Filantrop i marynarze, czyli romantyczny archetyp z sadzonką chlebowca
Typ recenzji: oficjalna PWN
Recenzent: idiom1983 (Krzysztof Gromadzki)
Chociaż Honoré de Balzac napisał kiedyś, że za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia, a potem ową myśl powtórzył Mario Puzo jako motto do swojej słynnej powieści "Ojciec chrzestny" o mafijnej rodzinie Corleone, ja jednak uważam, że nie jest grzechem być bogatym, a wielkiego majątku można się dorobić w najzupełniej uczciwy sposób. Tym bardziej, że pokaźną fortunę można przecież odziedziczyć po swoich dostojnych przodkach, a następnie, dzięki własnym talentom, zdolnościom i determinacji, umiejętnie ją pomnożyć i uczynić jeszcze większą. Właśnie taki los przypadł w udziale Josephowi Banksowi, XVIII-wiecznemu brytyjskiemu arystokracie i botanikowi, Prezesowi towarzystwa naukowego Royal Society, stałemu bywalcowi salonów na królewskim dworze, miłośnikowi podróży i ogrodnictwa, cieszącemu się licznymi koneksjami wśród innych możnych i wpływowych osobistości swoich czasów oraz filantropowi, który hojnymi dotacjami wspierał inicjatywy, które potrafiły autentycznie go zafascynować. Jednak, jak powszechnie wiadomo, pieniądze - nawet te największe - same w sobie bardzo często nie są w stanie dać człowiekowi spodziewanego przez niego poczucia szczęścia. Ten stan potrafi zapewnić dopiero umiejętne ich wydawanie. I tutaj właśnie najczęściej rozpoczyna się bolesny i fundamentalny rozdźwięk pomiędzy tym, co jest łatwe, a tym, co jest słuszne. Banks, który jako botanik uczestniczył w odkrywczych morskich wyprawach słynnego żeglarza Jamesa Cooka, postanowił zainwestować własne i publiczne pieniądze oraz prestiż Royal Society w misję przetransportowania i implementacji sadzonek drzewa chlebowego z polinezyjskiej wyspy Tahiti do brytyjskich kolonii w Indiach Zachodnich. Pod tą zbiorczą nazwą kryją się tzw. Wielkie i Małe Antyle oraz Wyspy Bahama. Powodzenie misji miało być gwarantem tego, że czarnoskórzy niewolnicy, pracujący na karaibskich plantacjach tytoniu, trzciny cukrowej, czy w innych dochodowych przedsięwzięciach, będą mieli zapewniony dostęp do taniego, energetycznego i kalorycznego pożywienia, które znakomicie odnajdzie się w miejscowym tropikalnym klimacie. A to pozwoli im pracować jeszcze więcej i jeszcze wydajniej dla jeszcze większych zysków ich białych właścicieli i na chwałę Imperium Brytyjskiej Korony. Tego zadania, godnego najwyższych laurów i wiekopomnej chwały, miał się podjąć sprawdzony nawigator odkrywczych wypraw kapitana Cooka, porucznik Royal Navy William Bligh. Pod jego rozkazy oddano szczupłą, ale za to bardzo ambitną załogę i niewielki pełnorejowiec o wymownej nazwie "Bounty", co po angielsku znaczy tyle, co hojność, szczodrość lub obfitość. Historię rejsu "Bounty" oraz najsłynniejszego chyba buntu marynarzy w dziejach światowej żeglugi, jaki dokonał się na jego pokładzie, opisuje książka Caroline Alexander "Bunt na Bounty. Historia prawdziwa".
