Dodany: 28.10.2020 05:56|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Kto im pomoże?


Nie wiem, od czego zacząć, bo po takiej lekturze trudno znaleźć słowa, które wyraziłyby moje uczucia, nie będąc ani nazbyt banalnymi, ani zanadto patetycznymi.

Może więc od tego, że dorastałam w zupełnie innych czasach. Moi bliżsi i dalsi znajomi nie cięli się, nie głodzili, nie chcieli umrzeć (nie mam tu na myśli wpisów w pamiętniku w rodzaju: „Andrzej nie przyszedł i nie zadzwonił, ja się chyba zabiję!”, jakimi grzeszyła niemal każda zadurzona nastolatka, lecz rzeczywiste pragnienie śmierci, tak dojmujące i przemożne, że nakazuje naprawdę spróbować). Jedyne nieliterackie samobójstwo, o którym słyszałam przez pierwszych osiemnaście lat mojego życia, popełnił trzydziestoparoletni mężczyzna. Nie znałam też ani jednego geja, lesbijki, transseksualisty, nawet nie słyszałam, żeby kogoś o tę czy ową odmienność podejrzewano. Owszem, ktoś tam był „jakiś taki dziwak”, ktoś inny był totalnie oporny na awanse czynione mu przez płeć przeciwną – i tyle. Może przy dzieciach o takich sprawach nie mówiono, a dzieci, które o czymś nie słyszały, nie zdawały sobie sprawy, czym się od nich różni osoba o odmiennej orientacji seksualnej albo doświadczona chorobą psychiczną. Z dzisiejszej perspektywy skłonna jestem przypuszczać, że tych pierwszych jednak trochę było, lecz – wtłoczone w sztywne gorsety ówczesnej obyczajowości – po prostu milczały, udawały, kamuflowały się. Natomiast nikt, naprawdę nikt z kilkuset znanych mi rówieśników nie chodził do psychiatry i nie przebywał w szpitalu psychiatrycznym (co jak co, ale to na pewno by się nie ukryło na wsi ani w małym mieście, gdzie spędziłam większość czasu do matury).

Coś się zmieniło dopiero później. Gdzieś od lat 90 zaczęły się pojawiać w prasie coraz częstsze doniesienia o przypadkach fobii szkolnych, depresji, o zaszczuwaniu uczniów, którzy – może zachęceni przykładami jawności napotykanymi w mediach – zdradzili się z pragnieniem kochania osoby tej samej płci albo zmiany płci własnej, albo nawet tylko ubierali się inaczej, niż przyjęto w danym środowisku. Dzisiaj mamy jeden z wyższych w Europie wskaźnik samobójstw wśród dzieci i młodzieży, a i częstość zaburzeń psychicznych wymagających interwencji lekarskiej nienajniższą. Jedne z najniższych natomiast – wskaźniki zatrudnienia specjalistów mogących im udzielać pomocy oraz miejsc w ośrodkach terapii dziennej i oddziałach szpitalnych. I o tym głównie jest ta książka, ukazująca dramat powyższej dysproporcji poprzez indywidualne historie.

Wszystko zaczęło się od reportażu jednego z autorów, przedstawiającego tragiczną historię nastolatka urodzonego w niewłaściwym ciele, który jeszcze jako dziewczynka stał się obiektem prześladowań rówieśników z powodu swojej wrażliwości i upodobań artystycznych, a gdy odkrył swoją chłopięcą tożsamość, niemal każdy dzień w szkole stawał się dla niego koszmarem. Depresja, samookaleczenia, próby samobójcze. Wizyta u psychiatry, który zasugerował czternastolatce, by, zanim zechce zmienić płeć, „spróbowała pieszczot z facetem”[1]. I szpital psychiatryczny, w którym chyba tylko komputery w rejestracji i gabinetach świadczyły, że nie jest żywcem przeniesiony z XIX wieku. Tam Wiktor, który dla niemal wszystkich nadal był Wiktorią, poznał Kacpra, jeszcze nie do końca pewnego swojej seksualności, natomiast tak samo wpędzonego w depresję przez rówieśniczy hejt. Ich uczucie, trochę miłość, a trochę przyjaźń, akceptowały tylko matki. A Kacprowi, choć bardzo się starał, nie udało się Wiktora uchronić przed śmiercią…

Z tej historii wynikła eksploracja kilku naraz tematów. Jak się czują w szkołach uczniowie, którzy są inni? Czy personel pedagogiczny, w tym szkolni psycholodzy, jest przygotowany do zapobiegania przemocy fizycznej i psychicznej w stosunku do dzieci mających problem z seksualnością czy emocjami? I do udzielania wsparcia uczniom przewlekle chorym? Czy tylko ze strony rówieśników młodzież LGBTQ czeka w najlepszym razie niezrozumienie, w najgorszym – akty pogardy i nienawiści? A wreszcie – gdzie i jakiej pomocy może oczekiwać dziecko, którego psychika z tego lub innego powodu uległa nadwyrężeniu? I czy ta pomoc faktycznie jest pomocą?

