Dodany: 28.04.2007 16:33|Autor: dot59
Powieść jak cały świat
Po wielu latach przymierzania się do lektury słynnego cyklu Prousta i po paru miesiącach podsycanego przez Krzysztofa, Olgę i Czajkę pragnienia, by w końcu tę przymiarkę zrealizować, wreszcie natrafiłam na sprzyjającą okazję: możliwość wypożyczenia wszystkich tomów we właściwej kolejności.
I tak oto stało się, czego w zasadzie byłam pewna już wcześniej: rozpoczęłam znajomość z nim od nieustającego oczarowania. Mimo, że to trudna proza, miejscami tak gęsta od znaczeń, jak garść ogrodowej ziemi od najróżniejszych form materii ożywionej i nieożywionej, pełna zdań wielokrotnie złożonych, których każda część owija się wokół poprzedniej, jak pęd bluszczu około solidnego pnia drzewa, owija się i wspina, aż sama staje się wystarczająco stabilna, by stać się z kolei podporą dla jakiejś własnej odnogi albo innego pędu wyrosłego z tego samego podłoża – nie sposób się od niej oderwać. I to nie z powodu akcji, bo tę można streścić w kilku zdaniach dla każdego tomu, czyli razem w kilkunastu; ujmując rzecz w skrócie, narrator wspomina czasy swego dzieciństwa i młodości, opisując miejsca, ludzi i własne uczucia. Ot i wszystko. Prawie banał. Ale jakże czarowna i kunsztowna oprawa – jakie zachwycające, soczyste, treściwe związki słów, jak wyraziste, choć zupełnie ulotne i czasem pozbawione wielu detali, portrety postaci, jakie strumienie obrazów i dygresji, wypływające jedne z drugich, niczym potoki perlistej wody ze zmyślnie skonstruowanej ogrodowej kaskady!
Język Prousta bywa miejscami piekielnie ciężki, i to nawet nie tyle z powodu wielopiętrowych zdań, z którymi czasem nie mógł sobie poradzić tak genialny tłumacz jak Boy (w związku z czym, jak wyznał w przedmowie, zmuszony był niektóre z nich zdemontować do krótszych fragmentów, zgodnych z duchem polszczyzny), ale przede wszystkim ze względu na obecność licznych archaizmów leksykalnych i składniowych. Zapewne dla młodszego ledwie o jedno pokolenie i obracającego się w kręgach, w których biegła znajomość francuskiego była niejako obowiązkiem warunkującym przynależność do określonej grupy społecznej, Boya wyrazy takie jak „pneumatyk”, „orcele”, „awanie”, „diga”, „takinować”, „kalaputryny”, „makarela” (nie makrela), „gilosza”, „pipel”, „supirant”, „kadaster” nie przedstawiały sobą nic szczególnie dziwnego, nie uznawał więc za konieczne opatrywać ich przypisami. Lecz po niespełna stu latach od opublikowania powieści czytelnikowi – choć nie stroniącemu od klasyki – nawet z pomocą słownika wyrazów obcych niełatwo rozszyfrować ich znaczenie, którego ledwie domyśla się z kontekstu. Podobnie rzecz się ma ze składnią i frazeologią, bo co i raz w trakcie lektury napotykamy na konstrukcję słowną, która – gdyby zechciał ją sobie zapożyczyć współczesny uczeń – zostałaby niechybnie podkreślona na czerwono przez każdego skrupulatnego polonistę. Tu czytamy, że jakaś osoba „ma ogromną sytuację”, ówdzie napotykamy na zwrot „za czym kazała sobie podać...”, „mimo swoja odwieczną nieznajomość psychologii” albo na pytanie: „Czym się dzieje, że..?”, gdzie indziej znów jest mowa o osobach „składających salon” (przy czym nie ma to nic wspólnego z meblami do samodzielnego montażu ) lub o tym, że bohater „mimo iż widząc (...), kochał ją”; czasem trafiamy na całe zdania, których sens tkwi w tajemniczych zestawieniach wyrazów, prawie lub wcale niepojętych dla człowieka przełomu tysiącleci: „kupował u niej pierniki, a przez higienę konsumował ich dużo, cierpiąc na rasową egzemę i zatwardzenie Proroków”; „nie nadawała się absolutnie do tej siedziby, zespołu ubikacyj równie realnych jak zbiorowisko osób”; „zrośnięte, niby Rosita i Doodica, z drugą kobietą”.
Ale za to cóż za wspaniałe przenośnie, co za kunsztowne konglomeraty epitetów, porównań i peryfraz! Ot, choćby te: „(...)obranego ze skórki i soczystego księżyca, gaszącego pragnienie nieba”; „kartofli mających zwartość guzików z kości słoniowej”; „ostatnie akwarele dnia były jeszcze widoczne na niebie – w materiale odrębnym, nowym, o specjalnej przezroczystości i specjalnych własnościach rezonansu, zwartym, chłodnym i różowym”.
