wszystko czego wam nie powiedziałam (Ng Celeste)

O tym, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.
Ojciec, który całe życie mierzył się z dyskryminacją i poczuciem, że nigdzie nie pasuje - zawsze chciał się wtopić w tłum. Matka, której mimo usilnych starań nie udało się uniknąć losu kury domowej - zawsze chciała być inna niż wszystkie. I trójka dzieci: to, które ma osiągnąć wszystko to, o czym marzyli rodzice; to, w którym nie pokłada się już żadnych nadziei; i to, o którym w zasadzie wcale się nie pamięta. To historia o rodzinie bardzo osamotnionych ludzi. Kochających się, bardzo z sobą zżytych, ale dookoła każdego z nich wybudowany jest wyraźny, trudny do przebycia mur z nigdy niewypowiedzianych słów, nienazwanych lęków, niewyartykułowanych marzeń, niewykrzyczanych pretensji. To ludzie, którzy do tego stopnia z wszystko tłumią w sobie, że kiedy już się odzywają, te wszystkie przemilczane sprawy wymykają im się mimochodem, zupełnie niechcący ranią się w najbardziej dotkliwy sposób. To jest naprawdę świetna książka i tylko jedna rzecz strasznie mi się w niej nie podoba. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Nie umiem nawet ująć w słowa jak bardzo mnie rozczarowało to, że autorka poszła na taką fabularną łatwiznę, sięgnęła po najbardziej sztampowy, wyświechtany wątek, na jaki się tylko dało wpaść. Najchętniej dałabym upust swojej frustracji obniżając ocenę co najmniej o połowę. No, ale nie mogę, to jest jednak mimo wszystko naprawdę rewelacyjna książka.

7. Angole (Winnicka Ewa)

O Polakach szukających szczęścia na Wyspach Brytyjskich.
Autorka oddaje tutaj w całości głos swoim bohaterom, ograniczając się jedynie do kilku słów przedstawienia każdego z nich. Jest tu trochę relacji ludzi na wysokich stanowiskach, którzy odnieśli niewątpliwy sukces zawodowy i bardzo dobrze odnaleźli się w nowym kraju - biznesman, dyrektor finansowy w międzynarodowej korporacji, dziennikarka, lekarz, pisarka. Poczytamy o ludziach, których celem życiowym jest nauczyć się skutecznie udawać Anglika z wyższych sfer, o Polsce wypowiadających się w najlepszym wypadku z protekcjonalnym lekceważeniem. Takich, dla których wielką atrakcją jest mieszkanie obok znanego aktora. Ale także o pracowniku sortowni śmieci; wyzyskwianej sprzątaczce z Hiltona doprowadzonej na skraj załamania nerwowego przez warunki swojej pracy; ludziach pomagających tym, którzy wpadli w kłopoty; kobiecie żałującej, że jest już za stara na dziecko, bo omija ją przez to sporo benefitów i o mężczyźnie, który woli "zdychać na ulicy" w Dublinie niż wrócić do Polski. Pojawia się też oczywiście wątek różnic kulturowych (aczkolwiek zajmuje stosunkowo marginalne miejsce) - jedni zachwycają się brytyjskim podejściem do pracy (sprowadzającym się mniej więcej do tego, żeby z tej pracy właściwie nigdy nie wychodzić), inni krytykują emocjonalny chłód i nieumiejętność komunikowania problemów wprost. Generalnie morał jest z tego wszystkiego jeden - jeśli nie jesteś bardzo przedsiębiorczy, nie znasz zbyt dobrze języka i wyjeżdżasz bez sprecyzowanego planu, licząc, że jakoś to będzie, to raczej ci się na emigracji nie ułoży. Czy trzeba było dla udowodnienia tej tezy zebrać ponad trzydzieści historii? Moim zdaniem niekoniecznie. Po pewnym czasie staje się to nużące, a w każdej kolejnej relacji coraz trudniej znaleźć coś, o czym nie czytałoby się w poprzednich. Ale jeśli ktoś wyobraża sobie, że emigrując, trafi do raju na ziemi, ta książka może mu pomóc zweryfikować ten pogląd.

