Czepliwy czytelnik ogromnie lubi literaturę popularnonaukową z zakresu językoznawstwa, a historią imion i ich wędrówką przez lądy i wieki pasjonuje się od lat. Toteż gdy tylko usłyszał, że wydano
Na drugie Stanisław: Nowa księga imion (
Bralczyk Jerzy,
Ogórek Michał)
, nie spoczął, aż się w tę książkę nie zaopatrzył.
Zapowiadało się świetnie.
W doskonale sprawdzonej („Wszystko zależy od przyimka”, „Kiełbasa i sznurek”) formule luźnego dialogu znany językoznawca z równie znanym satyrykiem analizują tym razem konotacje etymologiczne, historyczne, literackie i… właściwie wszystkie możliwe używanych w Polsce imion. Ich rozmowa to momentami oszałamiający popis erudycji i dowcipu, kaskady popkulturowych skojarzeń i wzmianek (cóż, trzeba to powiedzieć: nie zawsze pochlebnych, a czasem balansujących na granicy taktu) o prawie każdej osobistości znanej z historii i/lub środków masowego przekazu, poczynając od Rzepichy, a kończąc na pokaźnej rzeszy współczesnych nam polityków, artystów i celebrytów. Lektura byłaby przewyborna, gdyby nie…
No właśnie, czepliwy czytelnik wie, że zważywszy na osoby autorów, trudno w to uwierzyć, ale to prawda: tekst zawiera sporą porcję błędów.
Na początek merytoryczne:
- „Anatol okazał się złośliwą lalką, która robiła wszystko wbrew panu Ambrożemu [Kleksowi]”[31] (ależ każde dziecko wie, że złośliwą lalką był Alojzy, wprowadzony do Akademii jako rzekomy brat Anatola!)
- „psa Huckleberry’ego, który śpiewa <O my Darling, o my Darling, o my Darling Valentine>” [298] (pies Huckleberry nie śpiewa co prawda ekstremalnie wyraźnie, ale akurat imię można odróżnić – to na sto procent Clementine);
- „Paweł Jasienica na przykład (…). Jako Beynar miał na imię Paweł też”[224] (akurat nie Paweł, tylko Leon Lech);
- „Adalbert to tyle co Wojciech. I to akurat – choć dziwnie brzmi – jest to samo imię”[308] (według dowolnej edycji żywotów świętych nie jest. Wojciech – w swoim języku Vojtěch, co oznacza w przybliżeniu „cieszący się z walki” – kształcił się pod opieką biskupa Magdeburga, Adalberta. Na jego cześć przyjął to imię – czysto germańskie zresztą i oznaczające mniej więcej „jaśniejący swoim szlachectwem” - najpewniej podczas bierzmowania. I wszędzie za wyjątkiem Polski i Czech był znany jako Adalbert/Adalbertus, stąd powszechne przekonanie, że Wojciech to słowiański odpowiednik Adalberta).
Dalej porcja literówek, szczególnie dokuczliwych, bo w nazwiskach:
- „o Erneście Wilmowskim”[74] (tu mowa o piłkarzu przedwojennej reprezentacji Polski – a więc Wilimowskim);
- „Barbara Kraftówna”[79] (oczywiście zabrakło jednego "f");
- „skrót od imienia Winiefreda” (a tu niepotrzebne pierwsze "e")[137];
- „z Ringo Starem” (tu zginęło drugie "r" w nazwisku)[227];
- „pierwszej żony Ochóckiego”, „biegł Ochócki po schodach” [245] („Misia” chyba wszyscy oglądali, ale jeśli nie, na wszelki wypadek zapewniam, że odgrywana przez Stanisława Tyma postać to Ochódzki);
- „Dorota z Podwadowskich Kochanowska”[290] (gdybym w dzieciństwie nie czytała doskonałej opowieści biograficznej Janiny Porazińskiej „Kto mi dał skrzydła”, może bym i przeoczyła, ale czytałam i do końca życia będę pamiętać, że małżonka pana Jana była z domu Podlodowska).
No i błędy zapewne równie mechaniczne, jak literówki, ale tak czy owak gryzące w oczy:
- „masz Hansa Christiana i już wież, że to Andersen”[138];
- „mnie, osobie, która nie wiedziała o istnieniu Tercetu Egzotycznego, uznali za jakiegoś debila”[215].
Rany koguta, przecież ten tekst przed drukiem czytały co najmniej cztery osoby: każdy z autorów, redaktor i korektorka! I nikt nie zauważył, tylko jeden czepliwy czytelnik?
Nie ma rady, nie dam takiej oceny, jaką byłabym skłonna dać, gdyby nie te usterki…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.