Dodany: 28.10.2020 05:56|Autor: dot59
Kto im pomoże?
Nie wiem, od czego zacząć, bo po takiej lekturze trudno znaleźć słowa, które wyraziłyby moje uczucia, nie będąc ani nazbyt banalnymi, ani zanadto patetycznymi.
Może więc od tego, że dorastałam w zupełnie innych czasach. Moi bliżsi i dalsi znajomi nie cięli się, nie głodzili, nie chcieli umrzeć (nie mam tu na myśli wpisów w pamiętniku w rodzaju: „Andrzej nie przyszedł i nie zadzwonił, ja się chyba zabiję!”, jakimi grzeszyła niemal każda zadurzona nastolatka, lecz rzeczywiste pragnienie śmierci, tak dojmujące i przemożne, że nakazuje naprawdę spróbować). Jedyne nieliterackie samobójstwo, o którym słyszałam przez pierwszych osiemnaście lat mojego życia, popełnił trzydziestoparoletni mężczyzna. Nie znałam też ani jednego geja, lesbijki, transseksualisty, nawet nie słyszałam, żeby kogoś o tę czy ową odmienność podejrzewano. Owszem, ktoś tam był „jakiś taki dziwak”, ktoś inny był totalnie oporny na awanse czynione mu przez płeć przeciwną – i tyle. Może przy dzieciach o takich sprawach nie mówiono, a dzieci, które o czymś nie słyszały, nie zdawały sobie sprawy, czym się od nich różni osoba o odmiennej orientacji seksualnej albo doświadczona chorobą psychiczną. Z dzisiejszej perspektywy skłonna jestem przypuszczać, że tych pierwszych jednak trochę było, lecz – wtłoczone w sztywne gorsety ówczesnej obyczajowości – po prostu milczały, udawały, kamuflowały się. Natomiast nikt, naprawdę nikt z kilkuset znanych mi rówieśników nie chodził do psychiatry i nie przebywał w szpitalu psychiatrycznym (co jak co, ale to na pewno by się nie ukryło na wsi ani w małym mieście, gdzie spędziłam większość czasu do matury).
Coś się zmieniło dopiero później. Gdzieś od lat 90 zaczęły się pojawiać w prasie coraz częstsze doniesienia o przypadkach fobii szkolnych, depresji, o zaszczuwaniu uczniów, którzy – może zachęceni przykładami jawności napotykanymi w mediach – zdradzili się z pragnieniem kochania osoby tej samej płci albo zmiany płci własnej, albo nawet tylko ubierali się inaczej, niż przyjęto w danym środowisku. Dzisiaj mamy jeden z wyższych w Europie wskaźnik samobójstw wśród dzieci i młodzieży, a i częstość zaburzeń psychicznych wymagających interwencji lekarskiej nienajniższą. Jedne z najniższych natomiast – wskaźniki zatrudnienia specjalistów mogących im udzielać pomocy oraz miejsc w ośrodkach terapii dziennej i oddziałach szpitalnych. I o tym głównie jest ta książka, ukazująca dramat powyższej dysproporcji poprzez indywidualne historie.
Wszystko zaczęło się od reportażu jednego z autorów, przedstawiającego tragiczną historię nastolatka urodzonego w niewłaściwym ciele, który jeszcze jako dziewczynka stał się obiektem prześladowań rówieśników z powodu swojej wrażliwości i upodobań artystycznych, a gdy odkrył swoją chłopięcą tożsamość, niemal każdy dzień w szkole stawał się dla niego koszmarem. Depresja, samookaleczenia, próby samobójcze. Wizyta u psychiatry, który zasugerował czternastolatce, by, zanim zechce zmienić płeć, „spróbowała pieszczot z facetem”[1]. I szpital psychiatryczny, w którym chyba tylko komputery w rejestracji i gabinetach świadczyły, że nie jest żywcem przeniesiony z XIX wieku. Tam Wiktor, który dla niemal wszystkich nadal był Wiktorią, poznał Kacpra, jeszcze nie do końca pewnego swojej seksualności, natomiast tak samo wpędzonego w depresję przez rówieśniczy hejt. Ich uczucie, trochę miłość, a trochę przyjaźń, akceptowały tylko matki. A Kacprowi, choć bardzo się starał, nie udało się Wiktora uchronić przed śmiercią…
Z tej historii wynikła eksploracja kilku naraz tematów. Jak się czują w szkołach uczniowie, którzy są inni? Czy personel pedagogiczny, w tym szkolni psycholodzy, jest przygotowany do zapobiegania przemocy fizycznej i psychicznej w stosunku do dzieci mających problem z seksualnością czy emocjami? I do udzielania wsparcia uczniom przewlekle chorym? Czy tylko ze strony rówieśników młodzież LGBTQ czeka w najlepszym razie niezrozumienie, w najgorszym – akty pogardy i nienawiści? A wreszcie – gdzie i jakiej pomocy może oczekiwać dziecko, którego psychika z tego lub innego powodu uległa nadwyrężeniu? I czy ta pomoc faktycznie jest pomocą?