Nie sposób nie docenić ogromu żmudnej i czasochłonnej pracy, podczas której autorka z pasją godną lepszej sprawy skrupulatnie i drobiazgowo przeczesywała angielskie, holenderskie, południowoafrykańskie, australijskie czy nowozelandzkie muzea, biblioteki i archiwa w poszukiwaniu znanych i fundamentalnych, ale też przykrytych kurzem zapomnienia i niepamięci lub zupełnie nieznanych i nieodkrytych dotąd dokumentów i materiałów, mogących rzucić nowe światło zarówno na sedno wydarzeń, jak i na motywację ludzi, którzy te wydarzenia współtworzyli. W rezultacie powstało dzieło, będące czymś na kształt swoistego rodzaju kompendium o rejsie "Bounty", perypetiach życiowych Williama Bligha i Fletchera Christiana, kondycji brytyjskiej marynarki wojennej i handlowej tamtych burzliwych lat oraz o światopoglądzie epoki schyłkowego ancien regime'u, który pod naporem fali rewolucyjnych przemian i przeobrażeń, w niedalekiej przyszłości mających zalać w większym lub mniejszym stopniu cały europejski kontynent, miał na zawsze odejść ze świecznika historii w pomrokę dziejów. A wszystko to podane z brytyjskiego punktu widzenia na europejską rzeczywistość po drugiej stronie Kanału La Manche, z wyspiarskiego oddalenia i z poczuciem bezpiecznego dystansu na kontynentalne bolączki innych krajów i narodów. Wszak wszędzie tam, gdzie na pałacach gubernatorów dumnie łopotał Union Jack, jak mantrę powtarzano swoiste credo, które wyniosło do bogactwa i potęgi wyspiarski naród sprytnych brytyjskich kupców i dzielnych i nieustraszonych żeglarzy. Mianowicie to, że Imperium Brytyjskie nie posiada ani wiecznych przyjaciół, ani wiecznych wrogów. Posiada tylko wieczne interesy... Wszystko to zebrane razem, stanowi w mojej subiektywnej ocenie jednocześnie największy atut, jak i największy mankament książki Alexander. Oto bowiem praca brytyjskiej pisarki, historyczki i publicystki, to z jednej strony niezwykle szczegółowa monografia o wiekopomnym rejsie i jego doniosłej roli dla całej anglosaskiej kultury i tożsamości, tym bardziej wartościowa, że zebrana w jednym tomie, wobec rozproszonej w wielu innych publikacjach i artykułach, zwykle szczątkowej, niepełnej i fragmentarycznej wiedzy na ten frapujący temat. Z drugiej strony, mnogość nagromadzonych przez autorkę wątków pobocznych, takich jak oddana na kilka pokoleń wstecz genealogia rodów niektórych spośród marynarzy z załogi "Bounty"; szczegółowe informacje na temat liczebności i organizacji Royal Navy oraz formalnych i nieformalnych stosunków i układów, które determinowały poczynania jej głównodowodzących admirałów; nieszczęsna misja fregaty HMS "Pandora", wysłanej, aby schwytać zbuntowanych rebeliantów; skrupulatnie oddany ze swadą godną Johna Grishama przebieg procesu ostatecznie schwytanych i postawionych przed oblicze wymiaru sprawiedliwości buntowników z "Bounty"; wreszcie dalsze, często niemniej burzliwe koleje losu najważniejszych dramatis personae wydarzeń na "Bounty" wiele lat po ich zakończeniu, choć same w sobie na pewno ciekawe, w mojej ocenie przynoszą całej książce więcej szkody niż pożytku. Alexander - na poły pisarka, na poły badaczka, po części detektyw, kryminolog, genealog i psycholog w jednym - w żadnej z tych ról nie osiąga najwyższego mistrzowskiego poziomu, choć starań i ambicji bez wątpienia nie wolno jej odmówić. W całym tym natłoku wydarzeń, osób, zjawisk, miejsc i okoliczności, główny wątek marynarskiego buntu załogi okrętu, niezadowolonej z coraz bardziej apodyktycznych poczynań swojego kapitana, mimowolnie jest spychany z pierwszoplanowej i najważniejszej roli i osi konstrukcyjnej całej książki na boczny, peryferyjny tor, zmuszony ustąpić palmy pierwszeństwa czemuś zupełnie innemu. Do tego dochodzi oczywisty fakt, że o ile opisana w książce historia właśnie owym bogactwem szczegółów wciągnie i zaciekawi bez reszty w swój świat czytelnika z kręgu kultury anglosaskiej, dla którego opisywane wydarzenia to wciąż żywy element jego kulturowej tożsamości, o tyle polski czytelnik, wyjąwszy może najbardziej zapalonych marynistów i miłośników morskich przygód, przeczyta historię o "Bounty" zapewne z zainteresowaniem, ale na pewno bez emocjonalnej pasji i wypieków na twarzy. Największym minusem polskiego wydania książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, jest zbyt duża liczba pospolitych literówek i błędów drukarskich, które po pewnym czasie zaczną irytować nawet najbardziej cierpliwego czytelnika. Owo redaktorskie bądź drukarskie niedopatrzenie, niczym zakalec w cieście lub łyżka dziegciu w beczce miodu, nadają skądinąd udanej całości szczyptę zupełnie niepotrzebnej czytelniczej goryczki.
Wracając jednak do sedna całej historii, to warto w tym miejscu wspomnieć, że rejs "Bounty" przypadł na niezwykle newralgiczny i ważny moment w dziejach Wielkiej Brytanii i stworzonego przez ten kraj najpotężniejszego imperium kolonialnego w dziejach świata. Oto bowiem kilka lat po traktacie paryskim z 1783 roku, który potwierdził niepodległość świeżo oswobodzonych spod zwierzchnictwa europejskiej metropolii Trzynastu Kolonii, jakie dały początek istnieniu Stanów Zjednoczonych, na spójnym do tej pory imperialnym monolicie pojawiły się pierwsze, potężnych rozmiarów wyrwy i pęknięcia. Cały świat przekonał się o tym, że mocarne Imperium Brytyjskie nie jest gigantem, którego nie można pokonać. Royal Navy, do tej pory filar i fundament oraz najważniejszy gwarant w budowaniu i pielęgnowaniu imperialnych zapędów, wyszła z przegranej wojny mocno osłabiona. Szukając oszczędności, gdzie się tylko da, żeby zrekompensować sobie choć część poniesionych na wojnie strat, polityka brytyjskiej Admiralicji zmierzała do gruntownej reorganizacji i modernizacji podległych flocie statków i okrętów. Wysłużone jednostki o przestarzałej konstrukcji, mniejszej wartości bojowej i gorszych parametrach do efektywnej żeglugi, zamierzano albo wycofać ze służby, albo odsprzedać je lub wydzierżawić innym chętnym ku temu podmiotom. I właśnie tutaj na rękę interesom Admiralicji poszła inicjatywa Banksa i Royal Society. Royal Navy, u progu spodziewanej wojny z Holandią, sprowadzona do roli podwykonawcy w naukowym, handlowym lub gospodarczym, ale na pewno nie wojskowym i militarnym przedsięwzięciu, potraktowała misję transportu sadzonek chlebowca mocno po macoszemu, oddając Banksowi do dyspozycji siły i środki zupełnie nieadekwatne do realnych potrzeb. Okręt "Bounty", zredukowany przez Marynarkę Wojenną z pełnorejowca do kutra, a tym samym pozbawiony należytego uzbrojenia artyleryjskiego i ochrony żołnierzy Royal Marines, był zwyczajnie zbyt mały, żeby bazując wyłącznie na sobie, skutecznie sprostać tak długiej i dalekosiężnej wyprawie. Bardzo podobnie rzecz się ma ze zbyt nieliczną załogą, w późniejszej fazie rejsu zmęczoną i przytłoczoną nadmiarem wyczerpujących obowiązków. Znamienne jest jednak to, że zdecydowana większość załogi z Blighiem na czele rekrutowała się spośród szczycących się arystokratycznymi koneksjami możnych rodzin, których sytuacja materialna w ciągu kończącego się właśnie XVIII wieku drastycznie się pogorszyła. Przedstawiciele zubożałej i spauperyzowanej szlachty bardzo liczyli na to, że oprócz splendoru i poważania w społeczeństwie, sukces rejsu "Bounty" przyprawi ich także o materialne, liczone w pokaźnych sumach pieniędzy bogactwo. Byłby to więc bardzo pożądany zastrzyk gotówki dla często pogrążonych w pokaźnych długach rodowych fortun. Mając w głowie spodziewane przyszłe zyski i zacierając ręce do innych intratnych korzyści, dzieląc przy tym skórę na żywym niedźwiedziu, mało kto, jeśli w ogóle ktokolwiek, zastanowił się nad racjonalnością misji w jej realnej formie i kształcie. Jedynie Bligh usiłował wskórać cokolwiek, ale jego wysiłki spełzły na niczym, wobec nieprzejednanego stanowiska Admiralicji. Rejs "Bounty" nie był dla niej najważniejszym priorytetem, a ambicje młodego oficera pozostawały w ogóle bez żadnego znaczenia. Wszystkie te okoliczności, dla biegłych w marynarskiej sztuce żeglarzy oczywiste od samego początku, przyczynią się bez wątpienia do późniejszych wydarzeń na pokładzie feralnego okrętu.