Cóż za umiejętność malowania słowami obrazów, i to nie tylko przedstawiających opisy krajobrazów czy wnętrz – ale także sytuacji najzupełniej prozaicznych, co do których mało kto przypuszczałby, że możliwe jest coś więcej, niż skwitowanie ich jednym-dwoma lapidarnymi zdaniami! Tymczasem Proust z równym pietyzmem próbuje opisać przebieg gotowania mleka przez człowieka głuchego, jak malowniczy korowód letników przechadzających się po „didze” czy żenujące sceny „polowania” podstarzałego homoseksualisty na kolejny obiekt pożądania. Podobnie i postacie ukazane są z niesamowitą wyrazistością, pozwalającą je sobie doskonale wyobrazić, mimo, że szczegóły ich wyglądu zewnętrznego zarysowane są raczej skąpo i fragmentarycznie, ze skupieniem się na cechach najbardziej w danym momencie rzucających się w oczy – a charaktery ich nakreślone wręcz perfekcyjnie, pozwalające na sporządzenie detalicznych portretów psychologicznych nawet bohaterów drugiego czy trzeciego planu. Oto cierpiąca na ciężką hipochondrię, pomieszaną, jak się zdaje, z depresją i manią religijną, ciotka Leonia; oto dziwak Legrandin, ukrywający pod maską nonszalancji nieprzebrane pokłady snobizmu; oto księżna Oriana, dla ówczesnego towarzystwa stanowiąca – jakbyśmy to dziś powiedzieli – ikonę mody i stylu, a w rzeczywistości najzwyczajniejsza paniusia, nie grzesząca zbytnią inteligencją ani dobrocią, za to umiejąca doskonale oprawiać w eleganckie ramy swoją kąśliwość i poczucie wyższości; oto Palamed de Charlus, żywe studium homoseksualizmu w jego najbardziej niekorzystnym wydaniu, z deprawacją nieletnich włącznie – a obok niego Morel, szukający w erotycznym związku ze starszym panem drogi promocji na salony; oto prostaczek Cottard, dzięki uporowi i brakowi poczucia własnej śmieszności mozolnie wypracowujący sobie pozycję sławy naukowej i bywalca salonów; oto Odeta i Albertyna, mistrzynie kamuflażu, pod którym każda skrywa niechęć do wiązania się na stałe z jednym mężczyzną, a druga z nich także pociąg do osób własnej płci, i przy pomocy którego zdolne są wywrócić do góry nogami dotychczasowe życie i przekonania swoich adoratorów; dalej pani Verdurin, uzurpująca sobie prawa do sterowania cudzymi losami, a sama będąca wcieleniem skrajnego snobizmu i obłudy, i Bloch, swoje poczucie niższości z tytułu „niewłaściwego” pochodzenia pokrywający nonkonformistycznymi zachowaniami, manifestacyjnym lekceważeniem „lepiej ustawionych” i złośliwością, i Franciszka, tyleż poczciwa, co sprytna wieśniaczka, doskonale zdająca sobie sprawę ze swej pozycji bardziej członka rodziny, niż płatnej sługi i usiłująca to wykorzystywać dla realizowania swoich wyobrażeń o tym, co i jak jej młody chlebodawca winien w życiu robić...
Niemal każda rzecz, każde zjawisko, na które natknął się strumień jego świadomości, zostało pieczołowicie zarejestrowane, by w określonym jakimś momencie stać się kanwą poetyckiego opisu (weźmy na przykład śmierć babki; odtworzenie sonaty Vinteuila; zwiedzanie Wenecji; zastawę i dania na stole Verdurinów; kwitnące jabłonie w Balbec) albo drobiazgowej, niemalże naukowej analizy (tu przykładem np.: sen i zasypianie; zachowania homoseksualne; pewien rodzaj antagonizmu między dwoma znamienitymi rodami).
Lecz i samemu czytelnikowi pozostawia autor pole dla jego własnych popisów analitycznych, przedstawiając mu obszerne sceny z życia paryskich elit, opatrzone co najwyżej nikłym własnym komentarzem. To my musimy dostrzec nieprzebrane pokłady snobizmu i pychy, a czasem zwykłego prostactwa i grubiaństwa, ubranego tylko w nieco wytworniejszą szatę, kryjące się pod eleganckimi sylwetkami bywalców salonu państwa Verdurin, pani Villeparisis czy księstwa Guermantes; to naszą sprawą jest osądzenie, czy groźniejszy jest hałaśliwy antysemityzm „antydreyfusistów”, czy elegancki, zawoalowany antysemityzm księcia Błażeja, czy może dwulicowość księcia Gilberta. To od nas zależy, czy rozbawi nas słynny „dowcip Guermantów”, czy niezamierzony komizm wypowiedzi dyrektora hotelu w Balbec.
Jan Tomkowski napisał na forum któregoś z internetowych klubów literackich, że po przeczytaniu tej książki nic już nigdy nie będzie takie samo. Czy rzeczywiście? Czy siedmiotomowa powieść o uczuciowych perypetiach nadwrażliwego młodzieńca „z towarzystwa” i jego utytułowanych znajomych jest w stanie zmienić życie przeciętnego człowieka, doświadczonego i okrzepłego już w swej własnej pogoni za czasem utraconym?
