Życia wydanie drugie poprawione
Powieść "Korekty" przyrównuje się do "Buddenbrooków" Tomasza Manna, a jej autor, Jonathan Franzen został okrzyknięty objawieniem współczesnej literatury amerykańskiej. Doświadczony czytelnik wie, że do takich entuzjastycznych zachwytów i błyszczących etykietek należy podchodzić ostrożnie. Czy zatem Lambertowie rzeczywiście są współczesnymi amerykańskimi Buddenbrookami? Wydaje się, że to porównanie poczynione trochę na wyrost – co jednak nie stawia jeszcze "Korekt" na przegranej pozycji.
W centrum tej powieści tkwi rodzina Lambertów. Patriarcha rodu, Alfred – inżynier i wynalazca – przez wiele lat twardo dzierżył berło władzy w domu w St. Jude. To człowiek z jednej strony apodyktyczny, wymagający wobec swoich bliskich (nic więc dziwnego, że Enid, Gary, Chip i Denise odczuwają w stosunku do niego tyle jawnej lub maskowanej niechęci), z drugiej – pełen kompleksów i zahamowań. W powieści jest schorowanym (parkinsonizm i początki alzheimera), uciążliwym dla rodziny, dziwaczejącym starcem, który samemu sobie próbuje udowodnić, że w życiu coś od niego jeszcze zależy. Rozpaczliwie potrzebuje bliskości, ale nie umie ani o nią poprosić, ani jej okazać. Cały czas wszak funkcjonował w zimnym świecie w myśl zasady "Nieważne, co kryje się pod powierzchnią, grunt, żebyśmy wszyscy zachowywali się jak cywilizowani ludzie"[1].
Enid Lambert, być może najciekawsza postać w tej powieści, pozostaje niewolnicą. Nie tylko Alfreda, przy którym nie może czuć się spełniona ani emocjonalnie, ani seksualnie, ale przede wszystkim własnych złudzeń. To uosobienie mieszczańskiego zakłamania najgorszego rodzaju. Żyje w przekonaniu, że "Wszyscy jej znajomi byli porządni i mieli porządnych znajomych, a ponieważ porządni ludzie zwykle miewają porządne dzieci, świat Enid przypominał trawnik tak gęsto obsiany trawą, że chwasty nie miały tam żadnych szans"[2]. Życie upływa Enid na podziwianiu znajomych i gorączkowych próbach dostosowania własnej egzystencji do wyobrażeń o ich życiu. Będąc wytrawną manipulatorką, bohaterka nie stroni od emocjonalnego szantażu, kłamstw i zmyśleń, które mają podnieść jej prestiż w oczach przyjaciółek. Jest dla Gary'ego, Chipa i Denise "przeciwnikiem" może nawet groźniejszym niż Alfred. Faworyzuje poszczególne dzieci zależnie od okoliczności. Nie czuje się szczęśliwa w rodzinie, ponieważ "jej dzieci po prostu do niej nie pasowały. Nie pragnęły tego, czego pragnęła ona, jej przyjaciele oraz ich dzieci. Jej dzieci miały zupełnie inne, boleśnie inne, wstydliwie inne pragnienia"[3]. Jej największym marzeniem jest zgromadzić dzieci i wnuki na ostatnie wspólne Boże Narodzenie. To ma być hołd złożony jej złudzeniom – Enid liczy na magię spędzonych razem świąt.
