UWAGA!
W czytatce zdradzam sporo szczegółów dotyczących treści, ale są mi one niezbędne do rozważań, więc zamiast "zapaplować" kawałek prawie każdego zdania, uprzedzam o tym na wstępie.
Czytanie o krzywdzie, jaką człowiek może wyrządzić drugiemu człowiekowi, nigdy nie jest przyjemne. Ale mało tego, są książki, których czytanie boli i napełnia przerażeniem. Do tej kategorii należy
Musimy porozmawiać o Kevinie (
Shriver Lionel)
.
„Musimy porozmawiać” to zwrot tak strasznie wytarty przez nadużycie w najróżniejszych mydlanych operach – kiedy to bohaterowie z braku lepszego pomysłu na wypełnienie czasu powtarzają go po kilka razy w odcinku, czasem wzbogacając go różnymi modyfikacjami w rodzaju „musimy wreszcie porozmawiać” albo „musimy porozmawiać o...” – że chyba nikt go już nie bierze na poważnie. Albo bierze, ale za późno. Tak jak tutaj, kiedy ta rozmowa o Kevinie – synu Evy Khatchadourian (biorąc poprawkę na anglosaską transkrypcję, to ormiańskie nazwisko wymawia się prawie jak „Chaczaturian”) i Franklina Plasketta
– jest już tylko przysłowiową musztardą po obiedzie. I w dodatku nie jest rozmową, lecz monologiem; co prawda monologiem podzielonym na części, z których każda stanowi treść listu, ale przecież do samego końca nie wiemy, czy Franklin w ogóle otrzymuje te listy, a jeśli tak – czy na nie odpowiada. A może to tylko forma autoterapii?
Eva rozpoczyna pisanie w jakiś czas po wydarzeniu, które ostatecznie przypieczętowało rozpad rodziny – strasznym Czwartku [pisownia oryg.], kiedy to jej piętnastoletni syn dokonał masowego mordu; na początku nie znamy jeszcze szczegółów zbrodni, dopiero potem powoli poznajemy liczbę ofiar i ich tożsamość. W kolejnych listach rozbiera na czynniki pierwsze całe swoje dotychczasowe życie, próbując zrozumieć, jak doszło do tej tragedii.
Najpierw rzuca się w oczy fakt, że Eva i Franklin w zasadzie do siebie nie pasują. Ona – naznaczona historyczną traumą swojego narodu i osobistą traumą wojny, która odebrała jej ojca, nim zdążyła go zobaczyć; inteligentna, introwertyczna, od dzieciństwa obarczana przez matkę zadaniami ponad wiek, w konsekwencji ambitna, przebojowa, dążąca do perfekcji.
On – typowy amerykański chłopak, wychowany w typowej amerykańskiej rodzinie, nieskomplikowany wewnętrznie i uwielbiający proste rozrywki, a przy tym zadowolony z siebie i wszystkie swoje poglądy uznający za jedynie słuszne.
Para skojarzona na mocy chwilowego impulsu, niemająca nawet wspólnego pomysłu na życie. Ale przecież wiele było i jest niedobranych małżeństw, których dzieci wyrastają na normalnych ludzi!
Idźmy dalej. Może wszystkiemu winna jest Eva? Bo przecież cały czas miała wątpliwości, czy chce mieć dzieci, a w końcu zdecydowała się na to głównie dla dogodzenia mężowi – przecież trzeba przedłużyć ród, i „jeśli nam się coś stanie, pozostawimy po sobie więcej niż skarpetki”[62]. Bo ciążę odczuwała nie jako akt niebiańskiego błogosławieństwa, tylko jako fizyczne ograniczenie. Bo opierając się na bzdurnym poglądzie, że ból porodowy da się zmienić w jakieś ekstatyczne przeżycie za pomocą oddychania i „pozytywnego myślenia”, i że idealnej matce nie wolno prosić o znieczulenie, niewyobrażalnie udręczyła siebie (a może i dziecko? Co prawda w tekście nie ma o tym wzmianek, ale czy na pewno Kevin nie doznał niedotlenienia?). Bo macierzyństwo okazało się nie gruchaniem wokół słodkiego dzidziusia, lecz udręką nabrzmiałych i obolałych piersi, od których dziecko odwracało się ze wstrętem, koszmarem dni wypełnionych na przemian wrzaskiem i ponurą obojętnością niemowlęcia. Bo wokół nie znalazła się ani jedna osoba, która by wiedziała i rozumiała, że uczucie kompletnej bezradności i awersja do dziecka nie da się przegonić kilkoma rozmowami o depresji poporodowej. Bo ona sama nie umiała sobie poradzić z narastającą wrogością chłopca i obwiniała się za rosnącą w sobie wrogość do dziecka.