Autorzy rozmawiali z dziećmi i ich rodzicami, z których perspektywy głównie sprawę widzimy, a także z lekarką, która zrezygnowała z pracy w oddziale psychiatrii dziecięcej, zdawszy sobie sprawę, że głową muru nie przebije. Zdiagnozowali sytuację, która – gdyby ją przełożyć z języka efektywności świadczeń medycznych na język stanu zdrowia człowieka – byłaby stanem przedagonalnym. Psychiatria dziecięca, mówiąc trywialnie, leży i raczej się o własnych siłach nie podniesie. Za mało poradni i szpitali, a te, które są, w większości mieszczą się w budynkach urągającym współczesnym standardom: na kilkudziesięcioro młodych pacjentów dwa „oczka” WC, dwa prysznice, parę umywalek, ciasne sale, stare łóżka, zniszczone materace i pościel, o wyżywieniu i utrzymaniu w czystości lepiej nie wspominać – zaś na poprawę trudno liczyć, bo z umów z NFZ kosztów remontu i obsługi się nie pokryje, a „to nie jest miejsce, w które z punktu widzenia wielkich koncernów warto inwestować”[2]. Za mało lekarzy (bo „to jest bardzo trudne, a równocześnie słabo płatne zajęcie”[3], za mało psychologów („kto chce pracować za takie pieniądze?”[4]), za mało pielęgniarek i sanitariuszy (u tych, którzy są, widać „efekt braku odpowiedniego wykształcenia psychiatrycznego”[5]) – a stąd wynika drastyczne zmniejszenie ilości czasu i uwagi, jaką można indywidualnemu pacjentowi poświęcić. A przecież w psychiatrii ta uwaga – długa, wnikliwa rozmowa, i nie jednorazowa, tylko wielokrotnie powtarzana, oraz czujna obserwacja – są podstawą podejmowanych decyzji leczniczych. Decyzji niełatwych, bo bardzo niewiele jest leków psychiatrycznych, które można bezpiecznie stosować u dzieci i młodzieży, więc leczenie musi być ściśle monitorowane. Niedopuszczalna jest sytuacja, w której młody pacjent wychodzi ze szpitala z receptą i następną wizytę ma za pół roku. Niedopuszczalna, ale w naszych realiach więcej, niż prawdopodobna. To wszystko są systemowe braki, za które nie odpowiada w całości żadna konkretna osoba. Tylko… powiedzmy to rodzicom, których dziecko, zaszczute przez rówieśników, „jest w takim stanie, że nawet najdrobniejszy kryzys, kłótnia (…) może doprowadzić do tragedii”[6]. Albo, co gorsza, ta tragedia już się stała.
Autorzy jednak nie szukają winnych i nie podają recepty na uzdrowienie sytuacji. To nie ich rola – oni są reporterami, nie ekspertami ani decydentami. Mają ukazać problem, a nie rozwiązać go. Trochę tylko szkoda, że w rozdziale „Lekarze” nie znalazło się więcej rozmów, które mogłyby rzucić dodatkowe światło na fakty podawane w relacjach rodziców. To jednak mogło wynikać z niemożności zorganizowania takowych w stosunkowo krótkim czasie, jaki minął od ukazania się wyjściowego reportażu Janusza Schwertnera do wydania książki. Natomiast jedyne prawdziwe zastrzeżenie, jakie mam pod ich adresem, dotyczy niezupełnie fortunnie skonstruowanego podtytułu. Bo, po pierwsze – czym jest „psychosystem”? Można się oczywiście domyślić, że to po prostu skrót myślowy od pojęcia „system opieki psychologiczno-psychiatrycznej”, ale problem w tym, że brzmi inaczej: jakby mowa była o jakimś celowo skonstruowanym matriksie, w sposób ukierunkowany działającym na nieletnie umysły. A po drugie – sformułowanie „niszczy nasze dzieci” sugeruje, że destrukcja zaczyna się dopiero wtedy, gdy nieletni pacjenci zaczynają mieć z owym systemem do czynienia, to zaś prawdą nie jest, bo przecież dzieci wchodzą w niego już z jakimś bagażem przeżyć, który się dla nich okazał za ciężki; a są i takie, które nigdy nie doczekają się z nim kontaktu, bo zanim rodzice, koledzy czy nauczyciele zauważą, że coś jest nie tak z ich psychiką, one zdążą zrobić coś, co na zawsze uwolni je od cierpienia…
Jeśli chodzi o cierpienie, jego ładunek w tej opowieści jest gigantyczny; trzeba mieć sporą odporność psychiczną, żeby przez te ludzkie tragedie przebrnąć. Ale jeśli czujemy się na siłach – warto. Żeby spróbować pojąć, dlaczego jedni czują się pokrzywdzeni, a dlaczego – co chyba trudniejsze do zrozumienia – inni świadomie lub nieświadomie ich krzywdzą. Żeby się zastanowić, czy sami nie skrzywdziliśmy swojego czy cudzego dziecka bezmyślnie rzuconą uwagą („ach, ale ci sadełka przybyło!”, „zdejmij ten szalik, bo wyglądasz jak homo-nie wiadomo”, „prawdziwy mężczyzna/prawdziwa kobieta się tak nie zachowuje…” i tak dalej). Żeby pomyśleć, czy i jak jesteśmy w stanie zaradzić choćby najmniejszej cząstce jednostkowego dramatu (może na przykład podając komuś jeden z podanych przez autorów w przedostatnim rozdziale adresów lub telefonów do organizacji, zajmujących się wsparciem psychologicznym potrzebujących? Albo zgłaszając do budżetu obywatelskiego miasta/gminy propozycję wspomożenia lokalnego oddziału psychiatrii dziecięcej?).
[1] Witold Bereś, Janusz Schwertner, „Szramy: Jak psychosystem niszczy nasze dzieci”, wyd. Wielka Litera, 2020, s. 30.
[2] Tamże, s. 251.
[3] Tamże, s. 248.
[4] Tamże, s. 243.
[5] Tamże, s. 248.
[6] Tamże, s. 34.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.