Autorzy rozmawiali z dziećmi i ich rodzicami, z których perspektywy głównie sprawę widzimy, a także z lekarką, która zrezygnowała z pracy w oddziale psychiatrii dziecięcej, zdawszy sobie sprawę, że głową muru nie przebije. Zdiagnozowali sytuację, która – gdyby ją przełożyć z języka efektywności świadczeń medycznych na język stanu zdrowia człowieka – byłaby stanem przedagonalnym. Psychiatria dziecięca, mówiąc trywialnie, leży i raczej się o własnych siłach nie podniesie. Za mało poradni i szpitali, a te, które są, w większości mieszczą się w budynkach urągającym współczesnym standardom: na kilkudziesięcioro młodych pacjentów dwa „oczka” WC, dwa prysznice, parę umywalek, ciasne sale, stare łóżka, zniszczone materace i pościel, o wyżywieniu i utrzymaniu w czystości lepiej nie wspominać – zaś na poprawę trudno liczyć, bo z umów z NFZ kosztów remontu i obsługi się nie pokryje, a „to nie jest miejsce, w które z punktu widzenia wielkich koncernów warto inwestować”[2]. Za mało lekarzy (bo „to jest bardzo trudne, a równocześnie słabo płatne zajęcie”[3], za mało psychologów („kto chce pracować za takie pieniądze?”[4]), za mało pielęgniarek i sanitariuszy (u tych, którzy są, widać „efekt braku odpowiedniego wykształcenia psychiatrycznego”[5]) – a stąd wynika drastyczne zmniejszenie ilości czasu i uwagi, jaką można indywidualnemu pacjentowi poświęcić. A przecież w psychiatrii ta uwaga – długa, wnikliwa rozmowa, i nie jednorazowa, tylko wielokrotnie powtarzana, oraz czujna obserwacja – są podstawą podejmowanych decyzji leczniczych. Decyzji niełatwych, bo bardzo niewiele jest leków psychiatrycznych, które można bezpiecznie stosować u dzieci i młodzieży, więc leczenie musi być ściśle monitorowane. Niedopuszczalna jest sytuacja, w której młody pacjent wychodzi ze szpitala z receptą i następną wizytę ma za pół roku. Niedopuszczalna, ale w naszych realiach więcej, niż prawdopodobna. To wszystko są systemowe braki, za które nie odpowiada w całości żadna konkretna osoba. Tylko… powiedzmy to rodzicom, których dziecko, zaszczute przez rówieśników, „jest w takim stanie, że nawet najdrobniejszy kryzys, kłótnia (…) może doprowadzić do tragedii”[6]. Albo, co gorsza, ta tragedia już się stała.

Autorzy jednak nie szukają winnych i nie podają recepty na uzdrowienie sytuacji. To nie ich rola – oni są reporterami, nie ekspertami ani decydentami. Mają ukazać problem, a nie rozwiązać go. Trochę tylko szkoda, że w rozdziale „Lekarze” nie znalazło się więcej rozmów, które mogłyby rzucić dodatkowe światło na fakty podawane w relacjach rodziców. To jednak mogło wynikać z niemożności zorganizowania takowych w stosunkowo krótkim czasie, jaki minął od ukazania się wyjściowego reportażu Janusza Schwertnera do wydania książki. Natomiast jedyne prawdziwe zastrzeżenie, jakie mam pod ich adresem, dotyczy niezupełnie fortunnie skonstruowanego podtytułu. Bo, po pierwsze – czym jest „psychosystem”? Można się oczywiście domyślić, że to po prostu skrót myślowy od pojęcia „system opieki psychologiczno-psychiatrycznej”, ale problem w tym, że brzmi inaczej: jakby mowa była o jakimś celowo skonstruowanym matriksie, w sposób ukierunkowany działającym na nieletnie umysły. A po drugie – sformułowanie „niszczy nasze dzieci” sugeruje, że destrukcja zaczyna się dopiero wtedy, gdy nieletni pacjenci zaczynają mieć z owym systemem do czynienia, to zaś prawdą nie jest, bo przecież dzieci wchodzą w niego już z jakimś bagażem przeżyć, który się dla nich okazał za ciężki; a są i takie, które nigdy nie doczekają się z nim kontaktu, bo zanim rodzice, koledzy czy nauczyciele zauważą, że coś jest nie tak z ich psychiką, one zdążą zrobić coś, co na zawsze uwolni je od cierpienia…

