Ewolucja wampirzego wizerunku...
Zdaję sobie sprawę, że niniejszą recenzją narażę się tysiącom fanów „Sagi Zmierzchu”. Ale nie lubię twórczości Stephenie Meyer i nie będę wychwalać jej pod niebiosa.
Tematyka wampirza raczej nie jest mi bliska, ale nie wydaje mi się, abym z tego powodu była szczególnie uboga wewnętrznie. Sądziłam więc, że z czystym sumieniem mogę pozostać dalej w błogiej nieświadomości. Okazało się jednak, że mając takie zdanie, wybitnie się mylę, trzeba mi ukazać mój błąd i nawrócić mnie na właściwą drogę za pomocą książek pani Meyer o frapującym tytule „Saga Zmierzchu”.
Doszczętnie zaczytana książka została mi pożyczona przez koleżankę. Cóż, stwierdziłam, lubię literaturę młodzieżową, skoro nastolatki się tak tym zachwycają… Rzut oka na okładkę i widzę następujący opis: „»Zmierzch« to porywająca opowieść o miłości, łącząca cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu”*. Zdjęło mnie złe przeczucie, ale z uroczym uśmiechem zaczęłam lekturę.
Przeczytałam „Zmierzch”. Później przeczytałam „Księżyc w nowiu”. A potem „Zaćmienie”.
I doszłam na tej podstawie do wniosku, że jestem masochistką.
Wampiry pani Meyer są przecudownie piękne, a już naczelny amant, Edward, przypomina zstępującą z piedestału rzeźbę Michała Anioła. W słońcu błyskają one niczym Princess Agatka czy inna zabawka z EPEE, biegają w tempie rewolwerowego pocisku, czytają w myślach, przepowiadają przyszłość i różne takie. Kłów i pelerynek nie ma, bo to nieładne, nieromantyczne i musiało pójść w odstawkę.
Edward zafascynował mnie dogłębnie także z innego powodu. Otóż zdaje się, że w zamyśle Stephenie Meyer miał on być kimś w rodzaju młodzieżowego Heathcliffe’a ogarniętego moralnym kacem. Niestety, zamysł ten spalił na panewce, głównie z tego powodu, że przez bite 300 stron Edward koncentruje się tylko na jednym: użalaniu się nad sobą. W kółko powtarza, jak to on przez cały czas cierpi, jakże musi nad sobą panować w towarzystwie drogiej Belli, i jak okrutny jest los wampira-abstytenta. Aż miałam ochotę podać mu osinowy kołek na skutek tych monologów pt. „Och, jestem potworem”. Rozumiem, że miało to tworzyć taki niezwykły klimat, zakazana miłość i te rzeczy, ale, na litość boską, z Cullena nie jest Romeo Monteki, więc, cóż, wulkaniczny romans jest zwyczajnie nudny.
Zero akcji na dodatek. Cała fabuła koncentruje się na postaci nieumarłego emo. Przez te 400 stron możemy poczytać sobie tylko o dwóch sprawach: albo Belcia go podziwia, bo przecież Edward jest tak doskonały jak Bill Kaulitz polukrowany i obsypany brokatem, albo, co jeszcze bardziej fascynujące, naczelny amant smutnym głosem przypomina lubej o swej okrutnej naturze i trzęsie się o jej bezpieczeństwo. Romans wszech czasów po prostu.
Mamy tu też kilka innych, równie uroczych scenek fabularnych. Otóż, na przykład, poczułam się oświecona w jeszcze jednej kwestii, mianowicie - co do sposobu odżywiania się wampirów, to jest z grubsza taki, że siedzą przez pewien czas przy zastawionym stole, a później wyrzucają jedzenie do kosza. Oczywiście całą resztę świata dopada w tym momencie pomroczność jasna i nikt niczego nie zauważa. Wysoce zaintrygowała mnie też kwestia wieku. Co prawda Edward ma około stu lat, niemniej wciąż zachowuje się jak nastolatek, w dodatku nie do końca sprawny umysłowo. A nie, przepraszam. Gdzieżbym śmiała porównywać Cullena do dzisiejszej zdegenerowanej młodzieży... On przecież nie pali, nie pije, nie ćpa, a na wzmiankę o seksie reaguje męczeńską miną. Oto, jak działa na człowieka 90 lat uczęszczania do szkoły średniej. Bajeczne.
Wiem, że ta powieść miała być skierowana dla młodzieży, ale czy to naprawdę powoduje automatycznie wykluczenie jakiejkolwiek akcji? Ileż można czytać o tym, w co Bella się ubrała, jak związała włosy, albo poznawać z detalami wszystkie gesty czarownego Edwarda? Styl jest fatalny, słyszałam co prawda, że to wina tłumaczki, ale nawet najbardziej utalentowana tłumaczka nie byłaby w stanie tak zamordować książki.
Szczerze żałuję, że książka została mi rychło wydarta z rąk i trafiła w ręce kolejki zachłannych fanów. Gdybym miała ją pod ręką, z chęcią zacytowałabym co nieco. Trudno, nie mogę zaspokoić tej chęci.
Z całą szczerością mogę za to stwierdzić, że lektura książek Stephenie Meyer mnie także, na równi z tysiącami fanek, przysporzyła wielu bezsennych nocy. Otóż spędziłam je niby bohater z książek Saramago, prowadząc twórcze dialogi z sufitem i zastanawiając się, dlaczego mnie Edward, kochanek tysiąclecia, nie przyprawia o spazmy? I nawet nie chodzi o to, że ekranizacja powieści Meyer sprawiła, że z każdej strony widzę natarczywe oblicze Roberta Pattisona, młodzieńca o ekspresji kłody, wyglądającego, jakby cierpiał na nietolerancję laktozy.
Nie, ja doszłam do przekonania, że zwyczajnie nieczuła jestem. Nie rusza mnie wspaniały świat amerykańskiej młodzieży, nie ruszają wampirze przygody Belli, a aby się zupełnie pogrążyć, dodam, że Paulo Coelho jest grafomanem, a Janusza L. Wiśniewskiego spojrzenie na kobiecą psychikę wywołało u mnie atak histerycznego śmiechu.
A kiedy na polski zostanie przetłumaczona 4 część „Zmierzchu”, to oczywiście przeczytam, bo przecież nie mogę odmówić koleżance, nalegającej na pożyczenie mi owego dzieła, i powiedzieć, że go nie podziwiam. Mam się przyznać, że wolę czytać Prousta? Ech, wstyd…
Gdzie się podział hrabia von Krolock albo nawet Dracula na tle posępnego transylwańskiego zamku? To ja już wolę Otto Chrieka niż wampirzego Zaca Efrona.
---
* Stephenie Meyer, "Zmierzch", tłum. Joanna Urban, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2007, tekst z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.