Jacek Dehnel prywatnie
Oto mamy możliwość wejrzenia w prywatne życie Jacka Dehnela – jednego z najwybitniejszych współczesnych rodzimych pisarzy. Jego "Dziennik roku chrystusowego" to rok zapisków, refleksji, zwierzeń – ukazanie życia z całą (pozorną) zwyczajnością, bogactwem i różnorodnością.
Widzimy zatem Dehnela-pisarza, płaszczyznę zawodową jego życia. To Jacek Dehnel udzielający wywiadów, biorący udział w rozmaitych imprezach o charakterze literackim i spotkaniach autorskich, podróżujący, prowadzący warsztaty translatorskie, zmagający się ze żmudną pracą nad "Matką Makryną" (na marginesie – ta praca się opłaciła!) i typowo pisarskimi wątpliwościami.
Ale poznajemy także Dehnela zanurzonego w pozaliterackiej rzeczywistości – bo "Dziennik roku chrystusowego" to zaproszenie do poznania jego prywatnego życia. Pisarz zstępuje z piedestału, na którym stawia go wielu czytelników. Widzimy, jak robi zakupy, przygotowuje posiłki, spotyka się z przyjaciółmi, prowadzi dyskusje internetowe, czyta, gra w gry komputerowe i planszowe, zleca remont mieszkania. Ważnym aspektem jego życia jest miłość – ukochany Pietia daje mu poczucie bezpieczeństwa i spełnienia (autor pisze o tej miłości z ogromną subtelnością i czułością).
"Dziennik roku chrystusowego" to niezwykle bogata książka. Jacek Dehnel jest człowiekiem bardzo wrażliwym, pisze ze swadą i wyczuciem, które zachwycały już w jego poprzednich utworach. Są tu fragmenty refleksyjne, erudycyjne, ostre (ha, obrywa się arcybiskupowi Michalikowi za niefortunne słowa! Brawo!), humorystyczne (choć te często wywołują śmiech przez łzy). Autor "Matki Makryny" pozostaje wnikliwym obserwatorem otaczającego go świata i komentatorem rzeczywistości. W jego doświadczeniach można często odnaleźć swoje własne. Fragmenty spod znaku "a to Polska właśnie" uderzają trafnością. Awanturujący się na poczcie czy w sklepach ludzie, pasażerowie, którym się wydaje, że autobus czy pociąg wiezie tylko ich (a zatem nie ma nic złego w głośnych rozmowach i informowaniu współpasażerów o swoim życiu, bo przecież oni będą tak bardzo tym zainteresowani), nieprzychylna służba zdrowia, rozsiewana wszędzie bezmyślna nienawiść – któż tego nie doświadczył?
Niektóre scenki zatem bawią – jak ta rozgrywająca się na poczcie z zepsutym numerkownikiem:
"Na poczcie numerkownik zaklejony kartką. (…) Spokojnie staję w kolejce, jak wszyscy. Do czasu przyjścia prukw. Najpierw wchodzi prukwa pierwsza i robi teatr jednej aktorki – podchodzi do numerkownika, załamuje ręce, wykrzykuje:
– Jezus, Maria, tego tylko brakowało! Nie działa! Też mi! Pfff.
Podchodzi do mnie, ostatniego w kolejce, wyraźnie w tej kolejce z listami w rękach stojącego.
– Pan stoi w kolejce?
Mam ochotę powiedzieć: »Zgadnij, słonko!«. Mam ochotę powiedzieć: »Nie, babo, na tramwaj czekam na środku poczty, na końcu kolejki«. Mam ochotę powiedzieć jej różne przykre rzeczy, bo widzę, że to jest szerszy program agresji, ale grzecznie odpowiadam:
– Tak, stoję w kolejce.
– To ja będę za panem – i siada na ławce.
Za chwilę przychodzi prukwa numer dwa. Ten sam teatr, to samo.