Jeśli chodzi o cierpienie, jego ładunek w tej opowieści jest gigantyczny; trzeba mieć sporą odporność psychiczną, żeby przez te ludzkie tragedie przebrnąć. Ale jeśli czujemy się na siłach – warto. Żeby spróbować pojąć, dlaczego jedni czują się pokrzywdzeni, a dlaczego – co chyba trudniejsze do zrozumienia – inni świadomie lub nieświadomie ich krzywdzą. Żeby się zastanowić, czy sami nie skrzywdziliśmy swojego czy cudzego dziecka bezmyślnie rzuconą uwagą („ach, ale ci sadełka przybyło!”, „zdejmij ten szalik, bo wyglądasz jak homo-nie wiadomo”, „prawdziwy mężczyzna/prawdziwa kobieta się tak nie zachowuje…” i tak dalej). Żeby pomyśleć, czy i jak jesteśmy w stanie zaradzić choćby najmniejszej cząstce jednostkowego dramatu (może na przykład podając komuś jeden z podanych przez autorów w przedostatnim rozdziale adresów lub telefonów do organizacji, zajmujących się wsparciem psychologicznym potrzebujących? Albo zgłaszając do budżetu obywatelskiego miasta/gminy propozycję wspomożenia lokalnego oddziału psychiatrii dziecięcej?).

