Rozpacz i zapominanie
"[...] sztuka dodaje piękna i tajemniczości rzeczom najbardziej banalnym"(1).
Zamknąłem książkę, i kolejny raz spojrzałem na reprodukcję zdobiącą jej okładkę: rozpadający się płot, na drugim planie grupa drzew otulonych śniegiem, a między nimi zarys domu. I sroka. Banalny widok.
Przesycony słońcem i ciepłem mimo zimowego krajobrazu, piękny obraz Claude'a Moneta.
"Nie ma Albertyny" jest wnikliwym studium rozpaczy i zapominania, napisanym w ten charakterystyczny dla Prousta sposób, będący wynikiem połączenia poezji słowa z intensywnością przeżywania i wnikliwością obserwacji. Jest rozpaczą podsycaną wspomnieniami i tęsknotą; próbą normalnego życia, gdy wokół tyle rzeczy przez nią dotykanych; jest zmaganiem się ze swoją pamięcią, wciąż i wciąż podsuwającą bolesne wspomnienia słów, gestów, widoków. Minionych przeżyć. Jest tutaj bezradność wobec życia i własnej pamięci człowieka, dla którego kochana osoba nadal jest żywa, bez reszty wypełnia jego myśli, nawet bardziej intensywnie niż wtedy, gdy była przy nim – a jednocześnie jest samotność, pustka niekończących się dni; jest noc, w czasie której świadomość zbliżającego się dnia jest jeszcze jednym powodem rozpaczy. Jest życie w przedziwnym splocie teraźniejszości i przeszłości warunkującej przyszłość, o której narrator mówi, że określają ją "zabliźnione ślady w naszym ciele"(2), na co nałożona jest "nieustanna sprzeczność między żywym wspomnieniem Albertyny i świadomością, że ona nie żyje"(3).
"Nie ma Albertyny" to także przejmujący krzyk, stopniowo zamieniający się w szept bezsilnej skargi, jaki wydaje nasza dusza przeczuwająca zbliżający się koniec tego, co wydawało się wszechogarniające i wieczne - smutek odchodzącej miłości. Smutek przemijania.
"Zapomnienie, monstrum przejmujące moją miłość dreszczem lęku, pochłonęło ją w końcu"(4).
W przemijaniu uczucia narrator dostrzega nie tylko bolesne zubożenie siebie: ten proces jest dla niego zdumieniem obojętnością wobec kochanej niegdyś osoby, jest przerwaniem więzi między zmiennymi w czasie osobami tworzącymi jego "ja", brakiem nici przewodniej życia, a tym samym jego pustką i bezcelowością - szczególnie wobec tak doskonale w całym dziele przedstawionej i coraz wyraźniej odczuwanej przez niego miałkości życia towarzyskiego. Proust powraca, jak i w poprzednich tomach dzieła, do tajemnicy istnienia nieśmiertelnej duszy, a jest w tych powtarzających się rozmyślaniach może nie tyle próba znalezienia dowodów na jej istnienie, ile chyba bardziej dla niego ważna potrzeba znalezienia jakiejś stałej, czegoś niezmiennego w tym życiu, w którym wszystko się zmienia, rodzi i zanika; życiu, w którym dawni przyjaciele stają się nam obojętni, a nasze miłości czas zatraca. Powraca myśl - wyrażana i pogłębiana przez autora od początku dzieła – o uczuciu tkwiącym w nas, jednakże nie są to zwykłe powroty do starych tematów. W moim odbiorze myśl zawsze była świeża, niepamiętająca o swoich poprzedniczkach - jak nasze miłości pragnące być jedynymi - zawsze zaskakująca swoją odkrywczością, idąca dalej, dostrzegająca i rozumiejąca więcej. Przy którymś z kolejnych moich zdumień ich trafnością pomyślałem o tym, jak było: czy autor, pisząc, sam pogłębiał swoje przemyślenia, a więc czy my, czytelnicy, odbywamy jego drogę, czy też świadomie stopniowo odkrywał przed nami swój już ustalony świat? Nie wiem - to jeden z tematów do dyskusji.