– Nie działa. No nie działa – tyle że wzbogacone, z monologu zaraz robi się duet. Prukwa jeden się włącza, że na poczcie zawsze coś popsute (od siedmiu lat bywam na poczcie przynajmniej raz w tygodniu, pierwszy raz się zdarzyło, ze numerkownik popsuty), zaraz przechodzą na narzekanie na to, że pisma z sądów przychodzą teraz do sklepów mięsnych (nic to, że to nie przez Pocztę Polską, ale przez to, że właśnie nie wygrała przetargu), ale przede wszystkim tematem jest to, jak im źle, jaki je dramat spotkał, że numerkownik popsuty – choć prukwy robią dokładnie to samo, co robiłyby, gdyby numerkownik działał, to jest, zajęły miejsce w kolejce i siedzą"[1].
Inne to – jak na dziennik pisarza przystało – praktycznie gotowe miniaturki prozatorskie:
"Ruszam więc z kuferkiem moim, z parasolem, parasol składam przy wejściu [do sklepu], kuferek rozkładam – i ładuję. To, tamto, owamto (masła ostatecznie zapominam i będę po nie szedł raz jeszcze, ale to nic). W końcu dochodzę do kasy. Przede mną łysawy otyły brodacz, na oko sześćdziesiątek w obszernym, szarym – i dość, dodajmy, wymiętolonym – garniturze, sam też wymiętolony zresztą. O tej dziewiątej już wypite ma. Obok mamusia. Mamusia osiemdziesięciolatka, szczupła, zadbana, włosy ufarbowane na ciemny kasztan, ondulacja jest, szafirowy dwuczęściowy kostiumik, pasujący do koloru oczu. Twarz w typie: pirania to nie gatunek, pirania to powołanie.
– A pan gdzie ma zakupy? - pyta badawczo, kiedy staję za nią.
– O, tutaj – pokazuję – w kuferku.
– A to tak można? Tak nie można.
– Można, proszę pani.
– Nie można. Trzeba w koszyku. Widzisz – zwraca się do syna wyjmującego z koszyka zakupy – trzeba uczyć ludzi.
– Przez trzydzieści trzy lata mojego życia – cedzę przez zęby – uczę się, proszę pani, całkiem nieźle. I nauczyłem się, że jeśli w jakimś sklepie pozwalają tak robić zakupy, to można bez koszyka.
– Mamo… – usiłuje załagodzić syn.
– Wojtuś, pakuj zakupy! – obcina go. A kasjera pyta: – Państwo na to pozwolili?
Kasjer kiwa głową, niepewnie. Syn podchodzi do mnie, zakłopotany, i konspiracyjnie mówi (kiedy matka płaci za zakupy):
– Całe życie człowiek jest Wojtusiem, hi, hi – czuję przetrawioną i nieprzetrawioną wódkę – a ja tak zawsze słyszałem, całe życie słyszałem, ze trzeba z koszykiem. To przychodziłem z koszykiem, potem w niektórych sklepach nie brałem, zobaczyłem, że w niektórych nie mają pretensji, to nie biorę… A ty jak masz na imię?
Mogłem się jakoś żachnąć. Ale powiedziałem po prostu, z żalu chyba:
– Jacek.
– Wojtuś – dobiega komenda – zakupy!
Wojtuś patrzy na mnie, uśmiecha się porozumiewawczo i mówi:
– Miłego dnia, Jacusiu!"[2].
W niektórych autor celnie i ironicznie komentuje "polskie piekiełko":
"W radiu dyskusja o papieżu, w której redaktor Terlikowski oburzył się nagle: »Celem Kościoła nie jest okazywanie solidarności z prześladowanymi mniejszościami, tylko głoszenie Jezusa Chrystusa!«. Po chwili być może przypomniał sobie, że słowa Jezusa Chrystusa, psiakrew, zostały zapisane i to przez czterech różnych facetów, zwanych dla ułatwienia ewangelistami, i że ktoś zawsze może go podchwytliwie zapytać, co takiego ten cały Jezus Chrystus głosił, więc dodał, że kościół jednak powinien być głosem sprzeciwu wobec prześladowań. Ale mleko wylane, szydło wyszło już z tego obfitego worka, jak wychodzi za każdym razem w podobnych sytuacjach. Spod lukru o miłości, szacunku, czynieniu dobra wychodzi twardy zimny rdzeń: pragnienie władzy, rządzenia większością bez poszanowania inności"[3].