6. Lokatorka Wildfell Hall (Brontë Anne (pseud. Bell Acton))

O tym, że czasem dobrze jest posłuchać przestróg.
Serio, literatura ciągle pokazuje, że nikt nie słucha dobrych rad starych ciotek, a one zawsze mają rację. Tytułowa bohaterka jest postacią z jednej strony bardzo osadzoną w swoich czasach, o bardzo sztywnych, purytańskich zasadach, postępującą zawsze zgodnie z konwenansami, stawiającą moralność wyżej od osobistego szczęścia, a z drugiej strony potrafiącą też odrzucić przypisaną sobie rolę społeczną, nawet kosztem skazania się na ostracyzm otoczenia. Książka jest w dużej mierze romansem - wątek miłosny jest w niej bardzo istotny (i jest też bardzo angażujący!), ale oprócz tego przedstawia bardzo przejmujący obraz trudnego związku i osoby konsekwentnie staczającej się na dno - autorce bardzo sugestywnie udało się przedstawić postać tak skrajnie zdemoralizowaną i egoistyczną, że może budzić wyłącznie odrazę.
Chyba będę musiała jednak dać drugą szansę "Wichrowym Wzgórzom", żeby poznać twórczość wszystkich sióstr Brontë.

5. Obraz pośmiertny (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, kto mógł pragnąć śmierci młodej, obiecującej aktorki.
Najlepszym elementem tej książki jest zakończenie. Ostatnie 50 stron czytało mi się zdecydowanie najlepiej, nawet pomimo tego, że zaczęłam podejrzewać prawidłową osobę stosunkowo wcześnie. Za to raczej trudne do rozszyfrowania były motywy, cała historia, która za tym stała okazała się zaskakująco złożona i w gruncie rzeczy bardzo smutna, a z mordercą (pomimo że wydaje się być trochę psychopatyczny) da się sympatyzować. Niemniej cały opis śledztwa, które doprowadziło do rozwiązania czytało mi się trochę niemrawo, a na kluczowy trop Nastazja wpada tak kompletnym przypadkiem, że zakrawa to niemal na cud nad Moskwą. Być może lepiej by mi się to czytało, gdybym poczuła jakąś więź z główną bohaterką, a mam wrażenie, że jej w tej książce w ogóle nie poznałam. Książka odpowiada również na niezwykle ważne pytanie: na ile sposobów da się zdrobnić jedno imię? Odpowiedź brzmi: nie wiadomo, bo zawsze da się wymyślić jeszcze jakiś nowy.

4. 451º Fahrenheita (Bradbury Ray (Bradbury Raymond Douglas))

O tym, że ludzie są głupi, a świat zmierza ku zagładzie.
Można by powiedzieć, że nihil novi sub sole. Niczym nowym jest również wykorzystany tu schemat fabularny - gorliwy urzędnik państwowy zaczyna podważać obowiązujący porządek - choć może było to nowatorskie w chwili powstawania książki, trudno powiedzieć. W każdym razie mam wrażenie, że ta wizja świata - w której ludzie wolą rzeczy proste i przyjemne, uciekają od intelektualnych wyzwań, a przez to kompletnie głupieją i obojętnieją na świat i ludzi dookoła - jest nadmiernie uproszczona, a przez to łatwo jej bezrefleksyjnie przyklasnąć, bo to przecież takie niesamowicie aktualne (i dobrze robi na samopoczucie czytającego, który może się przy okazji dowartościować). Cóż, obawiam się, że to było aktualne zawsze. Elity intelektualne zawsze były mniejszością i nigdy nie było tych złotych czasów, kiedy ludzie rozumiani jako masa przedkładali czytanie filozoficznych rozpraw ponad proste rozrywki. Trąci to wszystko jakimś strasznym snobizmem. Nie powiedziałabym, że to książka kompletnie bez żadnej wartości, ale traktowanie jej jako jakiegoś wizjonerskiego dzieła uważam za przesadę.
Chyba science fiction to nie jest moja bajka.

