Dodany: 28.10.2013 15:26|Autor: miłośniczka

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Bojowa pieśń tygrysicy
Chua Amy

7 osób poleca ten tekst.

Hymn „matki totalitarnej”


Jak trudno o „Bojowej pieśni tygrysicy” napisać cokolwiek – i jak trudno uzasadnić swoją ocenę!

Amy Chua jest profesorem prawa na renomowanym Uniwersytecie Yale. Dlaczego napisała tę książkę? – zapytacie. Czy z potrzeby wychwalania „chińskiego modelu wychowania”, który uwielbia, czy z chęci rozliczenia się ze swoim sumieniem, które mogło podpowiadać, że bardzo, oj, bardzo daleko jej do bycia doskonałą matką? Czy może była to próba usprawiedliwienia się przed córkami, przed mężem, przed światem?

Otóż nie. Jak sama przyznaje na kartach „Bojowej pieśni tygrysicy” – postanowiła napisać powieść, tak po prostu. Amy Chua, moim skromnym zdaniem, cierpi na: przerost ambicji (w dodatku źle ukierunkowanej, bo to, czego nie zdołała osiągnąć, próbuje sobie zrekompensować zmuszając do tego córki), nabrzmiałe aż do granic możliwości ego i miłość własną, brak tolerancji dla czegokolwiek, co nie jest jej wyborem. Koszmar.

„Wtedy postanowiłam napisać powieść. Pech chciał, że natura poskąpiła mi talentu literackiego [sic! Natura poskąpiła jej talentu, ale zaparła się i napisze książkę, bo przecież nazywa się Chua - i co, nie wyjdzie jej?], co powinnam była wywnioskować z uprzejmego pochrząkiwania i wymuszonych chichotów Jeda, który czytał moje wypociny. Co więcej, Maxime Hong Kingston, Amy Tan i Jung Chang wyprzedziły mnie ze swoimi »Kobietą wojownikiem«, »Klubem radości i szczęścia« i »Dzikimi łabędziami«. Początkowo nie kryłam złości i rozgoryczenia…”[1].

Profesor Chua urodziła się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, dokąd wyemigrowali jej rodzice. Jest więc córką Chińczyków, owszem, ale nie do końca jestem przekonana, że może być wyrocznią w sprawie tego, co jest lub nie jest chińskie, bo przecież nie wszystko, co kultywowało się w rodzinie emigrantów, musiało być wyznacznikiem stylu życia panującego w ich ojczyźnie. Myli zatem pojęcia spuścizny rodzinnej z tradycją chińską, będąc zarazem niewyobrażalnie dumną z „kultywowania” tej ostatniej i bardzo pogardliwie odnosząc się do wszystkiego, co zachodnie. (Znów wtrącę się z moim „widzimisię” - otóż widzi mi się, że Zachodowi należałoby się choć trochę miłości za to, że przygarnął rodziców i dał szansę ich dzieciom na dobry start, za to, że umożliwił Amy tak wiele: od wyłamania się z przyjętych zasad - małżeństwo z Żydem - do dużego naukowego sukcesu). I ta właśnie postawa jest pułapką dla czytelnika - bo trzeba pamiętać, że, mimo tak często stosowanych zwrotów dotyczących chińskości (np.: „Jedną z paskudnych wad Chińczyków jest…”[2], „Chińska matka nie zna chwili wytchnienia, nie musi ładować baterii ani lecieć z przyjaciółkami na błotne kąpiele w kalifornijskim spa”[3], „Chińscy rodzice rozumieją, że nic nie daje frajdy, dopóki nie osiągnie się w tym biegłości, a żeby tego dokonać, trzeba pracować w pocie czoła”[4], „Ciekawe, że to powiedziała, ponieważ chiński model wychowawczy nie ma z posiadaniem psa nic wspólnego”[5], „Mogło też chodzić o moją mamę, która dla mnie zawsze będzie kwintesencją chińskiej matki. Kiedy dorastałam, zawsze kręciła nosem (»Mówisz, że zdobyłaś pierwsze miejsce, ale to był remis, prawda?«)”[6]), autorka nie jest w tej dziedzinie specjalistką, gdyż nie miała okazji wychowywać się w środowisku, gdzie mogłaby zaobserwować, czy inni chińscy rodzice również zachowują się ten sam sposób. To trochę tak, jakby dzięki zdaniom, których teoretycznie się nie kwestionuje, chciała uczynić z własnej osoby jakiegoś rodzaju autorytet.