Właściwie trudno się dziwić, że mając takich rodziców, dzieci Lambertów uciekają z domu, gnane innymi ideałami niż te, które przyświecały Alowi i Enid. Najstarszy syn trwa w cieniu korekty: "całe życie Gary'ego było zaprogramowane jako korekta, jako poprawianie życia ojca"[4]. Wydaje się człowiekiem sukcesu – piastuje wysokie stanowisko w banku, jest zamożny, ma piękną żonę, trójkę dzieci, cieszy się społecznym poważaniem. A jednak i na tym idyllicznym z pozoru obrazku widać rysy – jego związek z Caroline przypomina pole bitwy, którą tych dwoje rozgrywa w białych rękawiczkach, wśród uprzejmości, długich konstruktywnych rozmów, w zwyczajnym rodzinnym życiu. Sam Gary czuje się zaszczuty, podejrzewa u siebie depresję, coraz częściej sięga po alkohol. Jego młodszy brat Chip jest mężczyzną zupełnie nieodpowiedzialnym, bezmyślnym i niedojrzałym. Nie potrafi ustabilizować swojej sytuacji, brnie w bezsensowne projekty, aby później od nich uciec (taką właśnie ucieczką jest ryzykowny wyjazd na Litwę i związane z nim działania na pograniczu prawa). Poczucie odpowiedzialności obudzi się w nim, dopiero gdy Chip przyjedzie do rodzinnego domu w świąteczny czas. To właśnie wtedy zrozumie konieczność zamiany ról w obliczu starości rodziców: "Kiedy to się stało, że jego rodzice zmienili się w dwójkę dzieci, które chodziły wcześnie spać i wołały z góry o pomoc?"[5]. Z kolei Denise, jedyna córka Lambertów, osiąga niewątpliwy sukces zawodowy i jednocześnie robi wszystko, aby w jej życiu prywatnym panował chaos. Wydaje się, że uciekając z domu rodzinnego, wybrała przypadkową ścieżkę i kroczy nią po omacku. I nie jest to recepta na szczęście.
Tytułowe korekty to nic innego, jak próba zainicjowania lepszego życia. Chodzi tu o swoiste "wydanie poprawione" życia rodziców. Młodzi Lambertowie nie chcą podążać drogą Alfreda i Enid, żyją w innych czasach (których ci już nie rozumieją), innej kulturze, mają inne ambicje, inne cele, wiedzą, czego muszą unikać. A jednak, okaleczeni emocjonalnie przez rodziców, nie potrafią odnaleźć swojego szczęścia, osiągnąć spełnienia. A jednak, niezauważalnie dla samych siebie, wkraczają na tę samą drogę, dziedzictwo Alfreda i Enid odzywa się również w nich. Gary chce być oddanym, troskliwym, kochającym mężem i ojcem, przeciwieństwem Alfreda. Ale i on nie potrafi się odnaleźć we własnej rodzinie (na marginesie – jego manie prześladowcze są łagodnymi wersjami tych, które dręczą jego ojca). Ponadto odziedziczył po matce dążenie do swoistej idylliczności, marzenie o szczęśliwej, kochającej się rodzinie – wspólne święta zaproponowane przez Enid są tak samo pustym symbolem, jak kolekcje zdjęć szczęśliwych Lambertów tworzone przez Gary'ego. Denise, choć ma w sobie odwagę pozwalającą jej przeciwstawić się konwenansom tak ważnym dla rodziców (szuka swojej tożsamości, również seksualnej), nie potrafi stworzyć trwałej, silnej więzi, odpycha tego, kogo kocha, podobnie jak jej ojciec. Z kolei anty-stabilizacja Chipa, będąca przejawem (nieuświadomionego?) buntu w konflikcie pokoleń, nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Jest raczej świadectwem tego, jak bardzo Enid i Alfred skrzywdzili swoje średnie dziecko.
"Korekty" są gorzkim obrazem współczesnej rodziny – rodziny, której członków łączą może krew i zestaw genów, ale to jeszcze nie gwarantuje porozumienia. Więcej w ich życiu rodzinnym porażek niż sukcesów, więcej niespełnienia niż szczęścia, więcej wojen niż pokoju. Nawet wymarzone święta okazują się czasem bolesnych rozliczeń, pośpiechu, pretensji, ujawnienia krzywd. Owo porozumienie przychodzi dopiero później Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.
