Zagadka szczęścia
"Uchwyć mnie zaraz, jeżeli masz dosyć siły, i postaraj się rozwiązać zagadkę szczęścia, którą ci daję"(1).
Starałem się. W różnych miejscach dzieła z różną skutecznością starałem się wziąć dla siebie jak najwięcej z niezmiernej mnogości myśli w nim zawartej; starałem się też zapamiętać cały ten czas, miesiące lektury, w przekonaniu przeżywania czasu szczęśliwego: czasu odkryć nowych lub potwierdzenia swoich prawd, czasu przygody wyjątkowej, bo z własną wyobraźnią, wrażliwością i intelektem. Czytałem w domu i w pracy, w rzadkich tam chwilach wolnych; czytałem w pociągu uśpionym kołysaniem, zmagając się ze zmęczeniem; czytałem też w scanii targanej podmuchami pędzących tirów, czekając na naprawę samochodu. Czytałem w nocy, wspomagając się kawą, i rano, mając wolny kwadrans przy śniadaniu; czytałem w potwornym hałasie, nieodłącznym elemencie mojej pracy, i w tej najcichszej godzinie doby, gdy noc zmienia się w dzień. Starałem się zapamiętać ten czas obcowania z myślami człowieka ze wszech miar mądrego, wrażliwego i prawego - i wiem, że pamięć tego czasu pozostanie we mnie, zawsze mi droga.
Nim narrator-Proust przeżyje chwile olśnienia, w których znajdzie sens swojego życia i swoje powołanie, musi jeszcze zobaczyć szaleństwa wojny i wyniszczenia, jakie ona czyni w ludzkich sercach, zobaczyć najciemniejsze oblicza ludzkiej seksualności, przeżyć śmierć przyjaciela i poznać brudy polityki. Przekonać się o nietrwałości wszystkiego na tym świecie, zobaczyć ludzi zamkniętych w swoich małych, jakże żałosnych, światach, odwróconych plecami nie tylko do innych ludzi, ale i do siebie samych także. Zrozumieć prawdę zawartą w tych słowach: "nie ma upokorzenia, z którym nie można się nie pogodzić, gdy wiadomo, że nasze czyny zawsze będą ostatecznie pyłkiem nie zakłócającym natury w jej niewzruszonej pogodzie"(2). Musi jeszcze po latach nieobecności zobaczyć salon Guermantów, by przekonać się o tym, co czas robi z ludźmi. Obraz tego salonu robi duże wrażenie i to nie tyle z powodu zmian w wyglądzie ludzi znanych z dawnych lat, także nie z powodu widocznego końca tego, co tak narrator cenił w salonach, a mianowicie ich elitarności i pewnych form doskonałości, ile z powodu dystansu, z jakim patrzy na tę całą krzątaninę ludzi wokół ich próżnych zabiegów. Słyszę jeszcze pytania, przejmujące w swojej prostocie i celności, jakie zadał w związku z dostaniem się na salony tego nieciekawego Blocha (ale przecież i szerzej: z naszą dążnością do sukcesów i osiągnięcia znaczenia): "Co wskutek tego zyskiwał? [...] Co zyska?"(3).
No właśnie: co zyskujemy? Co zyskamy?
Spokój narratora wśród ludzi zajętych niczym, swoim "biegiem do grobu", robi wrażenie, a nawet budzi zazdrość. Każe zastanowić się głębiej nad prawdami autora i nad naszym własnym biegiem.
