Dodany: 26.08.2006 21:19|Autor: mazalova
Książka, przez którą odbiłam sobie nerkę o szafę
Zastanawiałam się, jak to napisać, żeby nie bolało. A boli, bo uwielbiam książki, połykam książki i żyję książkami. Niszczenie, zaginanie rogów, brudzenie stron i wyczynianie jakiejkolwiek książkowej perwersji jest dla mnie zbrodnią podpadającą pod trybunał stanu i wszelkie ONZ-y i zasługuje na przymusową depilację pleców. To tyle tytułem wstępu.
Pierwszy raz spotkałam się z recenzją w/w książki w upadłej dzisiaj "Filipince". Pomyślałam: OK. Przeczytałam w recenzji: mądra, wzruszająca powieść.
Drugi raz spotkałam się już z samą książką, którą sprezentował mi niczego niepodejrzewający Tata. "Nie pozwól, by Twoja przyjaciółka przeczytała ją pierwsza"[1] - głosiło hasło na okładce. Dobre hasło, mocne. Wyobrażam sobie, że musiała nad nim siedzieć cała rodzina, pewnie herbaty i sałatki ziemniaczanej poszło przy tym co niemiara.
Książka porządnie wydana, zdjęcie autorki, interesująca notka biograficzna. Jak na debiutantkę, kampania reklamowa godna pozazdroszczenia i pochwały.
No, ale tyle dobrego, bo w końcu miało być o treści książki.
Czegoś - to właściwe słowo - CZEGOŚ tak marnego i żenującego literacko nie widziałam dawno. Właściwie nie wiem, czy widziałam kiedykolwiek wcześniej. Czytałam książkę czerwona ze wstydu i zastanawiałam się, ile osób piszących pochwalne recenzje, z którymi się wcześniej zetknęłam (z recenzjami, nie osobami), raczyło się z wydawcami i autorką herbatą i sałatką ziemniaczaną przy jednym stole.
Lektura przypominała mi natrętnie wszystkie katusze, których doświadczyłam w szkole na lekcjach języka polskiego. I nie znaczy to wcale, że jest podobna do "Chłopów" czy "Nad Niemnem", choć one także katuszy dostarczają - wiadomo. Znaczy to mniej więcej, że przypomniała mi wszystkie te chwile, gdy nauczycielka wypominała mi używanie na tej samej stronie tego samego słowa i nakazywała wymyślanie innych, sztucznych substytutów w takim natężeniu, że pod koniec wypracowania nie wiadomo było, o kim się pisze. Zamiast "chłopiec" trzeba było pisać "młodzieniec", potem zamiast "młodzieniec" - "młokos" i wychodziły obrzydliwie poprawne, obrzydliwie sztuczne teksty.
Tyle gwoli dygresji autora recenzji co do ciężkiego jego dzieciństwa.
Zanim przejdę do działu "najbardziej żenujące cytaty" i dokładniej skrytykuję zawartość dziełka, wypunktuję kilka rzeczy, które mnie drażniły niesamowicie w "stylu pisania".
- Przedawkowanie "?", "!" i "..."... Tego ostatniego ("...") w zbyt dużych ilościach nie cierpię maniakalnie i najchętniej powyrywałabym wykropkowane fragmenty, czyli w tym wypadku połowę książki... Żeby to jeszcze wykropkowano jakieś brzydkie słowo - OK, można to zrozumieć, bo przekleństwo w polskiej powieści jest zawsze na miejscu... :P Ale nie, wielokropek ma tutaj... odgrywać rolę czegoś, co podtrzymuje napięcie i potęguje... wieloznaczność - czyli ma maskować... ogromne braki warsztatowe...
Właściwie trudno znaleźć jakąkolwiek wypowiedź, która nie kończyłaby się wielokropkiem, że już o strumieniu świadomości bohaterki nie wspomnę, bo ten najwyraźniej jest dziurawy jak rajstopy przeciętnej dziwki...
- No właśnie, strumień świadomości-podświadomości bohaterki. Po przeczytaniu "Iwony czy Agnieszki" James Joyce kazałby się ukamienować "Ulissesem". Oto w naszej powiastce mamy do czynienia z brawurowym zastosowaniem kursywy, coby się głupiemu czytelnikowi nie pomyliło, kiedy bohaterka mówi, a kiedy myśli, bo wiadomo, że w dzisiejszych czasach ludzie jacyś tacy bardziej ciemni, i nie czytają, i dłubią w nosie częściej niż zwykle.