Amy Chua jest matką okropną. Niestety, nie cofnę tego zdania, mimo że w Internecie roi się od zdjęć uśmiechniętej trójki – pani profesor oraz jej dwóch córek, Sophii i Louisy, mimo że wydaje się, iż są takie szczęśliwe! Dlaczego? Dlatego, że podczas lektury jej bojowej pieśni (czy też hymnu, jak sugeruje oryginalny tytuł) co rusz natykałam się na śmiałe zwierzenia w rodzaju tych:

„Tymczasem napięcie między mną a Jedem [Jed Rubenfeld – mąż Amy Chua oraz ojciec jej dzieci; podobnie jak żona, zajmuje się nauczaniem na Uniwersytecie Yale (jest profesorem prawa); napisał tłumaczoną także i w Polsce powieść »Sekret Freuda«] narastało z każdym dniem. Podczas rozmów na osobności gniewnie przywoływał mnie do porządku i sarkał, że ma dość wysłuchiwania moich naciąganych teorii.
- Wiem, że, twoim zdaniem, wyświadczasz ludziom wielką przysługę, wieszając na nich psy – prychał ironicznie - ale czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ich dołujesz? - Jego największy zarzut brzmiał: - Dlaczego bez przerwy wychwalasz Sophię w obecności siostry? Myślisz, że jak się przez to czuje Lulu [chodzi o drugą córkę, Louisę]? Naprawdę nie widzisz, co się dzieje?
- Nie mam zamiaru odmawiać Sophii zasłużonych pochwał, żeby poprawić Lulu samopoczucie – odpowiadałam jadowicie. – Dzięki temu wie, że w niczym nie ustępuje siostrze. Nie muszę się z nią cackać”[7].

„Prawda jest taka, że czerpanie radości z życia to nie moja specjalność. Uważam to za jedną z moich pięt achillesowych. Czasem myślę tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić i komu nawrzucać. Florence [teściowa] postrzegała dzieciństwo jako pięć minut niczym niezmąconego szczęścia; dla mnie było ono pasmem harówki, czasem wzmacniania charakteru i inwestowania w przyszłość. Florence zawsze marzyła, żeby spędzić z dziewczynkami jeden cały dzień – błagała mnie o to. Ale my nigdy nie miałyśmy całego dnia, zawsze były lekcje do odrobienia, nauka chińskiego z prywatnym nauczycielem, o instrumentach nie wspominając”[8].

„Tamtego ranka zastałam dziewczynki w ich pokoju, splecione w ciasnym uścisku; robiły wrażenie otępiałych i przerażonych. Jeszcze nigdy nie straciły kogoś tak bliskiego. Nigdy nie były na pogrzebie. A jeszcze przed tygodniem Popo [Florence, teściowa Amy, babka dziewczynek] śmiała się w sąsiednim pokoju.
Poprosiłam, aby każda napisała krótką mowę pogrzebową, którą przeczyta po południu w czasie uroczystości.
- Nie, mamusiu, nie każ mi tego robić - błagała Sophia ze łzami w oczach. - Naprawdę nie mam ochoty.
- Nie mogę! - załkała Lulu. - Idź sobie.
- Musicie - oznajmiłam kategorycznie. - Obie. Popo życzyłaby sobie tego na pewno”[9].