A Franklin? Nastawiony na tradycyjne „tatusiostwo”, które składa się najpierw z pobujania na rękach zaspanego niemowlaka przez jakiś kwadrans dziennie i ewentualnie wetknięcia mu w buzię smoczka, potem z kupowania dziecku niezliczonych zabawek i frykasów oraz przymykania oczu na wybryki, jeszcze później z niedzielnych „męskich rozrywek” – ale na pewno nie ze wspierania udręczonej i cierpiącej żony (zwróćmy uwagę na tę spektakularną scenę, gdy posądza Evę, że ta celowo „nabija” termometr, by udawać chorą i nie zajmować się dzieckiem, i dopiero gdy kobieta prawie mdleje z gorączki, zawozi ją do szpitala!), nie z mycia, excusez le mot, zafajdanej pupy, nie z usuwania śladów destrukcyjnych zachowań syna. Wszystkie niepowodzenia wychowawcze zwalający na żonę, odsuwający od siebie każde przypuszczenie, każdy sygnał, że z chłopcem jest coś nie tak, bo to przecież JEGO WŁASNY doskonały amerykański dzieciak. Dwulatek godzinami wyje jak syrena strażacka? No, nie, żona i opiekunki stanowczo przesadzają, przecież po południu jest grzeczny! Robi złośliwe psoty obcym ludziom, bezustannie przedrzeźnia matkę? No, przecież tak się przy tym dobrze bawi, niech się mamusia odczepi! W wieku sześciu lat notorycznie załatwia się w pampersy? To na pewno jakiś błąd małżonki!
A więc toksyczni rodzice i błędy wychowawcze? Czyżby to było takie proste? Więc jeszcze raz przeanalizujmy to, co wiemy o samym Kevinie. Niechęć do ssania i brak uspokojenia w kontakcie fizycznym z matką (nie wierzmy, że kilkugodzinny czy kilkudniowy noworodek do tego stopnia odczuwa ambiwalentne emocje matki i „odpowiada” jej tym samym; to nadejdzie, ale za kilka tygodni – a na razie, podobnie jak noworodek psi, koci albo małpi, jest istotą instynktowną, reagującą na ciepło ciała i na pierś pełną pokarmu. Brak takiej reakcji to pierwszy sygnał, że z jego mózgiem może być coś nie w porządku). Brak kontaktu wzrokowego – obojętne, zimne, „szklane” spojrzenie – i brak uśmiechu. Nieartykułowane dźwięki zamiast gaworzenia, monotonne wycie zamiast płaczu. Brak zainteresowania zabawkami lub ich metodyczne niszczenie. Później kompletny brak empatii, umiejętności zabawy w grupie, zainteresowania się czymkolwiek, co przyciąga uwagę zwykłego przedszkolaka; wszystko jest „durne”, wszystkiego „nie lubiem”. Brak emocji typowych dla kilkulatka – rozbawienia, wstydu, strachu. Brak kontroli nad oddawaniem moczu i stolca. Widzą to rodzice, dziadkowie, opiekunki, przedszkolanki, rodzice innych dzieci w przedszkolu – i nikt, NIKT prócz Evy (która jednak podchodzi do tego z niezrozumiałą bezwolnością, jakby uważała, że to rodzaj kary zesłanej na nią za nie dość entuzjastyczne podejście do macierzyństwa) nie dochodzi do wniosku, że Kevin rozwija się nieprawidłowo, nikt nie sugeruje badania psychiatrycznego albo chociaż psychologicznego! A to przecież nie jakiś ciemnogród, to najbardziej rozwinięty kraj świata w II połowie XX wieku!
W końcu po jakimś czasie – a dokładnie rzecz biorąc, po dramatycznym incydencie, podczas którego Eva po raz pierwszy i ostatni używa przemocy fizycznej wobec chłopca - sytuacja się uspakaja. Kevin idzie do szkoły i radzi sobie w niej całkiem dobrze (choć przytoczone przez Evę teksty jego zadań pisemnych chybaby nie usatysfakcjonowały polskiego nauczyciela), ogląda telewizję, odbywa z ojcem weekendowe spacery, jakoś toleruje nowo narodzoną siostrę. Wobec matki nadal jest zimny, odpychający i bezlitośnie szydzi z podejmowanych przez nią nieudolnych prób nawiązania jakiegoś porozumienia. Tylko podczas jedynej w życiu obłożnej choroby traci swój drwiący ton, ba, nawet godzi się na czytanie mu książki i wydaje się nią zaabsorbowany! Ale gorączka ustępuje, dawny Kevin wraca. Franklin znów usprawiedliwia każdy jego wybryk – choć w pewnym momencie staje się oczywiste, że to już nie zwykłe dziecięce psoty – ba, jeszcze każe Evie przepraszać syna za posądzenia! Oprócz matki tylko nauczycielka angielskiego niepokoi się zachowaniem Kevina, ale na cóż się to zda, jeśli „do psychologa idzie się tylko po to, by zerwać się z lekcji, a wszystko, co jej mówisz, to bzdury”[374]?