Kursywa wprowadza nas w mroczny świat myśli bohaterki, towarzyszymy jej, gdy zastanawia się, czy jej zachowanie jest spowodowane zbliżającym się okresem, i gdy przeprowadza filozoficzne wywody na poziomie dziecka przystępującego do pierwszej komunii. Ostatnio takiej bliskości z nierealnym człowiekiem można było zaznać grając w "The Sims". No cóż, przynajmniej w grze od czasu do czasu człowieka porywali kosmici albo można było zadzwonić po straż pożarną, a potem udawać, że czeka się na pizzę. Że o seksownych pokojówkach nie wspomnę. W książce takich atrakcji człowiek nie ma. No, jeśli nie liczyć brawurowo zastosowanej kursywy.
- Przy lekturze dialogów nieustannie przypominał mi się Grzegorz Rasiak, pseudonim "Drewnialdinho". Nie chodzi o to, że bohaterowie przerzucali się dowcipasami, o które Grzesiu obecnie się obraża na internautów, nie chodzi też o to, że piłka nożna odgrywa w powieści ważną rolę, bo nie odgrywa, niestety. Po prostu myślę, że gdyby Rasiak miał napisać kiedykolwiek dialogi do jakiejś żenującej książki, to zrobiłby to dokładnie w taki sposób - analogiczny do swojej gry.
Ale do rzeczy: połowa dialogów jest niepotrzebna, a połowa jest bzdurna. Oprócz niesłychanie ciekawych i mających wielkie znaczenie dla akcji dialogów bohaterów, którzy zamawiają steki i kolorowe wina, zdarzy się też, że ktoś opowie dowcip z serii Żenujące Dowcipy Prowadzącego, co ma na celu wzbogacenie treści książki i dodanie do niej nutki humoru. Sądzę, że tak właśnie ma być, bo bohaterowie zarykują się po każdym dowcipie śmiechem i poprawia im się humor. Im.
- Opisy przyrody i świata zastanego (tak przez bohatera, jak i czytelnika) to coś, co lubimy najbardziej. Zwłaszcza gdy opisuje się restauracje, wygląd każdej sukienki bohaterki, jej cerę, jej uszy, jej skórę na dłoniach, jej rondle w szafce, zawartość jej lodówki, jej piersi przed stosunkiem, jej piersi po stosunku, jej samochód... Wydawnictwo GREG, specjalizujące się w lekturach z tzw. opracowaniem, wpadło któregoś dnia na niegłupi pomysł i zaczęło adnotować na marginesach, gdzie są opisy, gdzie dialogi, gdzie ważne cytaty. Z tymi opisami na przykład, to dla mnie - człowieka, który cztery razy zabierał się do "Potopu" i nigdy nie dokończył "Krzyżaków" - błogosławieństwo. Coś jak znak "objazd do Opola" przy nieprzejezdnej drodze na Wrocław.
- Suplement? wariacja? próbka pamiętnika? Po co w środku książki autorka umieściła sprawozdanie z podróży bohaterki do Hiszpanii? Rozumiem, że autorka sama odbyła taką podróż, rozumiem, że jej się podobało - w końcu Hiszpania, olé - ale na kiego grzyba marnować 20 stron na "notatki z podróży", gdzie raczy się nas opisami Costa Brava i jedzenia melona? Można by od biedy przyjąć, że ten niesamowicie wciągający fragment ma na celu pokazanie relacji bohaterki i jej nowego gacha, ale po co opisywać relacje, w których najbardziej podniecające jest krojenie sera i to, że gach nie posuwał się za daleko?
- I na koniec mój ulubiony, najbardziej mnie cieszący zarzut - sceny erotyczne. Mało który autor umie poprowadzić swoich bohaterów przez sceny erotyczne tak, aby się oni specjalnie nie spocili i nie popsuli kompozycji książki, ale to, co się wyczynia w tej książce, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia :P. Nie będę poszczególnych fragmentów przytaczać, bo wiadomo, czytać mogą też dzieci, ale do licha ciężkiego, wrzućcie wszystkie w/w zarzuty do jednego worka i wyobraźcie sobie, CO mogło powstać przy takim warsztacie i talencie autorki. Nooo właśnie.
Przejdźmy teraz do galerii Najbardziej Żenujących Cytatów. Właściwie dział ten nie ma tu sensu, bo musiałabym przepisać całą książkę (hehe, dobre, wiem :P :P), ale jednak Wam coś wynajdę ;D.
- UWAGA, BOHATERKA MYŚLI IDĄC PRZEZ KRAKOWSKI RYNEK (oszczędzę Wam kursywy, bo, niestety, tak brawurowo jak autorka się nią nie posługuję):
"(...) lato, to chyba najpiękniejsza pora roku. Chociaż... Kiedyś, gdy byłam młodsza, bardziej lubiłam wiosnę. Rozkwitałam z kwiatami forsycji. Czasami tak jak one z dnia na dzień. Lubię słońce. Niesamowite jak jego promienie mają na mnie leczniczy wpływ. Tak... (...)"[2].
Stirlitz, kurde.