„Nadszedł dzień moich urodzin, które świętowaliśmy w dość nędznej włoskiej restauracji, ponieważ Jed zapomniał zarezerwować stolik w lepszym miejscu.
Nadrabiał miną, maskując ewidentne poczucie winy.
- No dobrrrrra! Zjemy sobie prze-pysz-ną kolacyjkę na cześć mamy! Prawda, dziewczynki? Przygotowałyście dla mamusi niespodzianki, tak?
Moczyłam czerstwy chleb w miseczce oliwy z oliwek, którą przyniósł nam kelner. Na znak Jeda Lulu podała mi swoją »niespodziankę«, która okazała się laurką. Ściśle rzecz ujmując, była to złożona krzywo na pół kartka papieru z wielką, uśmiechniętą buzią, narysowaną na wierzchu. Wewnątrz widniały nabazgrane kredką życzenia: »Wszystkiego najlepszego, mamusiu! Całuski, Lulu«, a obok dorysowano kolejną uśmiechniętą buzię. Zrobienie tej laurki zajęło Lulu nie więcej niż dwadzieścia sekund.
Wiem, co zrobiłby Jed. Powiedziałby: »Ach, jak ładnie - dziękuję, kotku«, a następnie złożył na czole Lulu sztywny pocałunek. Potem oznajmiłby zapewne, że właściwie nie jest bardzo głodny i zje tylko zupę, ale my możemy zamawiać, ile dusza zapragnie.
Oddałam Lulu laurkę.
- Nie chcę tego - powiedziałam. - Narysuj mi ładniejszą; chcę zobaczyć, że się starałaś. Mam specjalną szkatułkę, gdzie trzymam wszystkie wasze laurki. Ale jej tam nie schowam.
- Co? – zapytała Lulu z niedowierzaniem. Zobaczyłam, że pot występuje Jedowi na czoło.
Chwyciłam kartkę i otworzyłam ją ponownie. Wyjęłam z torby długopis, po czym nabazgrałam: »Wszystkiego najlepszego, Lulu Jupiiiiiii!«. I dorysowałam wielką, skrzywioną buzię.
- Gdybym dała ci na urodziny coś takiego, Lulu… byłabyś zadowolona? Ale nie: ty zawsze masz na urodziny magików i wielkie zjeżdżalnie, które kosztują mnie setki dolarów. Dostajesz ogromne porcje lodów w kształcie pingwinów, a ja wyrzucam pół pensji na głupie upominki dla gości, które i tak lądują w śmietniku. Tak się staram, żebyś miała udane przyjęcie! Zasługuję na coś lepszego. Nie chcę takiej laurki. - I rzuciłam kartkę na stół.
- Mogę przeprosić na chwilę? - zapytała Sophia cichym głosikiem. - Mam coś do zrobienia.
- Pokaż, Sophio. Chcę zobaczyć.
Z oczami wytrzeszczonymi ze strachu Sophia wyjęła swoją laurkę. Była większa niż dzieło Lulu i wykonana z czerwonego brystolu, a jednak równie lakoniczna. Sophia narysowała na niej kilka kwiatków i dopisała: »Kocham Cię! Wszystkiego najlepszego dla najlepszej mamusi na świecie! Mama numer 1!«.
- Bardzo ładnie, Sophio - rzuciłam lodowatym tonem. - Ale to również za mało. W twoim wieku pisałam dla mamy wierszyki na urodziny. Wstawałam wczesnym rankiem, sprzątałam dom i robiłam jej śniadanie. Wymyślałam ciekawe rzeczy i robiłam dla niej kupony z napisem »tygodniowa darmowa myjnia samochodowa«.
- Chciałam przygotować coś lepszego, ale kazałaś mi ćwiczyć na fortepianie - zaoponowała z urazą Sophia.
- Trzeba było wcześniej wstać - ucięłam”[10].

„Oto skrócona lista rzeczy, których moim córkom, Sophii i Louisie, nigdy nie wolno było robić:

- nocować u koleżanki
- bawić się tamże
- grać w szkolnym przedstawieniu
- narzekać, że nie grają w szkolnym przedstawieniu
- oglądać telewizji i grać w gry komputerowe
- decydować o wyborze kółek zainteresowań
- dostawać oceny niższe niż szóstka
- nie być najlepszymi w klasie ze wszystkich przedmiotów z wyjątkiem dramy i gimnastyki
- grać na czymś oprócz fortepianu lub skrzypiec
- nie grać na fortepianie lub skrzypcach”[11].

Myślę, że większość z was, jeśli nie wszyscy, stwierdzi, że nie chciałoby być tak wychowanym („na chińską modłę”) za nic w świecie i nie wychowywałoby tak swoich pociech. Ot, taki sobie totalitaryzm w wersji rodzinnej, w wersji mini. Cały system stworzony dla zaspokojenia ambicji władania światem pewnej „chińskiej matki”.