Przyznam się do niepełnego zrozumienia istoty jego przeżyć. Jest w nich budzenie się do życia minionych chwil, wspomnienia dawnych zapachów, kształtów, słów, wrażeń, którymi te chwile były nasycone, a wszystko to, łącząc się z chwilą teraźniejszą, uzyskuje u Prousta nową jakość przeżywania. Owszem, każdemu z nas zdarzają się takie chwile i bywają one piękne, ale Proust przeżywa tutaj coś wielkiego, na pół mistycznego, niepojętego, nieprzekazywalnego, mimo iż stara się to zrobić, i jedyne, co mogę, to zazdrościć mu takich chwil. Jest w nich przedziwne współdziałanie nieuświadomionej pamięci, naszej podświadomości, jest "nieskończony i drżący łańcuch wspomnień"(4), jest jego wrażliwość, która "łącząc w jedno (...) i obejmując razem wszystko, co widzi się oczami i świat pragnień, oglądany tylko w myśli"(5), co razem prowadzi go w głąb jego przeżywania, ku istocie bytu i ideom pojęć. Ku prawdziwej realności, która dla niego jest "stosunkiem zachodzącym między wrażeniami i wspomnieniami..."(6); jest zespoleniem wrażeń zmysłowych i świadomych z wrażeniami budzącymi się w nas samoistnie, bez udziału intelektu, i jest cząstką naszego własnego wewnętrznego przeżywania. "Wrażenie jest podwójne, jak zawsze, do połowy zanurzone w przedmiocie i przedłużone w nas drugą połową, tylko nam znaną"(7). Ubranie tych przeżyć w słowa, więc przeniesienie ich ze sfery ducha i wrażeń w świat intelektu i kontaktów z innymi ludźmi, jest dla Prousta zadaniem literatury, a rolą pisarza staje się tłumaczenie na słowa tego, co bez słów tkwi w nim samym, "ponieważ owa książka istnieje w każdym z nas"(8).
Objaśniając nam swoją drogę, Proust przyjmuje założenie a priori o spełnieniu warunku wstępnego, który pewnie jemu, osobie tak wrażliwej, wydawał się oczywisty: otóż warunkiem koniecznym dla osiągnięcia takiego oglądu świata i takiego widzenia życia jest nasze wewnętrzne bogactwo, bogactwo ducha. Przeżywanie wszystkich chwil naszego życia, nie tylko tych wielkich albo tych, które wydają się nam wielkie. Wszystkich. Opisem swojej drogi przekonuje nas, że o ich wielkości, o ważności dla nas, my decydujemy - właśnie ich przeżywaniem. Że i smak ciasta popijanego herbatą może być dla nas ważnym przeżyciem, wzbogacającym nas wewnętrznie - jeśli tylko napełnimy go treścią wspomnień, naszym ciepłem, naszym wzruszeniem, każdym drgnieniem naszego serca, ponieważ naszą indywidualną realnością życia jest, jak pisze Proust, nasza wrażliwość. "Wszelka rzecz, na którą niegdyś popatrzyliśmy, jeżeli ją ponownie oglądamy, przynosi razem ze spojrzeniem, które ją widziało, wszystkie zawarte w nim obrazy z owej chwili"(9). Więc zwrócenie się ku swojemu wnętrzu, ku naszemu przeżywaniu, by pod powierzchnią zjawisk życia, pod naszymi zabiegami o cele praktyczne, wbrew przyzwyczajeniom, odnaleźć istotę naszego życia duchowego, naszą prawdziwą, dla nas tylko istniejącą i nam właściwą realność. Ponieważ dopiero to, co przeżyjemy w naszym wnętrzu, staje się cząstką naszego życia. Dopiero wtedy tak naprawdę dla nas istnieje.
W związku z naszą duchowością Proust dalej snuje rozważania o roli cierpienia w ludzkim życiu. Trudno je przyjąć, zwłaszcza mając w pamięci "nauki" różnych teologów, ale właśnie tutaj pokazuje się jeden z wielu aspektów wartości dzieła Prousta: nakłonienie nas do zastanowienia się nad tym zagadnieniem. "Bo tylko szczęście jest korzystne dla ciała, za to cierpienie rozwija siłę umysłu"(10). Owszem, jest w nas może nie tyle niezgoda z takim twierdzeniem, co swoisty bunt przeciwko niemu, ale czy faktycznie te słowa są nieprawdziwe? A gdyby tak słowo "cierpienie" zastąpić innym, wiele w sobie mieszczącym, także i cierpienie, słowem "przeżywanie?" Przeżywanie w najgłębszym i najszerszym znaczeniu tego słowa. Przeżywanie życia rozumiane jako pewna jego filozofia, nastawienie na "być", nie "mieć"; jako swoista otwartość naszej duszy: nastawienie na odbiór, na czerpanie z życia pełną garścią - czy raczej sercem - wszystkiego, co ono nam przynosi. Przyjmowanie NASZEGO życia i przeżywanie nie tylko jego przyjemności, ale i tych przykrych, czy wręcz tragicznych, przeżyć. Uznanie, że wszystkie one są częścią naszego życia, nie do powtórzenia; życia, którego nie należy żałować, a które należy przeżyć.
