O Paulu z piaskiem we włosach
Niby nie lubię sci-fi, ale jednak wciąż masochistycznie grzebię w tym gatunku i regularnie podejmuję się kolejnych wyzwań w postaci lektury jego reprezentantów. A może tylko próbuję sobie wmówić, że go nie lubię? Trudno ocenić, bo poezji też nie lubię i jakoś potrafię bez niej żyć, więc może rzeczywiście powinienem zrewidować swoje preferencje. „Diuna” Herberta (Franka, nie Zbigniewa, żeby nie było) jest uznawana za ambasadorkę gatunku, więc stwierdziłem, że jeśli ona mi nie podejdzie, to… w zasadzie nie wiem, co wtedy, ale pewnie świat by mi się nie zawalił, a i rozczarowania boleśniejsze już przechodziłem. Po prostu odpuściłbym sobie sci-fi na dłuższy czas.
Z odpuszczania najwyraźniej nici, bo zanim jeszcze skończyłem pierwszy tom „Kronik Diuny”, już się zaopatrzyłem w kolejny. I choć w owym momencie nie byłem jakoś szczególnie oczarowany czy zafascynowany powieścią, to jednak pobudziła mój apetyt na tyle, że długo się nie zastanawiałem. Teraz – już po zakończeniu pierwszego tomu – mogę jedynie sobie przyklasnąć, przybić piątkę i zacierać łapki na myśl o stojącej na półce kontynuacji powieści, o której z upływem czasu myślę z coraz większym uczuciem. Ba!, przyznaję nawet, że „Diuna” była jedną z niewielu powieści, której wyobrażenie fragmentów naszło mnie podczas snu. Tak! Najnormalniej w świecie śniła mi się, w postaci poszarpanych kadrów, starannie przez mój umysł wyselekcjonowanych z książki według tylko jemu znanego klucza. Później śniły mi się jeszcze różne ciekawe rzeczy, o których wstydzę się tutaj pisać, poza tym nie znam tej kobiety. Ale chętnie bym poznał.
Jestem pod wrażeniem uniwersum, które Herbert rozwija na naszych oczach podczas lektury. Trudno wskazać jakikolwiek aspekt funkcjonowania tego świata, którego autor nie poruszył i nie przedstawił czytelnikowi. Historia, edukacja, religia, ekonomia, a nawet ekologia (a może przede wszystkim ekologia) Arrakis, pustynnej planety zwanej Diuną, potrafi zachwycić i zmusić do pokręcenia z aprobatą głową na myśl o trudzie włożonym w nadanie jej namacalności. Aż czuć piasek między zębami.
Zasadnicze pytanie brzmi: kto chciałby władać taką planetą, zasypaną złocistym piaskiem, gdzie woda jest na tyle cennym dobrem, że jej rdzenni mieszkańcy nie pozwalają sobie nawet na płacz, bo to powoduje niepotrzebne odwodnienie organizmu? Jak się jednak okazuje, chętnych na takie lenno nie brakuje, a to za sprawą melanżu – przyprawy o cudownych właściwościach, substancji zapewniającej dłuższe życie i natężenie proroczych wizji, która wydobywana jest właśnie z przepastnych piasków Diuny. Arrakis, dotychczas własność rodu Harkonnenów, zostaje przekazana pod rządy księcia Leto Atrydy, ale oczywiście możemy się spodziewać, że źli i nikczemni Harkonnenowie mają plan awaryjny, bezlitosny i niehonorowy jak oni sami, bo jakże to tak? Leto Atryda trafia do niewoli, a jego konkubina i syn Paul lądują na środku pustyni i ścigani przez ludzi Harkonnenów znajdują schronienie pośród Fremenów – ludzi pustyni, czujących się w piasku jak ryba w wodzie, choć to porównanie byłoby dla nich niezrozumiałe. To właśnie między nimi dojrzewa Paul, a wraz z nim rozwija się pragnienie wendetty na odpowiedzialnych za klęskę ojca.
Paula trudno polubić. Dumni, wyniośli, zadzierający nosa, chwilami nawet aroganccy nastolatkowie rzadko kiedy budzą sympatię i młody książę Atryda nie jest wyjątkiem. Ma to najwyraźniej po matce. Oczywiście trudno uznać to za wadę powieści, bo nieskazitelnie pozytywnych bohaterów mamy w szkolnych czytankach o kocie Oli i „Idiocie” Dostojewskiego, a Herbert dość nienachalnie i z wyczuciem tworzy obraz Paula, o którym czytelnik chwilami myśli w kategoriach „kurde, w sumie morowy chłopak, ale mógłby przestać czasami być takim burakiem i bucem”. Koniec końców dobrze, że nie przestaje, bo po cholerę nam kolejny mało wyrazisty fircyk z mieczykiem i bezdyskusyjnie prawym charakterem. Autora w ogóle należałoby pochwalić za grono niejednoznacznych bohaterów, których motywacje i postępowanie łatwiej zrozumieć niż ocenić.
Ale to Diuna jest główną bohaterką powieści. Bezkresna pustynia, źródło melanżu, gniazdo pułapek, ojczyzna Fremenów, którzy nauczyli się żyć pośród wydm, drążąc w nich tunele i ujeżdżając gigantyczne pustynne czerwie. W tym miejscu wypada mi się zatrzymać, by oddać Herbertowi pokłon za ten kapitalny element, bo oprócz tego, że czerwie budzą szacunek, trwogę i są zwiastunami zguby - sceny z ich udziałem porażają efektowną monumentalnością. Inicjacja Paula w ujeżdżaniu „praszczura pustyni” wbija się skutecznie w pamięć czytelnika i jest jedną z tych scen w literaturze, które cudownie oddają magię wymyślonego świata. A ten – jak już wspominałem – został misternie i cierpliwie stworzony od podstaw, zaś jego gałęzie sięgają praktycznie każdej dziedziny niezbędnej do sensownego i wiarygodnego funkcjonowania życia.
„Diunę” oceniam i cenię wysoko, w dużej mierze przez wzgląd na potencjał dalszego rozwoju i zaskakiwania czytelnika rozwiązaniami, bo przecież to zaledwie pierwszy tom (na którym z czystym sumieniem można poprzestać, gdyby się nie miało ochoty na więcej). O ile pierwsze dwie księgi czytałem ze zmiennym nastawieniem, to trzecia zafrapowała mnie całkowicie, nie dając sposobności do zwątpienia i podsycając z każdą stroną zaangażowanie w lekturę. Natomiast samą książkę, w pojęciu fizycznym, coraz przyjemniej było czule dotykać palcami, dźwigać w dłoniach i z namaszczeniem otwierać. Cóż począć, pewnego uroku i dostojeństwa trudno jej odmówić. Nawet gdy stoi na półce i się kurzy.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.