Och, jak mnie ta kobieta denerwuje. Aż się trzęsę na myśl o takiej mamusi i bardzo gorąco współczuję dziewczynom, nawet jeśli dzięki staraniom matki osiągnęły w życiu sukces (obie aktualnie są uznanymi muzykami, jedna z nich studiuje na Harvardzie, co robi druga, nie wiem) – to przecież nie jest powiedziane, że była to dla nich jedyna droga do jego osiągnięcia! Amy Chua często podkreśla, że tylko takie wychowanie może przynieść spodziewane rezultaty i że dlatego tak wielu Chińczyków i Koreańczyków zdobywa złote medale w każdej kategorii. Czy to znaczy, że ci, którzy pochodzą z innych krajów, a zdobywają złote i srebrne medale, również mieli „chińskie matki”? Obowiązkowo? Czyżby??? Nie ma wśród nich takich, którzy cieszą się uznaniem, ludzi dążących do osiągnięcia celu z własnej inicjatywy? Skąd takie „złote myśli” u pani profesor?! Poza tym chichot wywołują u mnie także wywody mające dowieść, że Chińczycy są nadzwyczaj pracowici i właśnie dlatego są niezwykłymi muzykami, gdy zaraz potem pani Amy sama sobie zaprzecza, przyznając, choć z trudem, że prawdą jest również to, iż niewielu znamy kompozytorów chińskiego pochodzenia, a ostatni, o których było głośno, umarli setki lat temu. Ha! A i owszem. Już po samej autorce widać – twórczość jest dla niej raczej obiektem pogardy niż podziwu, bardziej od TWORZENIA (na co nigdy by córkom nie pozwoliła) liczy się nieskazitelne ODTWARZANIE. ??? Z każdą stroną „missis” Chua dziwi mnie coraz bardziej i darzę ją coraz większą niechęcią.

I teraz pewnie nasuwa się pytanie, dlaczego tak wysoko oceniłam „Bojową pieśń tygrysicy”, skoro nie polubiłam autorki, skoro tak krytykuję metodę, jaką stara się w książce chwalić (a może bronić?). Książkę czyta się łatwo, wciąga bardzo, pochłaniając kolejne minuty czasu, który przecież moglibyśmy poświęcić na bardzo ważne, niecierpiące zwłoki czynności albo zwykłe „nawrzucanie komuś”, wzorem Chua. Co prawda literacko leży (mimo opieki korektorów i wydawcy; należy pamiętać, że nie da się zrobić złota z gliny, a „pisarce”, jak sama przyznała, niebiosa poskąpiły talentu literackiego - jak i wielu innych), ale nie o to chodzi w biografiach czy pamiętnikach, prawda? Ten hymn przenosi nas do innego świata, konfrontując dwa różne spojrzenia na modele wychowawcze (nasz i opisywany), a przede wszystkim - wciąż nie przestaje być OPOWIEŚCIĄ, i to opowieścią do bólu realną. O prawdziwych ludziach. Ten aspekt jest chyba najbardziej interesujący i dzięki niemu książka zdecydowanie się broni. Gdyby ktoś postanowił opisać dokładnie takimi słowami, w identyczny sposób, fikcyjną rodzinę - oceniłabym owoc jego twórczości bardzo nisko. A zwierzeniom „chińskiej” profesor wystawiłam piątkę. Za to, że potrafiła mnie (mimo iż poczułam wyraźną antypatię do jej osoby) naprawdę zainteresować swoim życiem i poglądami, które tak wyraźnie odstają od wszystkiego, co znam. Za tę szczerą spowiedź bez obawy o publiczny lincz. A także, co zabrzmi okrutnie - za możliwość przekonania się, jak bardzo ogłupiać może brak tolerancji, jak śmiesznym może być człowiek, nawet jeśli zdobył wysoką pozycję w akademickim światku.

Żeby jednak zakończyć moje wynurzenia nutką optymizmu, dodam, że w pewnym momencie swojego życia profesor Amy Chua doszła życiowej prawdy i głosi teraz, iż „chińskie wychowanie” nie skutkuje, jeśli poddaje mu się… psa. Owszem, zajęło jej to trochę czasu, ale, koniec końców, godzi się z tą okrutną prawdą i nawet bez wielkiego smutku przyznaje:

„Moje psy nie umieją praktycznie nic – co za ulga. Nie mam wobec nich żadnych wymagań [JUŻ] i nie próbuję wpływać ani na nie, ani na ich przyszłość. Niech one decydują o sobie; wierzę, iż same zrobią to najlepiej. Zawsze cieszę się na ich widok i uwielbiam patrzeć, jak śpią. Wymarzony układ, prawda?”[12].