[1] Witold Bereś, Janusz Schwertner, „Szramy: Jak psychosystem niszczy nasze dzieci”, wyd. Wielka Litera, 2020, s. 30.
[2] Tamże, s. 251.
[3] Tamże, s. 248.
[4] Tamże, s. 243.
[5] Tamże, s. 248.
[6] Tamże, s. 34.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3912
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 8
Użytkownik: wwwojtusOpiekun BiblioNETki 28.10.2020 11:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, od czego zacząć... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ten psychosystem można rozumieć też szerzej, jako ogólne społeczno-kulturowe otoczenie niesprzyjające odejściu od tzw. normy - w tym nagonkę rówieśników albo polityków (są w książce odniesienia choćby do kampanii wyborczej).
Jednocześnie (choć w książce nie ma o tym mowy, a przynajmniej nie pamiętam) wiele jest w mediach i pop-psychologii przykładów oraz zachęt do coming outów, bycia prawdziwym sobą itp., co może skutkować dysonansem i problemami, gdy brak wystarczającego wsparcia, nie mówiąc o zderzeniu z gnębieniem.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 28.10.2020 16:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Ten psychosystem można ro... | wwwojtusOpiekun BiblioNETki
To znaczy tak, kiedy już się czyta, to się wie, o co autorom chodziło, natomiast gdybym wcześniej nie wiedziała, to słowo w podtytule odebrałabym dokładnie tak, jak napisałam - takie zrobiło na mnie pierwsze wrażenie.
Co do środowiska szkolnego, to chociaż mam wrażenie, że my byliśmy bardziej tolerancyjni dla wszelkich odmienności - i jeśli robiono na kogoś nagonkę, to była kara za nielojalność przede wszystkim (zdradzenie czyjegoś sekretu, nawet nieumyślne, wyłamanie się z postanowienia klasy np. o zgłoszeniu nieprzygotowania na klasówkę czy pójściu na wagary) - mimo wszystko nie jestem pewna, jak byśmy zareagowali na coming out geja czy transseksualisty. Pewnie by się znalazł ktoś, kto by przed wuefem demonstracyjnie wrzasnął "Jacuś, włóż biustonosz!", a na potańcówce "Panowie proszą panów, Jacuś też się chce pobawić" [imię przykładowe, w całym roczniku żadnego Jacka nie było], choć sądzę, że raczej byłyby to pojedyncze incydenty, nie zbiorowe dręczenie. Ze strony nauczycieli też wątpię, żeby ujawniająca się osoba otrzymała jakieś wsparcie, więc przed maturą nawet nikt by nie próbował. A teraz, tak jak zauważyłeś, jest i literatura YA z wątkami LGBT, i w mediach a to transseksualna aktorka w serialu dla młodzieży, a to śluby jednopłciowych par gwiazdorskich, więc zachęta jest. Tylko, że jesteśmy w Polsce, a nie w Holandii na przykład...
Użytkownik: Margiela 09.11.2020 19:16 napisał(a):
Odpowiedź na: To znaczy tak, kiedy już ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Pełna zgoda: podtytuł nieczytelny. Za to książka na pewno bardzo potrzebna. Muszę przeczytać, choć na pewno nie teraz. Teraz trzeba odrobiny światła. Gdzie znalazłaś siłę na taką rzecz, w takim czasie?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.11.2020 22:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Pełna zgoda: podtytuł nie... | Margiela
A u mnie to są chyba zjawiska niezależne, tzn. spojrzenie na rzeczywistość i repertuar czytelniczy. Jak mnie najdzie np. na medycynę albo na wojnę, to jestem w stanie przeczytać w krótkim odstępie czasu trzy czy pięć książek o tej tematyce, bez względu na to, jaki mam nastrój i co się wokół dzieje. Czasem to wręcz książka sama mnie sobie wybiera: chodzę koło półki w bibliotece albo we własnym domu, biorę do ręki jedną, ta nie, inną, tamta też nie, aż mi w końcu wchodzi taka, na którą patrzę i od razu wiem, że ją chcę. A, co gorsza, są takie, które kiedyś od kogoś pożyczyłam i zanim po nie sięgnęłam, jakoś mi się odwidziało, więc teraz permanentnie na nie nie mam ochoty, one leżą i patrzą na mnie jak wyrzut sumienia, a ten ktoś nie domaga się zwrotu, wręcz przeciwnie, nalega, żebym trzymała, aż przeczytam. A ja lezę do księgarni (własnonożnie albo wirtualnie) i kupuję trzy nowe, bo jedna mi pasuje do jakiegoś ciągu tematycznego, drugiej autora lubię od dawna, trzecia mnie znęciła notką... Jak mnie czasem która zdołuje, biorę coś śmiesznego ze staroci (teraz między poważniejsze lektury wrzuciłam sobie wygrzebaną z pudła u teściów Książka poniekąd kucharska (Chmielewska Joanna (właśc. Kühn Irena))) albo jakiegoś gniota, nad którym może się popastwić moje alter ego, czyli Czepliwy Czytelnik, emocje się resetują i można od nowa :-).
Użytkownik: lutek01 09.11.2020 23:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, od czego zacząć... | dot59Opiekun BiblioNETki
Książka zdecydowanie potrzebna, ale ja się trochę boję.
W tym roku w krótkim odstępie czasu przeczytałem Mała zagłada (Janko Anna) (jedna z najlepszych dla mnie książek o Holocauście), którą na swój sposób przechorowałem oraz Polska odwraca oczy (Kopińska Justyna) (gdzie wszystko mi się przy czytaniu trzęsło w środku i miałem ochotę krzyczeć, że jakiś głównodowodzący tego kraju (świata?) się pomylił, bo to nie może być tak, no nie może...) W każdym razie limit na potworności chyba mi się na ten rok już wyczerpał.

Mam trochę doświadczenia w pracy w szkole, więc w tym zakresie mogę się odrobinę odnieść do tematu.