3. Lincoln w Bardo (Saunders George)

O tym, że umiera się zawsze za wcześnie.
Punktem wyjścia do książki jest śmierć kilkuletniego synka Abrahama Lincolna, który trafia do tytułowego Bardo. Jest to dosyć ponure, przejściowe miejsce dla dusz, które nie zdecydowały się pójść dalej z różnych powodów - albo zostawiły w dawnym życiu jakąś niezałatwioną sprawę, która ich zadręcza, albo boją się tego, co ich tam spotka, albo nie przyjmują do wiadomości własnej śmierci i wciąż łudzą się nadzieją powrotu, albo wszystkie te rzeczy naraz.
Przede wszystkim uwagę zwraca bardzo niecodzienna forma. Część dziejąca się w Bardo strukturą przypomina dramat, gdzie poszczególne postaci opowiadają historie swojego życia, jednocześnie próbując nakłonić małego Lincolna do opuszczenia tego miejsca. Momentami bardzo przywodzi to na myśl literaturę romantyzmu, a skojarzenie z mickiewiczowskimi "Dziadami" nasuwa się samo. Przeplatają się z tym rozdziały odnoszące się bezpośrednio do postaci Abrahama Lincolna, będące kolażem zlepionym z fragmentów różnych tekstów źródłowych. Przyznam, że bardzo bałam się tej eksperymentalnej formy, a okazała się zaskakująco przystępna. Choć uważam również, że gdyby zredukować liczbę postaci i uczynić całość nieco bardziej kameralną, wyszłoby to książce na plus. Wciąż jest to jednak rzecz zdecydowanie nietuzinkowa, strasznie smutna, ale też niosąca z sobą coś bardzo pocieszającego.
A pan Michał Kłobukowski, który tę książkę przekładał zasługuje na wszystkie oklaski świata.

2. Wstręt do tulipanów (Lourie Richard)

O tym, że kiedy chcesz poznać historię rodzinną, możesz usłyszeć o czymś, czego wcale nie chciałeś wiedzieć.
Głównymi bohaterami tej książki są dwaj bracia - rozdzieleni w dzieciństwie, nie utrzymujący kontaktu, właściwie kompletnie dla siebie obcy. Jeden z nich, młodszy - który spędził większość życia w Ameryce i obiektywnie powodziło mu się dużo lepiej, nieoczekiwanie odwiedza drugiego, który został w Holandii, i żąda od niego opowieści o czasach wojennych. I dostaje ją, choć nie jest to taka historia, której oczekiwał, bo chciał fajnej anegdotki do błyszczenia w towarzystwie, a dostał ciężar winy do współdzielenia. A tym przecież nijak nie da się zaimponować kolegom z sauny, dla których wojenne realia, głód i codzienna walka o przetrwanie, wymagająca od ludzi trudnych wyborów, są jak fikcja oglądana na ekranie kina. Ale oprócz wojny jest w tej książce też trochę innych rzeczy, jak choćby ciekawy portret rodzinnego domu, który nie jest bezpiecznym schronieniem, ale nieustannym polem bitwy o rodzicielskie uczucia, uznanie i przebaczenie, czy przekonujący portret dziecka, które musiało dorosnąć zbyt wcześnie.

1. Po pogrzebie (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że to przykre, gdy ktoś z rodziny umiera, ale spadek może uśmierzyć ten ból.
Rozwiązanie zagadki znałam już z wersji filmowej, ale to nie szczególnie przeszkadzało, odnajdywanie rozrzuconych tropów też jest całkiem przyjemne. Głównym bohaterem tej książki są pieniądze. Pieniądze, które pomogą spełnić marzenie, zapewnić sobie niezależność, utrzymać przy sobie męża, wyjść z tarapatów; które okażą się dużo ważniejsze niż więzi rodzinne. Nie znaczy to jednak, że "ludzcy" bohaterowie zostali zaniedbani - ich charaktery i motywacje zostały zarysowane bardzo dobrze, co szczególnie widać w postaci Rosamund, kobiety lekceważonej przez wszystkich i powszechnie uważanej za głupią. Rozczarował mnie tylko wątek aptekarza, moim zdaniem należało by mu się szersze wyjaśnienie.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2571
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Rbit 04.11.2021 19:50 napisał(a):
Odpowiedź na: 135. Zalotna rozwódka ... | jolekp
"byłam kiedyś niewinna jak, z przeproszeniem, nieobsrana łąka"

Nie znałem. Dobre! Wynotowuję do sztambucha.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: