Dodany: 16.09.2012 18:28|Autor: Malita
Zgroza, zgroza
Otwieram lodówkę, a tu… Christian Grey. Naprawdę, jeszcze zanim książka trafiła do polskich księgarń, było o niej głośno. Najpierw natknęłam się na artykuł w tonie lamentacyjnym (w stylu „kobiety tyle się namęczyły, żeby się wyzwolić, a tu powrót do starego układu pan - poddana, ach, ten patriarchat”), potem ktoś pytał na forum Biblionetki, o co idzie z tym Greyem, a gdy wreszcie mój luby zapytał, czy ja to kojarzę, doszłam do wniosku, że chyba jednak się pochylę nad tematem. Mimo wszystko lubię być na bieżąco.
Tylko dla porządku dwa słowa, o co chodzi w fabule. Anastasia „Ana” Steele właśnie kończy studia. W zastępstwie za chorą przyjaciółkę przeprowadza wywiad do uczelnianej gazetki z bosko przystojnym i obłędnie bogatym Christianem Greyem, multimilionerem i prezesem Grey Enterprises Holding Inc. Wiadomo, iskry lecą, niby nie są dla siebie, ale nawiązują skomplikowaną relację. Nie, „skomplikowana” to mało powiedziane… Będą szpicruty, kajdanki i klapsy – o ile Ana podpisze umowę między Panem a Uległą. W całości przytoczoną w książce, rzecz jasna.
Można odnieść wrażenie, że cała fabuła to tylko błahy przerywnik między scenami mniej lub bardziej wyrafinowanego seksu, a jest ich zaprawdę dużo (podziwiam wytrzymałość mister Greya. Viagra jak nic). Bohaterka średnio co cztery strony „rozsypuje się na milion kawałków”, „traci wszelkie poczucie siebie”, jęczy i miauczy. No błaaagam, litości. Jedyne, co mi się nawet podobało, to nieustanne odniesienia Any do jej „wewnętrznej bogini” (w stylu „moja wewnętrzna bogini wykonuje mistrzowski skok o tyczce”[1], w odpowiedzi na aprobujące słowa i gesty Christiana oczywiście). A poza tym – smutna grafomania. Określenia w stylu „adonis, który z gracją zajmuje jeden z białych skórzanych foteli”[2] i „moje imię na jego ustach wysyła mnie w przepaść”[3] zapełniają strony (między jękami i miaukami) jedną za drugą, a gdy sobie uświadomić, że tych stron jest grubo ponad tysiąc w całej trylogii (strzeżcie się, dwie kolejne części w natarciu), chciałoby się zakrzyknąć „Zgroza, zgroza!”.
Od totalnego potępienia odwodzi mnie jedna rzecz: ludzie to czytają. A jak już kiedyś pisałam, każda, nawet najbardziej miałka i tępa lektura daje szansę, że czytelnik sięgnie później po coś lepszego, ambitniejszego. Albo chociaż będzie miał do czynienia z dłuższą wypowiedzią pisemną, a to zawsze ubogaca…
…prawda?
---
[1] E.L. James, "Pięćdziesiąt twarzy Greya", przeł. Monika Wiśniewska, wyd. Sonia Draga, Katowice 2012, s. 522.
[2] Tamże, s. 16.
[3] Tamże, s. 392.
[recenzja ukazała się także na moim blogu czytelniczo-literackim]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.