"Czy personel pedagogiczny, w tym szkolni psycholodzy, jest przygotowany do zapobiegania przemocy fizycznej i psychicznej w stosunku do dzieci mających problem z seksualnością czy emocjami? " Co do psychologów - być może, chociaż wątpię - po pierwsze, psychologia w szkole kręci się teraz wokół tematu zaświadczeń o dysleksji i innych tego typu zamiennikach (np. komu przydzielić nauczanie indywidualne), po drugie, jak sama zauważyłaś, o tych sprawach dyskutuje się tak naprawdę od kilku lat, a kadra jest, delikatnie mówiąc nienajmłodsza, co w połączeniu z wielką niechęcią nauczycieli w ogóle do uczenia się nowych rzeczy daje efekt katastrofalny, po trzecie wielkie szczęście ma szkoła posiadająca psychologa na etat, zwykle jest dochodzący jeśli w ogóle; nikt mi nie powie, że ktoś pracujący w czterech szkołach na godzinki jest w stanie zapewnić opiekę psychologiczną swoim uczniom. Co do nauczycieli - katastrofa: po pierwsze, na nic nie mają czasu, bo gonią od jednej szkoły do drugiej (sam tak robiłem, więc wiem; nie oceniam, wiem że muszą, bo by padli z głodu), po drugie z tolerancją, otwartością i zrozumieniem, że życie może czasami poukładać się inaczej i ktoś może być po prostu inny, różnie bywa (to akurat dotyczy nie tylko nauczycieli, ale od nich, tak jak od lekarzy, duchownych i jeszcze paru innych zawodów zawsze wymagałem w tym zakresie więcej). Na czas mojej aktywności w szkolnictwie przypadła wielka narodowa dyskusja o potworze, który nazywa się gender. Nikt do końca nie wiedział, co to jest, ale wszyscy na wszelki wypadek wiedzieli, że są przeciw. Argumentem wuefisty, na przykład, był brak akceptacji na to, żeby mężczyźni malowali sobie paznokcie. Byłem też świadkiem rozmowy między nauczycielką i wychowawczynią jednego ucznia: jedna drugiej kazała sie uczniowi baczniej przyjrzeć, bo ten włożył sobie kolczyk do ucha i zaczął się bardziej kolorowo ubierać. Trzeba być czujnym, bo nigdy nie wiadomo.... O jakiejś szerszej, MERYTORYCZNEJ (bo niemerytorycznych nie brakuje, a jakże!) dyskusji na temat zdrowia psychicznego młodych ludzi wśród nauczycieli naprawdę nie może być mowy. Starsi próbują spokojnie dodryfować do bezpiecznej emerytury, młodzi albo przejmują stare wzorce, albo uciekają, gdzie kto może, bo to praca niełatwa i za przysłowiową miskę ryżu. A kondycja psychiczna młodzieży? Rozkład materiału, plany wynikowe, testy i kartkówki, indywidualne rozkłady nauczania i akademie ku czci - to dziś zajmuje polską szkołę (no, może nie dziś, dziś to jest tzw. zdalne nauczanie).

"... I do udzielania wsparcia uczniom przewlekle chorym?" - jakiego wsparcia? Jak mogę, ucząc w klasie integracyjnej z 15 osobami (ówczesne gimnazjum), z czego pięć ma przeróżne problemy (sytuacja autentyczna, wyliczam z pamięci: 1: nadpobudliwość, 2: niepełnosprawność ruchowa, 3: poważny niedosłuch i inne zaburzenia sprzężone, 4 i 5 nie pamiętam, do tego często nieciekawa sytuacja rodzinna i wiek dojrzewania, z definicji nieułatwiający sprawy), nawet mając do pomocy nauczyciela wspomagającego (często fikcja, uzupełnia dziennik) pomóc każdemu i być uważnym na każdy symptom, który może świadczyć, że z dzieckiem dzieje się coś złego. Pewna mama (ta od nadpobudliwego) dziękowała mi za telefon wykonany w czasie przerwy czy po lekcjach, bo mogła sytuacje szkolne przepracować z dzieckiem na bieżąco u psychologa. Ile takich telefonów mogę wykonać, jak często...?

"Czy tylko ze strony rówieśników młodzież LGBTQ czeka w najlepszym razie niezrozumienie, w najgorszym – akty pogardy i nienawiści?" - dla młodzieży najważniejsze jest być akceptowanym, przynależeć. Temu celowi podporządkowują wiele, potrafią być konformistyczni, wulgarni (nawet, kiedy w innej sytuacji by nie byli) i mniej lub bardziej łatwo wejść w chór osób wyszydzających kolorowego ptaka, który staje się ofiarą. Mechanizm jest prosty - żeby nie być ofiarą, muszę być po drugiej stronie. No więc się dostosowuję. Tu byłoby właśnie wielkie pole do pracy dla pedagogów i nauczycieli - ale wracamy do odpowiedzi na pytanie numer jeden.

"A wreszcie – gdzie i jakiej pomocy może oczekiwać dziecko, którego psychika z tego lub innego powodu uległa nadwyrężeniu? I czy ta pomoc faktycznie jest pomocą?" - Myślę, że większość nauczycieli tego nie wie. Najczęściej "zgłasza się problem" wychowawcy (i uznaje swoje zadanie za wykonane), w najlepszym wypadku kieruje na rozmowę z pedagogiem szkolnym.