Któż z nas nie zastanawiał się, kochając, nad zadziwiającymi zbiegami okoliczności, jakie musiały zaistnieć, abyśmy poznali kochaną osobę? I Prousta zadziwia przypadkowość spotkań w zestawieniu z wyjątkowością miłości; ponownie dochodzi do wniosku o miłości jako uczuciu tkwiącym w nas, jakby czekającym w gotowości na przypadkowo spotkaną kobietę, która je rozbudzi, i z którą będziemy je później utożsamiać. Czytając rozmyślania Prousta trudno oprzeć się logice lub urokowi jego wniosków, zwłaszcza jeśli głębiej zastanowić się nad przypadkowością wszystkiego, co składa się na nasze życie, ale i trudno je przyjąć za swoje. Buntuje się przeciwko nim pragnienie widzenia w naszych miłościach celu, do którego prowadziły ścieżki naszego życia. Jednakże czasami, czytając tak wiele tak trafnych spostrzeżeń i argumentów, poddajemy się im, myśląc, że może Proust sięgnął głębiej od innych, poznał tajniki rodzenia się uczucia w nas, odkrył nie tylko przypadkowość naszych miłości, ale na samym dnie, u samych źródeł znalazł coś, co odziera nasze uczucia z ich wyjątkowości. Bo i czym w istocie jest miłość? Jakie są jej początki? Dlaczego kogoś kochamy - właśnie tego, a nie innego człowieka? Czy my tworzymy uczucie od podstaw, "z niczego", czy też tylko budzimy je w sobie do życia, wcześniej uśpione, ale już w nas istniejące? A jeśli istniejące, to skąd ono w nas? Proust nie udziela odpowiedzi wprost, on tylko pokazuje nam drogę narratora, a to, ile wyniesiemy dla siebie z lektury dzieła, zależy tylko od nas.
A później znowu czytamy słowa – jak stwierdzenie narratora o obdarzeniu bezużyteczną miłością - przeciwko którym buntujemy się całym sobą, wzdragamy się na myśl o ich przyjęciu, na pomoc wzywając własne przemyślenia wspomagane przez pragnienia, wyjątkowo zgodnie tutaj działające, i nawet słowa narratora kierujemy przeciwko niemu - w obronie swojej wizji miłości: "Prawda i życie są czymś bardzo trudnym, nie zdołałem ich w gruncie poznać i zostawało mi po nich uczucie, w którym smutek nie znajdował może nawet tyle miejsca co zmęczenie"(5).
Coraz wyraźniejszy wydaje się być życiowy wybór narratora, wybór, ku któremu prowadzą go przeżyte doświadczenia; znamienne są tutaj słowa tak bliskie myśli Buddy o szczęściu, do którego należy "dążyć nie przez zaspokojenie, lecz stopniową redukcję i w końcu całkowite wyzbycie się pragnień"(6). Podążając ścieżkami myśli Prousta, słuchając siebie samego - dźwięków, jakie w nas budzi jego opis widzenia świata i ludzi; prowadząc z nim swój wewnętrzny dialog, przyznając mu rację lub broniąc swoich; znajdując potwierdzenia własnych przemyśleń albo odkrywając nowe, a już nam bliskie myśli - po prostu obcując z dziełem, w pewnej chwili uświadamiamy sobie coś, co nas zadziwia: że oto oderwaliśmy się od naszej zwykłej, jakże często szarej i monotonnej codzienności, i to nie ku taniej sensacji czy chwilowej rozrywce, a ku myślom najważniejszym, a spychanym na pobocze naszej świadomości.
Rodzi się w nas podejrzenie zasadniczego pomieszania w naszym życiu celów i środków; zamiany tego, co ważne, na to, co niewielką ma wartość. To myśli, które każą inaczej spojrzeć na nasze własne definicje życiowego sukcesu i spełnienia.
I jeszcze, w postscriptum, dwa cytaty: pierwszy - prawdziwie proustowski w swojej celności i urodzie, drugi zadziwiający tolerancją i humanizmem, szczególnie jeśli pamięta się o latach, jakie upłynęły od napisania tych słów.
"Pozostawmy ładne kobiety ludziom bez wyobraźni"(7).
"Osobiście byłem przekonany, że z punktu widzenia moralności jest absolutnie obojętne, czy się znajduje rozkosz u mężczyzny, czy też u kobiety, i że jest rzeczą aż nadto naturalną i ludzką szukanie jej tam, gdzie ją można znaleźć"(8).
---
(1) Marcel Proust, "Nie ma Albertyny", tłum. Maciej Żurowski, wyd. Prószyński i S-ka, 2004, str. 79.
(2) Tamże, str. 90.
(3) Tamże, str. 117.
(4) Tamże, str. 224.
(5) Tamże, str. 204.
(6) Tamże, str. 36.
(7) Tamże, str. 25.
(8) Tamże, str. 267.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.