Dodany: 07.09.2020 13:14|Autor: dot59
Pogwarka pana Marka
Mój ulubiony prezenter muzyczny wielkim pisarzem nie jest, ale i tak kupuję jego książki, z dwóch względów: lubię sposób, w jaki opowiada o muzyce (nawet wtedy, gdy danego wykonawcy specjalnie nie znam albo znam, ale nie jestem jego utworami zainteresowana) i właściwie o wszystkim innym też, i lubię odkrywać, co mam wspólnego z „panem Markiem od listy przebojów”[1], a coś takiego za każdym razem znajduję. Tym razem nie jest to zestaw dziesięciu ulubionych płyt (z nich pokrywałaby się najwyżej jedna… nie, właściwie żadna, bo jednak gdy chodzi o Pink Floyd, to dla mnie numerem jeden jest „Wish You Were Here”…), lecz niechęć do wyrzucania rzeczy („przecież ten T-shirt wciąż jest na mnie dobry. No dobra, ma tutaj dziurkę, ale poza tym jest całkiem dobry”[2] – no, ktoś mi to z ust wyjął!), przekonanie, że „Broniewski to wspaniały poeta”[3], oraz upodobanie do prostej czynności kulinarnej, jaką jest „robienie mielonych”[4] (ja do tej pory bez grzybów, ale muszę spróbować – dzięki za przepis!), do oglądania jazdy figurowej na lodzie, w dzieciństwie intensywnie, teraz już trochę rzadziej (mnie się jednak bardziej od Nepeli podobał Hoffmann), i do pieszych spacerów (zazdroszczę tych „od trzynastu do piętnastu tysięcy kroków dziennie”[5], mnie wypada najwyżej jakieś dziesięć-dwanaście, a przeważnie koło siedmiu…).
Wracając do początków, „DyrdyMarki” chciałam mieć, rzecz jasna, od chwili, gdy się dowiedziałam, że się ukażą; tym razem jednak, ze względu na szczególne okoliczności – no, powiedzmy po imieniu: na świństwo zrobione Markowi Niedźwieckiemu przez obecne władze Polskiego Radia, z wielką determinacją i skutecznością prące do rozwalenia Trójki takiej, na jakiej się wychowałam i jaką pokochałam – zrobiłam odstępstwo od swojej żelaznej zasady nabywania szczególnie pożądanych książek w wersji papierowej. Bo kto wie, kiedy i gdzie znów usłyszę ten magiczny głos, który od dobrych czterdziestu lat był w stanie przyczepić mnie do odbiornika na parę godzin? Jeśli nawet Już-nie-Trójkowy Niedźwiedź przyjmie ofertę którejkolwiek innej stacji radiowej, wcale nie jest powiedziane, że w miejscu, gdzie jeszcze przez parę lat mam mieszkać, tę stację da się złapać; może to będzie jedna z tych, których można słuchać na komputerze, ale jeśli akurat audycja będzie w takiej, a nie innej porze, to niech mi ktoś powie, gdzie ja mam ten komputer w kuchni postawić, wałkując ciasto na pierogi albo smażąc mielone? A normalne radio już tam stoi, i wystarczy mu wsadzić płytę do kieszonki. Tym więc motywowani, nabyliśmy z małżonkiem drugiego w swoim życiu audiobooka, dobierając się do niego zaraz po powrocie z księgarni. Mieliśmy tak na próbę odsłuchać ze dwie gawędy. Gdzieś po szóstej czy siódmej któreś z nas powiedziało: „to co, jeszcze jeden kawałek?”. Kolejnych „jeszcze jednych” było tyle, że skończyło się na piętnastu (liczbowo 36%, objętościowo 40% całości). Nie muszę mówić, że słuchało się cudownie, bo to nie było jak słuchanie czytanej przez osobę trzecią książki, tylko jak słuchanie kogoś, kto – wiedząc, że my tam jesteśmy – zwraca się wprost do nas i opowiada nam różne historie. Nie musi grać żadnej roli, nie musi udawać jakiejś postaci, którą wymyślił kto inny, bo mając przed sobą mikrofon cały czas jest sobą, więc brzmi to tak naturalnie, jakby po prostu prowadząc audycję trochę bardziej się rozgadał między zapowiedziami kolejnych piosenek. Przyjemność przyćmiewała mi jedynie świadomość, że nie napiszę z tej lektury choćby czytatki, nie mówiąc już o recenzji, bo pomijając nawet niemożność przytoczenia cytatów, po prostu nie umiem pisać, nie patrząc na tekst, o którym piszę. I następnego dnia raptem patrzę, w poczcie między innymi życzeniami imieninowymi mail od szwagra z nagłówkiem: „Musisz to mieć!”. Otwieram i oczom nie wierzę: „DyrdyMarki” w ebooku! Porzuciłam więc studiowanie opasłego tomiszcza o historii polskiej muzyki rozrywkowej i zabrałam się za czytanie Niedźwiedzich opowieści. Najpierw tylko tych, które dopiero co słyszałam. Potem jeszcze jednej. I jeszcze jednej…
To są takie zwyczajne, bezpretensjonalne pogaduchy, w których obok najzwyklejszych historii prosto z życia, jakie można opowiadać kumplom przy kawie czy winie – o paleniu (a raczej niepaleniu) papierosów i „trawki”, o smażeniu mielonych, o segregowaniu śmieci, o wyprawie do NRD w 1973 roku i podróżach do Australii trzydzieści lat później, o radioodbiornikach z przełomu lat 60-70, na których nie można było jeszcze łapać Trójki i o tym, jak się wówczas dzwoniło z Szadku do Warszawy – przewijają się opowieści z czterdziestu lat radiowego życia: o wywiadach z Madonną i Lionelem Richie, o niezupełnie planowanym występie na festiwalu w Sopocie, o poznaniu Angie (tak, TEJ Angie, uważanej za bohaterkę najpiękniejszej piosenki Stonesów!), o czytaniu wierszy Poświatowskiej na antenie i omijaniu cenzury (taaaak… czy jeszcze ktoś ma wątpliwości, na kim się wzorują rozmaite ważne persony, zakazując puszczania w radiu utworów tego czy innego wykonawcy? Dobrze się wzorują, nie ma co: pomimo działalności tamtych Trójka przetrwała, a ci ją wykończyli na dobre). A wszystko pisane niby potoczną, bo typowo mówioną, ale ładną, dźwięczną polszczyzną. Czytane, „DyrdyMarki” dostarczają dodatkowej przyjemności w postaci sympatycznych ilustracji (zdjęć tym razem tylko garsteczka, ale za to mnóstwo fajnych, klimatycznych grafik autorstwa Andrzeja Wąsika), zaś słuchane – przyjemności alternatywnej w postaci obcowania z najpiękniejszym radiowym głosem wszech czasów. Krótkiej, ale jakże pożądanej!
[1] Marek Niedźwiecki, „DyrdyMarki”, wyd. Wielka Litera, 2020, s. 173.
[2] Tamże, s. 113.
[3] Tamże, s. 117.
[4] Tamże, s. 125.
[5] Tamże, s. 107.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.