---
[1] Amy Chua, „Bojowa pieśń tygrysicy”, przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska, wyd. Prószyński i S-ka, 2011, str. 44.
[2] Tamże, str. 55.
[3] Tamże, str. 157.
[4] Tamże, str. 39.
[5] Tamże, str. 191.
[6] Tamże, str. 251-252.
[7] Tamże, str. 205.
[8] Tamże, str. 119.
[9] Tamże, str. 128-129.
[10] Tamże, str. 125-128.
[11] Tamże, str. 11-12.
[12] Tamże, str. 199.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4958
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: Rbit 30.10.2013 09:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak trudno o „Bojowej pie... | miłośniczka
Mam wrażenie, że jesteś zbyt surowa w ocenie. Oczywiście w wielu sprawach Amy Chua przesadza. Ale przypomina, że bez wymagań i ciężkiej pracy nie da się osiągnąć sukcesu (no chyba, że ktoś jest geniuszem). Jest w "Bojowej pieśni..." fragment, gdy matka zmusza młodszą córkę do ćwiczenia na skrzypcach trudnego technicznie fragmentu utworu. Córce nie wychodzi dziesiątki czy setki razy, płacze. Matka jest niewzruszona. Ale za n-tym razem udaje się zagrać bez fałszu. I co? Dziecko jest szczęśliwe! I to nie dlatego, że wreszcie matka da jej spokój, ale dlatego, że zdobyło nową umiejętność. Jak wielu rodziców i dzieci odpuściłoby? Czy nie spotkałaś nigdy osoby, która żałowała, że nie przykładała się bardziej do pracy w dzieciństwie i teraz czegoś nie umie (np. gry na instrumencie)?
Użytkownik: aleutka 30.10.2013 13:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam wrażenie, że jesteś z... | Rbit
Czy to ten kawalek w ktorym zmuszajac rzeczona corke do cwiczen nie pozwolila nawet na przerwy na skorzystanie z toalety? I to dlugo, dopoki sie nie udalo zagrac fragmentu?

Jest roznica miedzy byciem surowym i wymagajacym a byciem sadystycznym. Z tych fragmentow ktore czytalam odnioslam wrazenie, ze dla Amy nie licza sie corki. Licza sie ich sukcesy, w ktorych blasku matka moze sie chwile kapac.

Ja tam jestem niewymownie wdzieczna moim rodzicom, ze odpuscili, kiedy zorientowali sie, ze treningi plywackie sa dla mnie wylacznie zrodlem stresu i lez, a stres tylko rosnie z czasem zamiast sie zmniejszac. Moje plywanie pozostalo na srednim poziomie, ale nadal sprawia mi przyjemnosc :)
Użytkownik: Agis 30.10.2013 13:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam wrażenie, że jesteś z... | Rbit
>Czy nie spotkałaś nigdy osoby, która żałowała, że nie przykładała się bardziej do pracy w dzieciństwie i teraz czegoś nie umie (np. gry na instrumencie)?

Ciekawe, ja najczęściej spotykam osoby, które żałują dni spędzonych na przymuszaniu ich do aktywności, na którą nie mieli ochoty, podczas gdy ich rówieśnicy mogli bawić się, poznawać świat i nawiązywać relacje. Ci natomiast, którzy potrafili motywację uwewnętrznić i odczytać swoje rzeczywiste pragnienia, pracowali nad zdobyciem nowych umiejętności solidnie i bez poczucia krzywdy.
Użytkownik: emkawu 30.10.2013 12:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak trudno o „Bojowej pie... | miłośniczka
Dosyć przerażające są te zacytowane fragmenty...
Użytkownik: Agis 30.10.2013 13:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak trudno o „Bojowej pie... | miłośniczka
Bardzo ciekawy tekst miłośniczko, myślę że ten cytat jest wystarczającą antyreklamą chińskiej metody: "Prawda jest taka, że czerpanie radości z życia to nie moja specjalność. Uważam to za jedną z moich pięt achillesowych. Czasem myślę tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić i komu nawrzucać." To ja dziękuję bardzo, wolę żeby moje dzieci nie były geniuszami, potrafiły natomiast cieszyć się życiem i czerpać z niego pełnymi garściami. I żeby myślały jak pogłębić swoje relacje z innymi ludźmi, a nie jak im nawrzucać.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: