Dodany: 02.09.2019 12:58|Autor: dot59
Reminiscencje pozlotowe 2019
Ponieważ Miciuś tym razem mógł wziąć w piątek urlop, wyjechaliśmy z samego rana i na miejscu byliśmy dość wcześnie; tych, co już w czwartek przyjechali, nie było w zasięgu wzroku, tych, co mieli, tak jak i my, przyjechać w piątek, tym bardziej, a niemal zaraz po opuszczeniu przez nas pojazdu zaczęło lać haniebnie, więc po wypakowaniu najważniejszych rzeczy i rozejrzeniu się po ośrodku (design wnętrz mocno peerelowski z akcentami folklorystyczno-regionalnymi: w sali jadalnej wystawa radioodbiorników z lat 40-60 oraz żelazek z duszą i na węgiel, na drzwiach tejże urocza drewniana łopata; umeblowanie pomieszczeń żywcem jak w akademiku z lat 70, nawet przykrótkie tapczaniki, na których się nie mieścili co wyżsi mężczyźni, takie same; w łazienkach co prawda kabinki prysznicowe, ale reszta ewidentnie w standardzie socjalistycznym, na przykład stan urządzeń hydraulicznych; brak wentylacji w tychże łazienkach i brak miejsc na rozwieszenie mokrych ręczników gdziekolwiek indziej) zalegliśmy na tapczanach, próbując odespać na zapas przewidywane zaległości.
Ale za długo to nie trwało, bo ulewa się skończyła i zamiast jej szumu poczęły się rozlegać dźwięki nadjeżdżających aut i turkoczących po chodniku walizek, a naturalnym odruchem uczestnika zlotu oczekującego na przyjazd dawno niewidzianej ekipy jest w tej sytuacji wyglądanie przez okno. Tą metodą odkryliśmy przybycie paru kolejnych osób, po czym zgadaliśmy się, że warto by sobie jakiś obiadek zorganizować. W „Jodełce” co prawda można było go zamówić od ręki, ale uznaliśmy, że skoro następnego dnia mamy w planie jeść na miejscu, to warto by spróbować czego innego. Udaliśmy się zatem piechotą do najbardziej polecanej przez TripAdvisor placówki gastronomicznej o dość nijakim wyglądzie i nazwie "Smaczna Chatka", banalnej, ale doskonale odzwierciedlającej, jak tam można zjeść. Dania były w większości regionalne, albo ogólnopolskie w mutacjach regionalnych, porcje solidne, niedrogo; obiad złożony z zalewajki świętokrzyskiej (z marchewką, kiełbaską i jajkiem) oraz grycoków (pierogów z kaszą gryczaną wymieszaną z kapustą kiszoną i przysmażoną cebulką – 6 sztuk, ale solidnej wielkości, tak że najeść się można było do syta) kosztował mniej niż 25 zł; dania mięsne o nazwach w rodzaju „przysmak Chatki” (wielki kotlet drobiowy obłożony papryką) i „specjał Czarta” (podobny kotlet, bardziej na ostro) były nawet tańsze niż pierogi, ale do niech trzeba było jeszcze coś dorzucić, na przykład smażone ziemniaczki. Bystre nasze oczy natychmiast wypatrzyły, że oprócz zwykłych piw serwowano tam piwa regionalne o przecudownych nazwach ("Łąkowy Szaman", "Wieczorne Chochliki", "Kraina Leśnego" i "Leśne Grzdyle"), wybornym smaku (wszystkie dobre, ale "Grzdyle" bezkonkurencyjne!) i zjawiskowych kolorowych etykietach, z grafiką jak z kart do Dixita: wszyscy, którzy po raz pierwszy na nie patrzyli, mieli dokładnie to samo skojarzenie; dokumentacja fotograficzna została poczyniona z niemałym trudem, bo wykonane tego dnia zdjęcie się skasowało i konieczna była powtórka w dniu następnym, o czym za chwilę. Z karczmy pomaszerowaliśmy jeszcze do jedynego w miejscowości minimarketu, nabywając produkty niezbędne na deser poobiedni &wieczorne posiedzenie.
Podczas wymiany książek i ogniska rozmawiało się o rzeczach najróżniejszych – na przykład, dlaczego czytamy (albo nie czytamy) Sienkiewicza, jak własne doświadczenia wpływają na postrzeganie realiów ukazywanych w powieściach, co zrobić, żeby nie utonąć w masie kupowanych kompulsywnie książek (przeważało zdanie, że trzeba sobie sprawić czytnik) itd. – oglądało przywiezione przez Czajkę przecudnej urody fotokroniki wszystkich zlotów ogólnopolskich i pewnej liczby regionalnych, oraz tradycyjnie piekło kiełbaski, przegryzając je chlebem z domowym smalczykiem i takimże kiszonym ogórem oraz popijając trunkami różnymi z przewagą piwa (ale gorąca herbatka też była, a jakże). Ja ponadto czyniłam świadczenia gastronomiczne na rzecz miejscowego kota (czarnego z białymi skarpetkami, każdą innej długości, i białym krawacikiem): nabiłam sobie na widły kiełbaskę, położyłam na stole i na chwilę odeszłam, bo mi się przypomniało, że mam kogoś o coś zapytać, a tu nagle Miciuś z tyłu zawołał, że kot mi się dobiera do kiełbasy. Skoro już napoczął, cóż było robić: zdjęłam z widełek i podałam mu w całości, po czym ją spożył z wielkim apetytem. My z Miciusiem spauzowaliśmy nieco przed północą, ale byli i tacy, co siedzieli do drugiej.