Czytając te tak liczne i tak zajmujące strony, znacząc je swoimi podkreśleniami i wykrzyknikami, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, które po raz pierwszy miałem w czasie lektury "W stronę Swanna", mianowicie, że słowa te pisze człowiek, który po bolesnych rozczarowaniach życiem zwraca całą swoją aktywność w stronę przeżyć duchowych. Wskazują na to nie tylko liczne jego słowa niemal wprost o tym mówiące ("Moje życie, samotne i doświadczane od wewnątrz"(11)), ale i przedstawiana nam filozofia, w której tak mało jest przyszłości i teraźniejszości, a tak wiele wspominania. Ta bardzo ciekawa, miejscami intrygująca, a zawsze pięknie przedstawiona filozofia, jest filozofią człowieka oglądającego się wstecz i w minionych przeżyciach szukającego swoich prawd, swojej metafizyki wspomnień i przeżywania. Jednakże nie ma w niej rezygnacji, a jest rodząca się pasja pisania, cudowne w swojej sile i wszechstronności oddziaływania uczucie, które samo jedno potrafi wznieść człowieka wysoko, ponad wszystkie przeszkody, obdarować go siłą, a życiu nadać sens. Proust, mężczyzna z wrażliwością uniemożliwiającą mu szczęśliwe życie wśród ludzi, zwraca się w głąb swojego ogromnego i bogatego ja, by w swoim dziele przedstawić nam uniwersalne prawdy ludzkiego życia. W tym sensie jego dzieło może być uważane za studium filozoficzne, a na pewno za swoisty testament.
Odważę się napisać o pewnych moich uwagach dotyczących kompozycji całego dzieła, licząc się z burzą, jaką mogę ściągnąć na swoją głowę. Otóż narrator, a jest nim niewątpliwie sam autor, co teraz mogę śmiało powiedzieć, opisując nam swoje życie, uznaje trzy główne obszary, które innym ludziom mogą to życie zapełnić, za niepotrafiące nadać jego życiu sensu, a są to: życie towarzyskie - u Prousta życie światowe, szczyt marzeń wielu ludzi, oraz miłość i przyjaźń. Czytając, odniosłem wrażenie nierównego potraktowania tych trzech rodzajów ludzkiej aktywności. W sposób najdokładniejszy z możliwych, najbardziej wszechstronny, niezwykle przekonywujący i obrazowy, opisuje tylko życie światowe, którego miałkość dostrzega, ale też które w jakiejś mierze fascynuje go do końca. Miłości pozostawia znacznie mniej miejsca, a co ważniejsze, przedstawia miłości bądź to młodzieńcze, platoniczne, w których więcej fascynacji niż głębokiego uczucia, bądź - jak było z Albertyną - miłość zatrutą chorobliwą zazdrością, w której najwięcej było podchodów, oszukiwania się i domysłów. Może ktoś mi odpowiedzieć, że bywają i takie miłości - i będzie miał rację. Bywają, i są miłościami, tyle że Proust zamieszcza opis miłości narratora w pewnym określonym (tak mi się wydaje) celu, a mianowicie dla pokazania, iż w miłości nie można się spełnić, nie można w kochaniu, w byciu razem z kochaną osobą, znaleźć sensu swojego życia, a przy takim zamierzeniu lepiej przemawiałby do czytelników przykład miłości pełnej, głębokiej i szczęśliwej. A już zupełnie po macoszemu potraktował przyjaźń, uczucie tak silne i tak ważne dla wielu mężczyzn. Jeden tylko Robert wypełnia przestrzeń przyjaźni, a i ta w ostatnim tomie podsumowana jest twierdzeniem o udawaniu jako jej istocie. Dziwi mnie to tym bardziej, że sam autor miał przyjaciół i to wiernych mu do końca jego życia. W moim odbiorze jest to wada w kompozycji dzieła, której przyczyn istnienia upatrywałbym w zbytnim utożsamieniu się autora z narratorem: po prostu Proust opisał tutaj swoje miłości, pewnie zmienione tylko w szczegółach.