Są też fragmenty naprawdę przejmujące. Jak wątek umierającej babci Pietii:
"Koszmar tej sali szpitalnej, w której mnie przecież nie ma, ale która jest mi opowiedziana, jak w jakiejś straszliwej sztuce: pięć agresywnych, chorych, ale wciąż żwawych babonów, które cały czas dogadują. Sala mała, w niej sześć łóżek, miejsca tyle, że Pietia, ciotki, kuzynki zmieniają się przy babci, a dookoła festiwal oburzenia na śmierć. Trochę rozumiem same oburzenie: jeśli jest się starą kobietą i leży się w szpitalu, Ta-Która-Umiera jest Tą-Która-Poprzedza. »Jak my dziś, tak wy jutro«, średniowieczny fresk w krakowskim Szpitalu Wojskowym między zakładaniem sondy i kroplówki jednym, a przynoszeniem posiłków dla drugich. Ta-Która-Umiera jest oburzająca, zwłaszcza odkąd lekarz powiedział, że umiera, że wyłączają się kolejne organy. Babony urządziły strajk głodowy, że »w takich warunkach to one nie będą jadły« – choć wszystkie na chodzie, do stołówki mają bliżej niż do łazienki. Wypuszczają monologi, ni to w eter, ni to do siebie nawzajem: »Co to za pomysł, żeby umierać w szpitalu? Umiera się w domu, a nie tak. W domu się umiera. Ale rodzinie tak wygodnie, rodzina po wygodzie babcię podrzuci do szpitala, niech tam umiera, nie w domu, wygodnie tak babcię podrzucić«. Powiedziałem Pietii, że daję mu dyspensę na najgorsze ryki i wulgaryzmy, po to ryki i wulgaryzmy są w systemie komunikacji. Są uszyte na miarę takich właśnie babonów"[4].
"Było już po północy. Kończyliśmy naszą zwyczajową trasę pod bramę Łazienek i z powrotem, zakręciliśmy w Tamkę i tu wbiegliśmy w rozwleczoną grupę kilkanaściorga, może dwadzieściorga podpitych, agresywnych ludzi – na oko naszych rówieśników, głównie facetów, choć trafiały się i dziewczyny; ryczeli, wrzeszczeli, jak to pijany tłumek, ale z początku tylko jeden czy drugi małpował nasze ruchy; potem zaczęło się krzyczenie »pedały«, »pedały«, a my przebiegliśmy – jak zwykle na tej wysokości – na drugą stronę Tamki; jeszcze kiedy staliśmy przed pasami, dostałem czymś w głowę – myślałem, że to ktoś z grupy uderzył mnie jakąś kartką czy gazetą, ale była to plastikowa butelka, która ledwie mnie musnęła; kiedy przebiegliśmy na drugą stronę, okrzyków było coraz więcej »bić pedałów«, »jebać pedałów« (co oni mają z tym jebaniem pedałów, to powinien być nasz okrzyk, nie ich), przechodziły z dołu ku górze Tamki, z jednej podgrupki do drugiej; byli jednak ślamazarni, pijani i niezorganizowani, a my utrzymywaliśmy stałe, niezłe tempo (adrenalina równoważyła zmęczenie); poleciały dalsze butelki, nie tylko plastikowe – jedna, szklana, rozbiła się tuż za nami z głośnym hukiem. To było bardzo nieprzyjemne; a nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby szklana butelka trafiła w głowę jednego z nas, a nie w chodnik. Wiadomo, że jak takie bydło poczuje krew, to się rzuca ochotniej, tu działają instynkty zwierzęce, nie ludzkie. Spod domu Pietia dzwonił już na policję – ale zanim ktokolwiek dojechał, tłumek mozolnie doczłapał się już do góry Tamki, wciąż rycząc na cały głos (...).