Życie – może nie, ale sposób myślenia i postrzegania – jakże bardzo! Znam siebie na tyle, że mogę być pewna, iż od tej chwili, patrząc na wschodzący księżyc, na majaczącą we mgle kościelną wieżę, na stary obraz albo grę świateł w barwnym szkle, będę się zastanawiać, jakich słów, w jakiej konstelacji, użyłby dla opisania tego widoku właśnie Proust, a nie na przykład Updike czy Hrabal. Przypominając sobie wrażenia, jakich doznałam, patrząc po wielu latach na przepływającą pod mostem Nidę, płytką, mętną i szarą, tak bardzo niepodobną do Nidy mojego dzieciństwa, wartkiej, perlistej, migocącej srebrzystymi odblaskami pluskającego w wodzie narybku, soczystą zielenią wodnych roślin, bielą wypolerowanych kamyków i ciepłą żółtością piasku – nie dziwię się już mojemu ówczesnemu zaskoczeniu, wiedząc ze zwierzeń Prousta, że taka zmiana perspektywy to zjawisko raczej typowe niż osobliwe, że każdy ma swoją Vivonne i swoją ścieżkę pośród tarnin czy głogów, które – choć nie zmieniły swego charakteru i położenia – nie będą już dla niego tym, czym były niegdyś, bo minął bezpowrotnie czas, który je czynił tak przyjemnymi dla oka. I nade wszystko nie opuści mnie przeświadczenie, że moje własne próby wyłowienia z oceanu pamięci osadu czasu minionego i odtworzenia na jego podstawie obrazów z przeszłości – takąż techniką, jaką domorosła wróżka próbuje czytać przyszłość z kawowych fusów – pozostaną w najlepszym razie nędzną imitacją tego, co z podobnym surowcem uczynił wielki pisarz.
Czytając Prousta, daje się skonstatować z całą jasnością, że choć w wielu wypadkach sięgamy po dzieło tylko dla jego fabuły, choć to ona decyduje o jego ładunku emocjonalnym i w konsekwencji o szczególnej wartości, jakiej nabiera dla nas ta czy inna książka i jej bohaterowie – i dlatego wielu z nas, ocierając się nieustannie o literaturę najwyższej próby, będzie przez całe życie żywić głęboki sentyment do Ani z Zielonego Wzgórza, Winnetou czy choćby Harry’ego Pottera – to jednak czasami fabuła pełni tylko rolę służebną wobec warsztatu i konstruowanej z jego pomocą oprawy, stając się tak mało ważną, jak stół rozstawiony w muzeum rękodzieła tylko po to, by rozłożyć na nim niezwykły jakiś wytwór sztuki hafciarskiej czy koronkarskiej. Któż spamięta, czy ów stół był kwadratowy, czy prostokątny, fornirowany na mat czy połysk, a może z surowego heblowanego drewna, jeśli stanowił on tylko rusztowanie dla zachwycającej gry płaszczyzn, wypukłości i ażurów, dla przenikających się plam i pasm barwnych nici, układających się w malownicze obrazy? Bo przecież gdyby nie owe opisy, wywody i dygresje, z całej tak głębokiej i tak magnetycznej epopei zostałoby ledwie przeciętne powieścidełko z życia wyższych sfer. Zwykły pisarz byłby stworzył z tej historii nadwrażliwego, chorowitego człowieka, co zbliżając się do kresu swego krótkiego żywota usiłuje ocalić i utrwalić na papierze obraz świata, który przeminął, jeden, w najlepszym razie dwa tomy nudnawej obyczajowej sagi, wypełnionej na przemian romantycznymi wzdychaniami i pustawymi dialogami.
Proust z tej samej materii uczynił siedem tomów, średniej co prawda objętości, bo liczących sobie ledwie około 2 tys. stron – ale też na tych dwóch tysiącach stron pomieścił cały świat. Czegóż tu bowiem nie ma! Jest przerażająco ostre panoptikum ludzkich wad i słabości, uświadamiające nam, że nawet kiedy sami sobie wydajemy się w porządku, niemal zawsze popełniamy uczynki nieprzemyślane, złe albo głupie, krzywdzące innych albo nas samych. Jest literacki podręcznik psychologii człowieka, ukazujący z ogromną wyrazistością logikę najbardziej nawet irracjonalnych zachowań i mechanizmy niepojętych – wydawałoby się – postaw. Jest wymowny katalog wszelakich uczuć, jakie jest w stanie wykrzesać z siebie ludzka dusza, oraz przegląd sposobów ich manifestowania. Jest olśniewająca prezentacja możliwości naszej percepcji uczuć i wrażeń oraz umiejętności oprawiania ich w słowa. Jest wreszcie głęboka przypowieść o wzajemnej interakcji czasu i człowieka – o tym, czym staje się czas w naszej pamięci i czym stajemy się my, pojmowani jako podmiot działania czasu. A chyba i to nie wszystko...
Każda lektura ma swój czas i swoje miejsce. Dobrze, że nie sięgnęłam po Prousta piętnaście czy trzydzieści lat temu, ale dopiero dziś, kiedy sama aż nadto znam i pojmuję określenie „temps perdu”...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.