Trudno chociażby wspomnieć o wszystkich tematach dzieła, o wszystkich, tak licznych, pięknie wyrażonych, ciekawych, intrygujących, czasem zaskakujących (miłość jako abberacja?) myślach. Wszystkie tomy noszą ślady moich rozmów z autorem, a mój "laptok" pamięta mnóstwo cytatów i numerów stron, do których będę wracać. Są tam zaznaczone słowa przywołujące na myśl Kafkę i Homera; są słowa o teorii wiecznego aktu tworzenia i o ludzkich przywarach; o teorii przypadkowości ludzkiego życia, w której tyle uroku nieznanego, tyle ścieżek nieprzebytych, zdarzeń nieprzeżytych, miłości niespotkanych, tyle uroku marzeń - ale i nieprzewidywalności; mam zaznaczone słowa o duszy w ciele uwięzionej i o miłości, której przeżycie wzbogaca sztukę, i szerzej o powiązaniach miłości ze sztuką; poważne refleksje o starzeniu się i słowa uśmiechnięte, jak te o logice namiętności, która niekoniecznie będzie zrozumiała dla osoby nienamiętnej. Mam zapisane przepiękne słowa o życiu jako ciągu pokoleń, mam też bardzo trafne (i takie... mięsiste, smakowite) określenie na miernoty pchające się do władzy: szumowiny imbecylizmu (to przykład geniuszu Prousta, no bo skąd on wtedy wiedział, że w Polsce tak będzie?!). Moja pamięć przechowuje wyjątkowo urocze słowa autora o sennych marzeniach, do których przykładał dużą wagę, słowa, w których wyraźnie widać, co najbardziej go pociągało: czar wyobraźni, której nie trzeba konfrontować z rzeczywistością.
Przeczytałem wielkie dzieło, o tyle inne od dotychczas przeczytanych powieści, o ile więcej mieszczące głębokiej treści. Uznając i stosując prawdę wyższości tego, co w nas, ponad to, co wokół nas, banalną historię, opis życia i miłości młodzieńca z zamożnej mieszczańskiej rodziny francuskiej, historię dającą się opisać w jednym rozdziale dzieła autor rozbudował do wielkości monumentu zawierającego nie tylko historię życia narratora, nie tylko obraz życia arystokracji w latach pięknej epoki, ale i przemyślenia swojego życia oraz wspaniały, niezmiernie bogaty świat wewnętrzny. Świat człowieka wyjątkowego. Nie była to łatwa lektura, szczególnie na początku, i tutaj składam wielkie podziękowania osobie, która potrafiła nakłonić mnie, uparciucha, do czytania. Bywało, że moja myśl nie nadążała za myślą autora, gubiła się w tych odległych, mało znanych (albo i zupełnie nieznanych) mi rejonach, w których on czuje się tak swobodnie; zdarzało mi się niejednokrotnie stawiać na marginesie książki pytajniki, moje znaki zagubienia się. Później, przy powtórnym czytaniu takich fragmentów, niektóre pytajniki pozostawały, znacząc miejsca z myślą autora wciąż czekającą na zrozumienie, ale na ogół bywało tak, że cały tekst nagle stawał się jasny, a myśl w nim zawarta precyzyjnie wyrażona. Te zmiany zawsze cieszyły mnie i jednocześnie kazały się dziwić moim wcześniejszym trudnościom. Bo styl pisania Prousta, sposób, w jaki wyraża swoje myśli, jest bardzo logiczny i precyzyjny. Jest wyjątkowym połączeniem rozbudowanych zdań z prostotą, niemal lakonicznością, wypowiedzi. Jeśli już się go pozna, nie sposób się w nim nie rozsmakować.