Nic się nie stało, jeśli nie liczyć zdenerwowania, wewnętrznego rozbełtania, poczucia krzywdy. Nie żebym to ignorował, ale cięższe rzeczy w życiu mi się zdarzały, kiedyś zresztą w podobnych okolicznościach ciskano we mnie wielką zardzewiałą kłódką, a to nawet gorsze niż butelka – ale co, gdyby chybili butelką plastikową, a trafili szklaną? (...)
Myślę o tych wszystkich zadufanych w sobie moralistach, o tych posłankach zaciśniętych jak włos w warkoczu, o faryzeuszach z episkopatu, o pseudolekarzach z kruchty, głoszących poglądy zarzucone w nauce – acz nie w kościele – kilkadziesiąt lat temu, o wszystkich tych ludziach, którzy – gdyby mi ta butelka rozłupała głowę – umyliby ręce, mówiąc, że oni przecież wcale nie nawołują do nienawiści, przeciwnie, oni się troszczą o dobro, a właściwie to całym sercem wspierają powrót do normalności takich duchowo nieuporządkowanych osób jak ja, które same na siebie sprowadziły brutalną reakcję społeczeństwa, bo przecież w obliczu agresywnej lewackiej homopropagandy trudno się takiej reakcji dziwić. (...) Prześladowani w Polsce są bowiem naprawdę nie jakieś tam pedały, ale katolicy, a gejów przecież nikt nie dyskryminuje, mają te swoje kluby, parady, droga wolna, droga pani. Myślę o ich sumieniach czystych jak pierwszy śnieg"[5].
Zajdziemy tu również mnóstwo prozatorskich pereł, do jakich Dehnel nas przyzwyczaił. Oto scena ze stypy po pogrzebie babci Pietii:
"Brat babci, opowiadający na stypie historię, o której nigdy nam nie mówiła: jak w 1940 roku próbowali się przekraść przez granicę na Bugu, w saniach, pod płozami pękł lód. Dziesięcioletnia Kryśka wpadła do lodowatej wody, a ojciec wyciągał ją za włosy. Całe życie Kryśki, jej trzech córek, trojga wnucząt i dwojga, na razie, prawnucząt, wszystko, co łączy mnie z Pietią, wisiało przez kilka chwil na tych włosach, w mrozie, zimą, na środku szerokiej rzeki.
Radość, że ocalało. Radość, że była nam dana"[6].
I tylko niestety szkoda, że w "Dzienniku roku chrystusowego" mniej jest pereł niż zbędnych akapitów. Pisarz uprzedza już na początku: "Nie mam miary w rejestrowaniu własnego świata"[7], zastanawia się, czy to wszystko "nie okaże się koszmarnie nudne, nawet jeśli z Pietią, przyjaciółmi i dwiema redaktorkami zdołam mozolnie tekst odparować, okroić, przerobić?"[8]. "Koszmarnie nudne" nie jest (tej prozie wdzięku odmówić nie sposób), ale jednak, mimo eleganckiej asekuracji Dehnela, nasza cierpliwość nieraz wystawiona zostaje na ciężką próbę. Dehnel co prawda zastanawia się, "Jak znaleźć balans między wiernością a komunikatywnością, między oddaniem różnorodności i uniknięciem nudy"[9], ale zbyt rzadko używa klawisza Backspace. Szczegółowość niektórych opisów – podróży, codziennych zdarzeń (z cyklu: co jadłem w tej i tej restauracji, szal w jakim kolorze kupiłem dla tej i tej znajomej osoby i dlaczego, co powiedziała koleżanka na temat naszej wyremontowanej kuchni) – po prostu męczy, nawet jeśli przyjmie się, że książka ma pokazywać obraz codziennego życia. Tego jest za dużo. Choć autor "Balzakianów" stara się każdą notę wzbogacić efektowną pointą, trudno się oprzeć wrażeniu, że "Dziennik roku chrystusowego" nic by nie stracił, gdyby pozostał uboższy o niektóre zapiski. Kilka przykładów:
"Kupiłem główkę młodego czosnku i zacząłem ją obierać z łupinek, które jeszcze nie są cienkimi łuskami – i okazuje się, że czosnek (a przynajmniej ta odmiana) zbudowany jest zupełnie inaczej niż dotąd sądziłem: to nie kilka ząbków w osobnych osłonkach, otoczonych dużą "sakiewką" z łusek, ale dobieranka: każdy ząbek oddzielony jest od pozostałych własną osłonką i kolejną łupiną, jakby cebula z dodatkami w postaci ząbków pod każdą warstwą. Taka radość: w trzydziestym trzecim roku życia dowiedzieć się, jak jest zbudowany czosnek"[10].