"Korekty" to niewątpliwie dobra literatura. Franzen pisze z prawdziwym rozmachem. Dużo miejsca poświęca głównym bohaterom (świetnie wypadły portrety psychologiczne Lambertów), ale także otoczeniu, w którym żyją (współczesne Stany Zjednoczone, potraktowane z gorzką ironią). A jednak tej powieści można sporo zarzucić – przede wszystkim dłużyzny. Niektóre wątki wydają się zwyczajnie niepotrzebne (jak wyjazd Chipa na Litwę – historia przekombinowana i nieprzekonująca, nieprzystająca do fabuły. Wydaje się, że autor nie miał pomysłu nie tyle na Chipa jako bohatera, co na zdarzenia, które mogłyby stać się jego udziałem), a niektóre postaci – zbytecznie rozbudowane (konia z rzędem temu, kto przebrnie przez szczegółowy opis życia Robin Passafaro, nie zastanawiając się nad sensownością jego umieszczenia w "Korektach"). Ponadto Franzen lubuje się w metaforach i porównaniach – niekiedy pretensjonalnych, tak samo przekombinowanych, jak niektóre wątki, a w dodatku sprawiających wrażenie zbędnych ozdobników (zwłaszcza gdy używa trzech porównań na raz). Oto przykłady: "spod majteczek (…) wyłonił się ciepły, żywy, pulsujący króliczek, coś jakby niezależna żywa istota, chętna i oczekująca"[6], "Poczuł się tak, jakby wykonał gigantyczną kupę, i bez względu na to, jak bardzo była paskudna i cuchnąca, przynajmniej miał z tym spokój"[7], "Stopniowo ogarniało ją przekonanie równie odrażające, jak widok szczoteczki do zębów w muszli klozetowej albo karalucha w sałatce, albo zużytej pieluszki na stole nakrytym do obiadu"[8] (prawda, że wystarczyłoby jedno z tych trzech porównań?), "Uśmiech Hibbarda był niczym świeże nadgryzienie w miękkim owocu. Miał gęste długie rzęsy i włosy, które zachęcały do głaskania"[9], "Jej żelazowy wir przywiódł mu na myśl sok z granatu, sos czekoladowy albo brudny olej samochodowy"[10], "zasprężynowała nawet nieco w pełnym szpagacie jak gdyby chciała pocałować przeżutą łechtaczkę darni odzianym w bawełnę sromem"[11], "Wyschnięte plamy glutów przypominały w dotyku papier ryżowy albo skrzydła owada. Były zachęcająco łatwe do wykrycia i sproszkowania"[12]. Jest tego więcej. Pozostaje skonstatować, że Jonathan Franzen w "Korektach" napisał znacznie więcej, niż powinien (naprawdę nie zaszkodziłoby wycięcie niektórych fragmentów), a szkoda, bo ta proza potrafi zachwycić.
"Korekty" to – mimo wszystkich swoich wad – niezwykle ciekawa pozycja reprezentująca nurt współczesnej prozy amerykańskiej obnażającej mit "american dream" oraz funkcjonowanie dzisiejszej rodziny. Można tę powieść postawić obok takich pozycji, jak: "Z ciała i z duszy" Michaela Cunninghama, "Droga do szczęścia" Richarda Yatesa, "Obiad w restauracji dla samotnych" Anne Tyler czy "Małe dzieci" Toma Perrotty.
---
[1] Jonathan Franzen, "Korekty", przeł. Joanna Graberek, Arkadiusz Niekoniecznik, wyd. Sonia Draga, 2015, s. 177.
[2] Tamże, s. 123.
[3] Tamże, s. 127.
[4] Tamże, s. 186.
[5] Tamże, s. 562.
[6] Tamże, s. 60.
[7] Tamże, s. 86.
[8] Tamże, s. 127.
[9] Tamże, s. 326-327.
[10] Tamże, s. 239.
[11] Tamże, s. 256.
[12] Tamże, s. 275.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.