Dzięki retrospektywnej naturze narracji wiemy, że Kevin zrobił to, co zrobił (choć dopiero w ostatnim liście poznamy wszystkie szczegóły). I możemy się zastanawiać, czy niemal obsesyjne zwracanie przez Evę uwagi na podawane w mediach wiadomości o morderstwach popełnianych przez nastolatków – w ciągu jakichś dwóch lat wydarza się ich kilkanaście, a mowa tylko o tych, których ofiarą pada więcej niż dwie osoby! – to jakieś upiorne przeczucie? A jeśli tak, czy nie powinna była podzielić się z kimś myślą, że się boi?
No właśnie, w jaki sposób można zapobiec podobnemu koszmarowi? Chłód emocjonalny matki to doprawdy nie jedyna ani nawet główna przyczyna przestępczości – wszakże na ludzi wychodzą nawet dzieci zdegenerowanych alkoholiczek, chowające się nieomal na ulicy, niemogące liczyć na nawet wymuszone odruchy serdeczności ze strony matki. Głupota i pobłażliwość ojca – owszem, utwierdzają w przekonaniu o bezkarności, ale przecież nie determinują rodzaju dokonywanych wykroczeń. Szkodliwe programy telewizyjne i gry komputerowe – w tym przypadku wyjaśnienie również wydaje się mocno naciągane, bo pierwsze wykraczające poza normę zachowania Kevina miały miejsce jeszcze zanim zrozumiał, co to telewizor i komputer. Sama osobowość psychopatyczna? I to chyba nie, bo przecież masowych morderstw jest o wiele mniej, niż psychopatów.
A gdyby po wypadku Celii matka wbrew naciskom męża zgłosiła lekarzom swoje podejrzenia? A gdyby po incydencie drogowym powtórzyła policjantom podsłuchaną rozmowę Kevina i Lenny’ego? Można tylko spekulować, co by było, gdyby...
Ja jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przede wszystkim należało się udać z chłopcem do psychiatry, może zaraz po tym, jak pediatra uznał zaniepokojoną Evę za „jedną z tych neurotycznych matek, które pragną wyróżnienia swego dziecka” [137], a jeśli nie, to już na pewno wtedy, gdy Evę wzywano po kilka razy dziennie do przedszkola, by pięciolatkowi zmieniła pampersy. Czy to by czemuś zapobiegło? Też nie wiem. Ale może świadomość, że z Kevinem naprawdę jest coś nie w porządku, uczuliłaby całą resztę otoczenia na sygnały zapowiadające tragedię?
A może jeszcze inaczej… Może po prostu Eva powinna była pójść za głosem instynktu i nie decydować się na posiadanie dzieci? Nie miałaby wówczas powodu wyrzucać sobie, że jej niechętne nastawienie do macierzyństwa jednak w jakiś sposób wpłynęło na kształtowanie się destrukcyjnej osobowości Kevina (czy to uznamy za prawdę, czy nie). Jako bezdzietna rozwódka - bo Franklina pewnie by się jej nie udało zatrzymać przy sobie - miałaby szansę jeszcze kiedyś być szczęśliwa; a z niezmywalnym odium matki mordercy, z nieustającym bólem po stracie tych, których naprawdę kochała?
Czytam i myślę, myślę i czytam, i dalej nie wiem, co o tym sądzić. Lecz czyż nie po to są te straszne, bolesne książki, żeby zmuszać do myślenia? Myślenia, dzięki któremu pewnie nie zapobiegniemy wszelkiemu złu tworzonemu przez kolejnych Kevinów, ale nawet gdyby dało się uniknąć tylko jednego takiego przypadku na wszystkich czytelników tej powieści, i tak byłoby warto. A jeśli nie? To może będziemy rozważniej ferować wyroki w rodzaju „wszystkiemu winna matka/ szkoła/ telewizja/sam dzieciak (niepotrzebne skreślić)”?…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.