Nieco więcej stron dalej bohaterka zasiada w fotelu (nie chcę Wam dokładniej zdradzać akcji, bo byście sporo przyjemności stracili :P):
"Niepotrzebnie się martwiłam... wszystko skończyło się dobrze... Jak miło, jak przyjemnie czuje się człowiek, któremu hossa zagląda w oczy... Oby trwała jak najdłużej... Boże, dziękuję Ci... Dziękuje, że nade mną czuwasz... Tak sprawnie dzisiaj wszystko poszło... To nawet dobrze, że Janusz ze mną został. Jest dobrym managerem. Pewnie by tego nie sprzedał, gdyby nie choroba żony. Tak mi dobrze... Tak dobrze..."[3].
No mówiłam, Stirlitz w spódnicy.
"Dziwnie się czuję... Nie lubię takiego stanu. Nie wiem nawet jak go określić. Podniecenie...? Strach...? Ciekawość czy niepewność? Noo, nie wiem. Może wszystko razem, zmiksowane"[4].
No Stirlitz.
"- Dzień dobry - przywitała go radośnie.
- Witaj, cieszę się, że cię widzę, Agnieszko. Jak zawsze wyglądasz przepięknie.
- Dzięki. Tobie też niczego nie brakuje - odpowiedziała ze śmiechem.
- Jesteś miła, ale w moim wieku...
- Nie bądź taki skromny (...) [tu następuje strumień świadomości bohaterki, ktorego Wam oszczędzę - przyp. mój - autorka rec.]. - Jak Ci się tu podoba? - zapytała.
- Jest naprawdę ciekawie. Czego się napijesz? - zwrócił się z pytaniem do Agnieszki.
- Martini bianco. Poproszę z lodem, plasterkiem cytryny i pomarańczy.
Kelner z uśmiechem pokiwał głową.
- A co potem? Co pijemy do kolacji...? Wino?
- Może być wino!
- Czerwone? Czy białe?
- Czerwone.
- Francuskie, hiszpańskie, chilijskie...? - pytał Janusz spoglądając do karty.
- Niech będzie francuskie.
- W porządku!... Widzisz, jak zgadzamy się ze sobą? - zażartował.
Przekomarzając się i śmiejąc dokonali wyboru dania. Agnieszka wybrała polędwicę z prawdziwkami, Janusz sandacza z owocami morza. Popijając ulubione martini, Agnieszka opowiadała o zakupie mieszkania, planach z nim związanych, pracach remontowych... Janusz z przyjemnością jej słuchał"[5].
Kusi mnie strasznie, żeby dodać jakiś mały fragmencik erotyczny, bo one w pełni ilustrują pisarską niemoc autorki, ale się powstrzymam.
Reasumując: historia była dobra. Założenie było dobre. Któregoś dnia autorka, szczęśliwa żona i matka dwojga uroczych dzieci, zasiadła do komputera, by napisać powieść. Powieść miała być pouczająca, z przesłaniem i miała pełnić rolę hymnu pochwalnego dla wszystkich dziewczyn, które miały nieciekawe dzieciństwo, a umiały się wydostać z piekła i osiągnąć w życiu sukces. Cel szczytny i brakuje tylko na okładce linka do strony Nakarm Pajacyka.
Jak wszyscy jednak wiemy z innych pouczających historii, czasem pomysł nie wystarczy, żeby pociągnąć całą książkę. Jedna rzecz, która może pociągnąć słabą książkę, to dobrze napisany bohater. Tutaj mamy miotającą się blond dziewuszkę, która czegoś tam chce, czegoś tam się boi, ale nie robi większego wrażenia niż tekturowy radiowóz umieszczany nieraz przy drogach ku przestrodze kierowców. Właściwie, pomimo całego współczucia, które się dla niej czuje, większość czasu ma się właściwie ochotę walnąć ją deską, co specjalnym wyrazem litości nie jest.
Podsumowując: ubawiłam się przednio i wcale się tego nie wstydzę. Dawno żadna książka nie dała mi tyle radości i nie napełniła mnie takim zadowoleniem z samej siebie (to nieustanne poczucie, że NAWET JA napisałabym to lepiej :P). Są kawałki, przy których turlałam się po ziemi, wstawałam, czytałam je jeszcze raz i turlałam się znowu, aż do odbicia nerki o szafę.
A teraz trochę o paradoksach:
- do "Iwony czy Agnieszki" wracam częściej niż do jakiejkolwiek innej książki;
- myślę, że połowa osób, która dobrnie do końca recenzji, miała, ma lub będzie miała ochotę książkę tę przeczytać ;D.
---
[1] Grażyna Katner, "Iwona czy Agnieszka", wyd. KAF, 2003; tekst z okładki.
[2] Tamże, str. 35.
[3] Tamże, str. 51.
[4] Tamże, str. 73.
[5] Tamże, str. 46.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.