"O dziesiątej wpadł T., na parę dni po Warszawie; opowiadał długo i bardzo pięknie – a także zabawnie – bo przy całej swojej inteligencji, rozwadze i przemyśleniach bardzo głębokich, przy bardzo szerokich horyzontach, jest to człowiek obdarzony ogromną vis comica – o tym, jak po pięćdziesiątce zaczął doceniać coś, co nigdy go w mężczyznach nie kręciło: kruchą i przelotną urodę wczesnej młodości. Żałuję, że mnie to nie zaczęło trapić dopiero w jego wieku"[11].
"Lunch z Dzieciątkiem Gutek (…) w nowym modnym miejscu. Kawałek boczku sous-vide z kwaśnym żelem z mirabelek i proszkiem grzybowym, jagnięcina w bakłażanie, cieciorce i tymianku (z gałązką ogórecznika, który, mając przeszkolenie botaniczne w dzieciństwie, oczywiście poznałem, wprawiając tym w konfuzję J.), na deser skubnąłem od Pietii i J. odrobinę deserów – czyli tarty tatin i pieczonych moreli z lodami rozmarynowymi. Odrobinę, bo skoro już zjadłem boczek, to trzeba było zminimalizować straty, a raczej, niestety, tłuszczozyski"[12].
"Cały dzień jem kanapki z kawiorem, bo jeszcze dzień czy dwa w niedziałającej lodówce i by mi się zepsuł. Więc: jeden za drugim kawałek pszennej bagietki z czerwonym kawiorem, przywiezionym przez Pietię (który kawioru zresztą nie znosi) z jego wyprawy do Moskwy. Kiedyś się mówiło »wyprawy na Moskwę«, podpowiada pamięć. Historyczna.
Poszliśmy z Matelotem i Pietią poszukać dla mnie butów do biegania. Kupiliśmy, do tego jakieś specjalne wentylujące skarpetki (żyjemy w czasach wentylujących skarpet; jest to przerażające), do tego spodnie dresowe, bo stare zupełnie utytłałem na hufcach żydowskich chyba"[13].
"Wieczorem wizyta Koconka, grał z nami w »Cywilizację« i bardzo go denerwowało, że gramy nie tak profesjonalnie jak on"[14].
Jacek Dehnel pisze dobrze i zdołał już to udowodnić – na przykład "Lalą", "Saturnem", "Balzakianami", felietonami z "Młodszego księgowego", a ostatnio – doskonałą "Matką Makryną". I w "Dzienniku roku chrystusowego" widać niewątpliwy pisarski talent. Niestety tę książkę pogrąża nadmiar słów, zapisków, które powinny pozostać w całkiem prywatnej wersji dziennika. Stanowczo za mało było owego deklarowanego "odparowania" – a szkoda.
---
[1] Jacek Dehnel, "Dziennik roku chrystusowego", wyd. W.A.B., 2015, s. 379-380.
[2] Tamże, s. 167-8.
[3] Tamże, s. 507.
[4] Tamże, s. 65-66.
[5] Tamże, s. 223-5.
[6] Tamże, s. 88.
[7] Tamże, s. 9.
[8] Tamże, s. 10.
[9] Tamże, s. 315.
[10] Tamże, s. 110-111.
[11] Tamże, s. 139.
[12] Tamże, s. 170.
[13] Tamże, s. 206.
[14] Tamże, s. 150.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.