Nie chcę w tym miejscu powtarzać błędów autorki, które sam niedawno wskazałem i zbyt szczegółowo i drobiazgowo opisywać poszczególnych etapów rejsu "Bounty". Przejdę zatem od razu do sedna, starając się streścić pozostałe tło wydarzeń w telegraficznym skrócie. Po tym, jak pod koniec 1787 roku, wstrzymywany fatalną pogodą, "Bounty" wypłynął w końcu z kotwicowiska Spithead u brzegów wyspy Wight, kapitan, (ranga honorowa, tytuł należny dowódcy okrętu, ale nie jego stopień wojskowy) porucznik (stopień wojskowy, odpowiadający polskiemu kapitanowi marynarki, a więc najstarszemu rangą z korpusu oficerów młodszych) Bligh miał zamiar płynąć na zachód w stronę Przylądka Horn. Zbyt późne rozpoczęcie rejsu uniemożliwiło dotarcie do wyznaczonego celu, przed nastaniem okresu gwałtownych nawałnic i silnych sztormów z huraganowymi podmuchami wiatru. Wobec tych niesprzyjających okoliczności, Bligh zmuszony został zmienić swoje pierwotne plany i zamiast na zachód, popłynąć na wschód wygodniejszą i bezpieczniejszą, ale tym samym o wiele dłuższą i o wiele bardziej wyczerpującą trasą w kierunku Afryki i Przylądka Dobrej Nadziei. Po tym, jak na afrykańskim wybrzeżu zmęczona załoga zaznała odpoczynku i uzupełniła zapasy, następnym celem podróży "Bounty" stała się zatoka Adventure Bay na Tasmanii. Po przybyciu w to miejsce w połowie sierpnia 1788 roku, cel podróży był już w zasięgu ręki. Po tym, jak "Bounty" przepłynął ponad 50 tysięcy kilometrów, 26 października 1788 roku, okręt porucznika Bligha zakotwiczył w zatoce Matavai na Tahiti. Przez cały okres rejsu narastały coraz liczniejsze niesnaski i konflikty pomiędzy członkami załogi, a kapitanem Blighiem. Późniejsza czarna legenda utrwali wizerunek Bligha jako apodyktycznego tyrana o sadystycznych wręcz skłonnościach, który nie znosi sprzeciwu i bardzo surowo karze podległych sobie ludzi, za każde, nawet najmniejsze przewinienie, naruszenie dyscypliny i odstępstwo od posłuszeństwa. W rzeczywistości Bligh był człowiekiem, który na pierwszym miejscu stawiał realizację wyznaczonych mu celów i obowiązków, a wykonanie tych zadań było dla niego ważniejsze, niż własne osobiste potrzeby, korzyści czy wygody. Tego samego wymagał od swoich ludzi, a oni bardzo często z zupełnie innej perspektywy patrzyli na wyznaczoną im do realizacji misję. Bligh był człowiekiem, który zawsze co do joty, z perfekcyjną pieczołowitością starał się wypełnić to, co zlecili mu do wykonania jego przełożeni. Bez wątpienia był człowiekiem nadgorliwym, ale trudno posądzić go o skłonności do sadyzmu, czy zażywania przyjemności z kar wymierzanych swoim podkomendnym. Od początku rejsu protegowanym Bilgha był faworyzowany przez niego Fletcher Christian, w osobie którego Bligh widział silny i charyzmatyczny charakter, gotowy pomóc mu w utrzymaniu dyscypliny na okręcie i w doprowadzeniu trudnej misji do szczęśliwego końca. Jak to często w życiu bywa, to właśnie Christian okaże się tym, który pierwszy rzuci wyzwanie surowemu dowódcy, rozpali zarzewie buntu i pociągnie za sobą innych.