Uznałem, że powinienem napisać parę słów o tłumaczach dzieła, ale jestem w kłopocie, ponieważ brakuje mi do tego wystarczającej umiejętności i wiedzy. Powiem tylko, że wydaje mi się, iż tłumaczenie Żurowskiego nie jest tak staranne, jak tłumaczenie Boya, ale też trzeba tutaj zaznaczyć, iż pierwsze tomy dzieła, tłumaczone przez Boya, przeszły korekty autorskie, co zapewne ułatwiło tłumaczenie. W tekstach tłumaczonych przez Żurowskiego liczne są przestawienia kolejności wyrazów, jak w tym zdaniu: "Pogląd, że ten właśnie rodzaj wrażeń wyłącznie prowadzi do dzieła sztuki, miał mieć obiektywne uzasadnienie dalszym ciągiem rozumowań..."(12). Zbyt częste są błędy w interpunkcji, które tutaj, w tekście z długimi zdaniami o złożonej budowie, utrudniają lekturę, zaciemniając sens zdań. No i w tłumaczeniu Żurowskiego mało jest słów, które tak bardzo mi się podobały w pierwszych tomach, tłumaczonych przez Boya: najniesłychańszy, najniespodziańszy, najumiarkowańszy... Ileż w nich smaku! Niemal czuje się je na języku, próbując rozpoznać ich pierwiastki składowe. A przecież dziwiąc się kompozycji i brzmieniu całego wyrazu, nie znajduje się w nich nieprawidłowości, a jedynie niestosowaną już kompozycję liter, dającą ciekawy i prawie zapomniany efekt.
Czas, jaki upłynął od napisania powieści, daje się zauważyć w jej języku, na przykład w powiedzeniu o podzieleniu się z kimś posiłkiem. Takie mało używane już zwroty mają, wspomagany swoją etymologią, urok rzeczy starych, a ten przypomina o owych odległych wiekach, gdy jego znaczenie było dosłowne, i mogło znaczyć tyle, co podarowanie życia; o czasach, w których narodziło się poczucie zbliżenia - odczuwane jeszcze i dzisiaj - do człowieka, z którym siedzieliśmy przy stole. Jak wspomniałem, nie potrafię rzetelnie ocenić pracy tłumaczy, jednakże mogąc sobie wyobrazić jej ogrom i niewdzięczny, na pół anonimowy charakter; chylę czoła przed nimi, dziękując za umożliwienie mi poznania dzieła wielkiego Francuza.
"Ale natura, którą dławimy, i tak w nas mieszka. Do tego stopnia, że czasem kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w nim z przyjemnością wszystkie własne refleksje, którymiśmy gardzili, wesołości i smutki, któreśmy dławili, cały lekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka, gdzie go odnajdujemy"(13).
Ten cytat jest jeszcze jednym, najkrótszym z możliwych, streszczeniem dzieła. Czytając go, wspomnianą przyjemność odczuwałem bardzo często. Więc czytajmy i uwolnijmy swoją naturę.
---
(1) Marcel Proust: "Czas odnaleziony", tłum. Maciej Żurowski, wyd. Prószyński i S-ka, 2004, str. 158.
(2) Tamże, str. 229.
(3) Tamże, str. 244.
(4) Tamże, str. 173.
(5) Tamże, str. 166.
(6) Tamże, str. 177.
(7) Tamże, str. 179.
(8) Tamże, str. 178.
(9) Tamże, str. 173.
(10) Tamże, str. 191.
(11) Tamże, str. 246.
(12) Tamże, str. 203.
(13) Marcel Proust: "Uwięziona", tłum. Tadeusz Boy Żeleński, wyd. Prószyński i S-ka, 2004, str. 257.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.