Żeby moja wypowiedź była pełna, muszę dodać, że nie jestem żadnym programowym "nauczycielożercą". Poznałem trochę to środowisko, a w nim wielu gigantów tego zawodu. Mimo to ogólny pogląd na krajobraz szkolny, jaki wyniosłem po pracy w oświacie publicznej, jest właśnie taki. Niestety.

Dot, gratuluję świetnego tekstu. Poruszył mnie, więc przepraszam, jeśli mój wywód jest chaotyczny.

Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 10.11.2020 08:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Książka zdecydowanie potr... | lutek01
Dziękuję Ci za doskonałe uzupełnienie tego, czego nie byłam pewna, bo jednak od czasu, kiedy miałam bezpośredni czy pośredni kontakt ze środowiskiem pedagogicznym, trochę lat upłynęło.
Faktycznie, wiem z dobrego źródła, że dla psychologa w szkole jest najczęściej 1/4 etatu; na takim terenie, jak nasz, oznacza to zwykle, że musi on pracować w 4 różnych miejscowościach, które dzieli odległość 5, 10, 15 km. I jeśli nie ma auta, korzystać z komunikacji autobusowej (czasem kurs za pół godziny, a czasem za półtorej). Więc najpewniej ostatnią godzinę w każdej z tych szkół siedzi jak na szpilkach, bo jeśli nie zdąży... A rozmowa z uczniem problemowym to nie jest wuef, że gwizdek i kończymy, i do szatni.
Dodam jeszcze, że pedagogami szkolnymi bywają (a przynajmniej bywały tych kilkanaście lat temu) osoby przeświadczone, że np. uczeń chodzący w koszulce Iron Maiden i do tego grający na przerwach w RPG jest satanistą zagrażającym moralności pozostałych...

Niedobory kadrowe i bałagan organizacyjny w tych najważniejszych branżach, jakimi są edukacja i służba zdrowia, przekładają się na brak czasu. Jedno z czasopism medycznych publikuje cykl o zdrowiu psychicznym i dojrzewaniu seksualnym nastolatków, podkreślając rolę lekarza pierwszego kontaktu w wyłapywaniu problemów. Tylko, że aby ten lekarz mógł z dzieckiem porozmawiać na tak wrażliwy temat, musiałby dla niego mieć minimum pół godziny, a jeszcze lepiej godzinę za każdym razem, od przedszkola do pełnoletniości, bez względu na to, czy tym razem przyszło na szczepienie, czy z anginą. Bo chyba nikt nie myśli, że jeśli dzieciak widzi daną osobę dwa razy w roku przez pięć minut, na zasadzie "słuchawka-szpatułka-recepta/zastrzyk, o, jaki jesteś, Jasiu, dzielny, masz tu naklejkę w nagrodę", to potem nagle po dziesięciu latach, jeśli Jasio ma poważny problem ze sobą, poleci jak na skrzydłach do niej i opowie coś, czego boi się powiedzieć komu innemu... A gdyby nawet to zrobił, to ona i tak dalej ma na rozmowę tylko pięć minut, bo pozostałe pięć musi wypełniać papiery...
Użytkownik: wwwojtusOpiekun BiblioNETki 18.11.2020 15:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję Ci za doskonałe ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Jeszcze jeden powód do problemów - pandemia:
https://publica.pl/teksty/milwicz-mlodziez-lgbtq-w-czasach-pandemii-67972.html
Raport nie jest nowy, ale dopiero teraz na to trafiłem.
Użytkownik: Krzysztof 15.11.2020 23:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, od czego zacząć... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wydawało mi się, że nieco znam problemy dzieci i młodzieży po rozmowach z córką pracującą w szkole specjalnej jako psycholog, ale po przeczytaniu Twojej recenzji i komentarzy, zwłaszcza czyniącego wrażenie komentarza Lutka, stwierdzam, że jest gorzej, niż mi się wydawało.
Nie miałbym siły na lekturę tej książki.
Potrzebny jest wielki i wieloletni wysiłek organizacyjny i finansowy ze strony państwa, a zwłaszcza zmiana widzenia tych problemów przez rządzących i społeczeństwo, ale czy można mieć nadzieję?
W tym kraju?
Doroto, gratuluję nie tylko dobrego teksu, ale i przybliżenia nam problemów tak poważnych.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: