O (nie może być inaczej!) szarych oczach Greya
Dobrze widzisz. Przeczytałem "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Trafił się dogodny moment i okazja, ciekawość zwyciężyła, a teraz już rozlane mleko, poobiednia musztarda i nic nie zmaże tej plamy. Mogę sprzedać swój egzemplarz, z rozpaczą podrzeć go na strzępy, rytualnie spalić wyjąc przy pełni księżyca, ale już zawsze będę tym, który przeczytał "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Skaza na całe życie. Rzecz jasna istnieje też niewielka szansa na to, że podświadomie mocno pragnąłem przeczytać tę książkę, że moje głęboko skrywane perwersyjne ciągoty wzięły górę i zasłaniając się ciekawością, odnalazły wreszcie ścieżkę do spełnienia. Ale nie będziemy deliberować nade mną. Abstrahując już od tego, co napiszę poniżej i jakkolwiek sprzecznie to będzie brzmiało - każdemu polecam lekturę "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Przede wszystkim to czyn fenomenalny, że coś tak okropnie napisanego sprzedaje się w pierdylionach egzemplarzy. To może być jedynie zasługa aureoli perwersyjnego seksu, która otacza tę powieść, bo stylistycznie i warsztatowo E.L. James obraża literaturę tak samo mocno, jak Mandaryna podczas swoich występów na żywo brutalnie gwałci uszy słuchaczy. Wygląda więc na to, że wystarczy ckliwy, na wskroś sztampowy romans okrasić scenkami figlarnego seksu (do tego wrócimy, koniecznie!) i już można otwierać szampana, bo nawet talent literacki na poziomie pierwszej klasy gimnazjum (nie obrażając gimnazjalistów) nie przeszkodzi w osiągnięciu sukcesu sprzedażowego. Natomiast brytyjski Amazon ponoć uznał E.L. James za pisarkę wszech czasów, co uważam za wyższą szkołę sarkazmu, bo, umówmy się, nikt nie mógł tego napisać poważnie.
Ona i on.
Ona: Anastasia Steele, współczesny Kopciuszek o temperamencie mopa podłogowego. Zakompleksiona studentka oraz potykająca się o własne nogi ciemięga. Do znudzenia mityguje swój popęd seksualny i karci się wewnętrznie za każdą podniecającą myśl dotyczącą seksu, bo przecież ja nie z tych, broń Boże, nigdy. W przypływie emocji potrafi ostro bluźnić: rany Julek, do diaska, święty Barnabo, kuźwa do kwadratu, jasny gwint, w mordę jeża. I się stale czerwieni - setki, tysiące razy się rumieni, przewracając przy tym oczami (również tysiące razy).
On: pan Grey. Współczesny książę na rumaku (a raczej koniach mechanicznych), posiadacz iPoda, MacBooka, BlackBerry i Ray-Banów. Prezes prężnie funkcjonującej korporacji, samiec alfa, nieprzeciętnie przystojny, mądry, władczy i nawet arogancja jest mu poczytywana za zaletę. Aby sprecyzować jego wspaniałość, trzeba dodać, że zawzięcie walczy z głodem na świecie, ma prywatny odrzutowiec (i helikopter, który sam pilotuje) i lubi grać klasykę na fortepianie, najlepiej nago oraz koniecznie w mroku, aby podkreślić romantyczność tej czynności. Przez jego piękne lico nieustannie przemyka tajemniczy uśmiech, a spojrzenie jego oczu jest w zależności od potrzeby przewiercające, przeszywające lub badawcze, ale zawsze w odcieniu szarości.
No i zakochują się, a ona ma wątpliwości. Bo przecież jakże to tak - on piękny, bogaty, a ja szara myszka bez charakteru, nie ma, kurka wodna (jedno z jej wulgaryzmów), szans, że będziemy razem. Jego pewność siebie też gdzieś znika, chciałby, ale boi się, że ją skrzywdzi, a - paradoksalnie - skrzywdzić ją bardzo chce. Ale fizycznie, w żadnym wypadku psychicznie. Więc proponuje jej umowę, że on ją będzie krzywdził co weekend, a w tygodniu pozwoli jej pośladkom odpocząć od klapsów. Ona chce być z nim, ale nie chce, by on ją krzywdził, nie lubi klapsów, nie kręcą jej kajdanki i szpicruty, więc ponownie się waha. W przerwach między niezdecydowaniem a wahaniem uprawiają seks - początkowo bez urozmaiceń i gadżetów (waniliowy, jak on to określa, czyli nudny), potem on jej daje próbkę swoich perwersyjnych zamiłowań. Ona niezmiennie się waha, przed, w trakcie, po.
A seks jest i to nawet często. W pewnej chwili miałem wrażenie, że zbyt często. Aż do znudzenia. Ponoć ostry, taka krąży opinia wśród czytelników, ale prawdą jest, że sadomasochistyczni fiksaci nie mają tutaj czego szukać, bo wszystko podszyte jest romantyzmem. Nawet słownictwo jest dziwnie ugrzecznione i bezpieczne, a penis nie jest nazywany penisem, tylko imponujących rozmiarów męskością, tak że równie dobrze może chodzić o brodę.