Aby lepiej zrozumieć genezę późniejszego buntowniczego wystąpienia Fletchera Christiana, trzeba uzmysłowić sobie, jak ciężkie warunki służby i codziennego funkcjonowania były domeną życia marynarzy podczas rejsu "Bounty". Innym istotnym czynnikiem, prawdopodobnie najważniejszym katalizatorem niedalekich rewolucyjnych zdarzeń, był pięciomiesięczny postój na Tahiti. Obfitość smacznego jedzenia, luksusowe, gdyby zmierzyć je okrętową miarą, warunki mieszkania i zakwaterowania, odpoczynek od wyniszczającej psychikę monotonii i niezmienności okrętowych obowiązków, wreszcie obecność pięknych Tahitanek z ich niczym nieskrępowaną obyczajową i seksualną swobodą, musiały sprawić, że dla marynarzy "Bounty" pobyt na Tahiti był jednym wielkim idyllicznym i hedonistycznym rajem. Jak wielkim koszmarem musiała być jego utrata i powrót do siermiężnej rzeczywistości, kiedy zaopatrzony w sadzonki chlebowca okręt wyruszył w długą drogę na Karaiby? Bardzo trudno odpowiedzieć prawidłowo na to pytanie, ale spustoszenie dokonane w psychice, wobec utraty źródeł przyjemności i sił witalnych, musiało być naprawdę gigantyczne. Nic więc dziwnego, że w takich okolicznościach, niespełna miesiąc po opuszczeniu Tahiti, Fletcher Christian, 28 kwietnia 1789 roku wywołał bunt, obalił kapitana Bligha, po czym spuścił jego i dochowujących mu wierności marynarzy w niewielkiej szalupie ratunkowej na otwarty ocean. Co ważne, ze względu na małą pojemność szalupy, tylko część zwolenników obalonego niegdysiejszego kapitana mogła popłynąć razem z nim. Reszta dochowujących wierności Blighowi osób, nazywanych odtąd przez buntowników "lojalistami", została zmuszona do pozostania na okręcie. Skromne zapasy wody i żywności pozornie nie dawały nieszczęsnym pasażerom szalupy żadnych szans na przeżycie. A jednak Bligh i jego ludzie dokonali niemożliwego. Oszczędnie racjonując swoje skromne zapasy, zdołali w arcytrudnych warunkach przepłynąć około 3500 mil morskich i dotrzeć do zatoki Kupang w holenderskim wówczas Timorze, dnia 14 czerwca 1789 roku. Stamtąd, przez malaryczną Batawię - dzisiejszą stolicę Indonezji Dżakartę - której niezdrowy klimat zabił kilku spośród wyczerpanych do cna ocalałych, Bligh dotarł z powrotem do Anglii 14 marca 1790 roku, witany jako wielki bohater i najznakomitszy syn brytyjskiej Ojczyzny. W listopadzie tego roku sąd wojskowy oczyścił go z zarzutu utraty okrętu i awansował na stopień komandora. O wiele bardziej burzliwe były koleje losu samych buntowników. Początkowo wrócili oni na gościnne do tej pory Tahiti, lecz wkrótce potem doszło pomiędzy nimi do rozłamu. "Lojaliści" i część buntowników, która zdążyła poróżnić się już z Fletcherem Christianem, zdecydowała się pozostać na wyspie, odmawiając dalszej żeglugi i ucieczki przed spodziewanym pościgiem. Christian musiał się liczyć z tym, że Blighowi mimo wszystko uda się przeżyć, a nawet jeżeli tak się nie stanie, to zaginięcie bez śladu "Bounty", sprowadzi misję ratowniczą i poszukiwawczą, której pierwszym i oczywistym celem będzie właśnie Tahiti. Skonfliktowany z wodzem miejscowych tubylców, Fletcher Christian na czele niewielkiej grupy wiernych sobie marynarzy z "Bounty", zabierając ze sobą także pewną grupę Tahitańczyków, w tym swoją piękną kochankę imieniem Mauatua, odpłynął w nieznane, ostatecznie osiedlając się na wyspie Pitcairn w styczniu 1790 roku. Surowe miejscowe warunki, rychło stały się zarzewiem kłótni i waśni pomiędzy zbuntowanymi marynarzami. Według najbardziej prawdopodobnej wersji, mniej więcej po trzech latach po przybyciu na wyspę, Christian i kilku jego przyjaciół, pracując na roli na swoim skromnym poletku, zostali zamordowani przez niezadowoloną z ich przywództwa resztę uciekinierów. Tak zakończyło się życie prowodyra najsłynniejszego okrętowego buntu w dziejach.