Więc on (Grey, nie penis) pojawia się znikąd w jej mieszkaniu, przekłada ją przez kolano i daje klapsy. Ona pieści go oralnie i wygłasza z zachwytem: "to mój własny lód o smaku Christiana Greya!". On mówi: "a teraz będę cię pieprzył" i się bzykają. Tutaj występuje trochę nudnego opisu tej czynności, po czym on stwierdza: "dojdź dla mnie, mała", ona na to jęczy: "ach!" i razem (zawsze razem) szczytują. W trakcie ona nadal bluźni w swoim stylu i rumieni się przeszywana wzrokiem jego szarych oczu. Później co prawda pojawiają się szpicruty i pętanie, ale to wszystko zamiast budować nastrój powagi i podniecenia, jakimś fenomenalnym sposobem jedynie bawi. Tak jak niektórych śmieszy oglądanie rażącego zbytnią ekspresją porno. Że niby nie robi się takich min podczas seksu, bo to nienaturalne.
Tym, co sprawia największy ból czytelnikowi podczas lektury nie są ani klapsy wymierzane bohaterce, ani chłosta szpicrutą w wykonaniu odzianego jedynie w skórzane spodnie Greya. Gdyby nawet pojawiło się przypalanie papierosem (ale się nie pojawia, bo jest za mało romantyczne), nie byłoby ani w połowie tak bolesne, jak czytanie wypocin pani E.L. James i uświadomienie sobie, z jak ograniczoną autorką mamy tutaj do czynienia. W "Pięćdziesięciu twarzach Greya" bieda dotyka każdego elementu: mamy biedę narracyjną, płaskich jak naleśniki bohaterów, biedę opisową, psychologiczną, niedobór słownictwa, wąski wachlarz gestów. Zakres mimiki postaci kończy się na rumienieniu się, przewracaniu oczami, tajemniczym uśmiechu przemykającym im przez oblicze, marszczeniu i unoszeniu brwi. Ona po raz kolejny czuje "gulę w gardle", po raz pięćdziesiąty natykamy się na jego szare oczy (od święta są grafitowe), a jedyne, co ona potrafi powiedzieć o jego zapachu, to to, że pachnie żelem do kąpieli i Christianem Grayem. Normalnie wyobraźnia szaleje. Tak okaleczyć zmysł powonienia to prawdziwa zbrodnia, ale klapsa nie dam, bo jeszcze zostanie odebrany jako przyjemność. Wyżyny metaforycznych umiejętności autorka (bądź tłumaczka, Monika Wiśniewska) wykazuje przy takich tworach, jak "oczy mam jak pięć złotych" i "jakbym włożyła palec do kontaktu". Musi mieć tam spore kontakty, albo niezwykle małe palce.
Generalnie albo autorce brakuje wyobraźni, albo nie potrafi myśli ubrać w słowa - tak czy siak, czytelnik ma wrażenie styczności z kimś w pewnym stopniu upośledzonym. Nadzieja pojawia się w momencie, gdy Ana odnosi się do swojej wewnętrznej bogini, a czynność, którą ta akurat wykonuje, ma symbolizować nastrój i stopień pewności siebie bohaterki (moja wewnętrzna bogini tańczy z pomponami; moja wewnętrzna bogini wbiega pierwsza na metę; moja wewnętrzna bogini skacze o tyczce). Nadzieja się pojawia, ale na krótko, bo autorka poprzez nadmiar szlachtuje ten pomysł niczym wprawny rzeźnik prosiaka. Tak jakby pochwyciła jakiś dobry motyw, kurczowo się go trzymała i powtarzała raz po razie, bo przecież jest taki udany i nie do zdarcia. Pozostając przy chlewnych porównaniach - co za dużo, to i świnia nie zeżre.
Ta powieść to chłam, ale niegroźny, jeśli odpowiednio do niego podejść - wtedy lektura nabiera cech niezwykle ambitnego zadania i testuje naszą siłę charakteru (skończmy, co zaczęliśmy!). W związku z tym nie ma co się zżymać i rozpaczać nad kiepską kondycją czytelnictwa, bo ta już raczej lepsza nie będzie (prąd w gniazdku musiałby się stać dobrem luksusowym). Wbrew pozorom czytanie samo w sobie nie jest szczególnie elitarnym zajęciem (za to wybornym pożeraczem wolnego czasu), więc nie zadzieraj nosa i świadomie oraz przede wszystkim z dystansem przeczytaj "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Poczuj ten wręcz fizyczny ból, gdy James raz za razem chłoszcze obnażone pośladki czytelnika, posługując się przy tym pejczem swego kalekiego polotu literackiego. Jego szare oczy płonęły po raz dwudziesty - a masz, chlast! Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu po raz piętnasty - a masz, chlast! Ana poczuła, że oblewa ją rumieniec, uniosła brew i zmarszczyła czoło - chlast, chlast, chlast! Jeszcze, jeszcze, jeszcze! A potem padnijmy wszyscy z wycieńczenia na łóżko.
To raptem pierwszy tom trylogii (!), ale nie jestem aż taki dzielny, by brnąć w to dalej. Poza tym, skoro już wyraziłem opinię na temat tego szczytowego osiągnięcia w dziedzinie literatury, równie dobrze mogę skończyć z pisaniem na temat książek.
Nie dodaję źródeł cytatów, bo... bądźmy szczerzy - są jak ciąża piętnastolatki - i tak nikt by nie chciał sobie przywłaszczyć ich autorstwa. Aż oczy krwawią.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.