Bunt na Bounty przez stulecia obrósł bagażem nieprawdopodobnych wręcz mitów i różnorakich interpretacji, gdzie ziarno prawdy mieszało się z całym potokiem zmyśleń, nieprawd i wyssanych z palca fantasmagorii. Caroline Alexander zwraca uwagę na jedną okoliczność, najzupełniej prawdziwą, która w żadnym przypadku nie została zmyślona. Oto kilka miesięcy przed zdobyciem przez lud Paryża królewskiego więzienia w Bastylii, które zapoczątkowało wybuch Wielkiej Rewolucji Francuskiej, u progu mającego się niebawem narodzić romantyzmu, postać Fletchera Christiana ze swoją buntowniczą naturą w chwalebnej walce o zaszczytne ideały z niesprawiedliwością i tyranią, jak ulał wpisywała się w światopogląd nowej kulturowej epoki. Sam Christian, z rozwianymi na wietrze długimi włosami, ubrany w rozchełstaną i poszarpaną koszulę, stał się archetypem idealnego bohatera romantycznego, z którego to archetypu pełnymi garściami czerpali w Anglii: William Wordsworth (który znał Christiana osobiście i był skoligacony z jego rodziną), Samuel Taylor Coleridge, George Gordon Byron, Percy Bysshe Shelley czy John Keats. Ukuty wtedy archetyp odcisnął swoje piętno na niemal całej romantycznej europejskiej literaturze, nie wyłączając Gustawa-Konrada z "Dziadów" Adama Mickiewicza i Kordiana z dramatu Juliusza Słowackiego. Dzieje buntowników z "Bounty" inspirowały marynistycznie także wielkich pisarzy z Edgarem Allanem Poe i Hermanem Melvillem na czele. Historię słynnego buntu spopularyzowała w popkulturze XX wieku kinematografia, kilkukrotnie przenosząc dzieje feralnego rejsu "Bounty" na kinowe ekrany. W rolę Fletchera Christiana wcielali się tak znani i sławni aktorzy, jak Clark Gable, Marlon Brando czy Mel Gibson, a filmy na kanwie historii "Bounty" obsypywano nagrodami i zaliczano w poczet klasyki kina. Na tym tle książka Caroline Alexander wypada bardzo solidnie, choć moim zdaniem brakuje tu trochę narracyjnej swady i literackiej ikry. To niezwykle rzetelnie napisana popularnonaukowa monografia, poparta cytatami i przypisami z naukowej literatury oraz sygnaturami archiwaliów rozproszonych po całym świecie. Mimowolnie przy tym, cała ta naukowa otoczka staje się odrobinę za ciężka w swoim dokumentalnym bagażu i skorowidzu odnośników do pierwotnych źródeł. Z całą pewnością nie jest to książka dla spragnionych dynamicznej narracji i nieoczekiwanych zwrotów akcji, którą będzie się czytało z zapartym od wrażeń tchem. Jednak ci, którzy ponad wszystko cenią naukową rzetelność badania opisywanej problematyki ze wszystkich dostępnych punktów widzenia, wystawią pisarskiemu osiągnięciu Caroline Alexander w pełni zasłużoną, bardzo wysoką ocenę.
Ocena recenzenta: 4,5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.