W sobotę rano po śniadaniu (szwedzki stół o charakterze standardowym) przez dobrą godzinę trwały kuluarowe dyskusje nad celami ewentualnych wypraw krajoznawczych. Osobiście, przezornie nie zabrawszy glanów, nastawiona byłam na niedługą (z racji upału) wędrówkę pieszą po terenie raczej równym plus zwiedzanie jakichś ciekawych obiektów. Tymczasem w jakiś niezupełnie zdefiniowany sposób weszłam w skład grupy, która udała się zgoła gdzie indziej. Na skutek tego, omamiona twierdzeniem, że „dojdziemy tylko do gołoborza”, zostałam poniekąd zmuszona do zdobycia Łysicy w sandałach (gwoli sprawiedliwości należy dodać, że były to sandały trekingowe z Decathlonu, o numer za duże – bo mniejszych nie było, a kolor był akurat taki, jaki mi odpowiadał – które okazały się nadzwyczaj wygodne i niepoślizgowe), jako że rzeczone gołoborze mieściło się parę metrów pod szczytem, a skoro się już tam dolazło, to grzech by było się nie dodrapać pod samą górę. Ale żałować nie było czego, bo po drodze toczyły się rozmowy na tematy najrozmaitsze, jako to: o lewicowych tendencjach prozaików z okresu międzywojennego, o tym, za co nie lubimy Judyma, o pożytkach z posiadania smartfonu, o grzechach młodości, o ulubionych drinkach i sałatkach oraz różnicach w zwyczajach kulinarnych różnych krajów. Przy bramie w punkcie sprzedaży biletów można było nabyć przeurocze magnesiki i notesiki z trójwymiarowymi portretami świętokrzyskiej fauny (chociaż chyba nie tylko świętokrzyskiej, bo były też szopy pracze. A niedźwiedzi nie…).
Zgramoliwszy się z Łysicy, uznaliśmy, że udamy się najpierw na kolejne piwko w Smacznej Chatce, bo przecież trzeba na zdjęciu utrwalić te etykiety (trwało to ze 2 godziny, bo spora część grupy stwierdziła, że skoro obiad dopiero o 17, to teraz by się co nieco przegryzło). Po drodze trafił się kolejny kiosk z pamiątkami, ze szczególnym uwzględnieniem kotów, sów i czarownic, zaś w drodze powrotnej planowane było zwiedzanie muzeum minerałów; ceny biletów były jednak niewspółmiernie duże do wielkości ekspozycji, a to, co stało w gablotach w sieni i było do nabycia, miało co prawda ceny nieco lub baaaaardzo znacznie wyższe niż bilet, ale za to, w odróżnieniu od eksponatów muzealnych, stanowiło namacalny dowód kontaktu ze światem świętokrzyskich kamieni, więc większość grupy ograniczyła się do nabywania różnego rodzaju wisiorków, bransoletek i kolczyków z krzemienia pasiastego. Po drodze do „Jodełki” znajdował się jeszcze kiosk, przed którym anonsowano „najlepsze lody rzemieślnicze w województwie”, a skoro tak, trzeba było i tych spróbować (smakiem najbardziej zaskakującym była „kawa + słony karmel”, na ten się jednak nie odważyłam; mascarpone z borówką pasowało mi jak najbardziej, inni byli też dobrego zdania o belgijskiej czekoladzie oraz kiwi z bananem). A potem ledwie się zdążyliśmy ogarnąć (co prawda w większości wyglądaliśmy, jakbyśmy już przeszli przez prysznic, ale nie była to zdecydowanie czysta świeża woda), była już pora na obiad. Ten był dość standardowy (kapuśniak, kotlet z ziemniakami i surówkami, kompot ze śliwek i rabarbaru), ale smaczny; komu w nim brakowało finezji, podbudował swoje zapotrzebowanie, zamawiając deser – do wyboru serniczek polewany czekoladą albo szarlotkę z bitą śmietaną – który doprawdy wart był grzechu (a kalorie spalone podczas zdobywania Łysicy poszły się gonić na drzewo…).
I wreszcie nadeszła pora na Dixit. Rozgrywka była zażarta, kupa śmiechu całkiem zacna, a przyjemność niezrównana. Miałam przyjemność znaleźć się w zespole „zielonych”, całkowicie feministycznym, który radził sobie całkiem nieźle. Wraz z Moniką W., Anitrą, Annviną i Lilijką jako jedyne rozszyfrowałyśmy tok myślenia „czerwonych”, wedle którego kartą pasującą do powieści Mroza „Uprowadzenie” była ta symbolizująca Aleksandra Wielkiego (bo trzeba było znać odpowiedź na pytanie, które Chyłka zadała swojemu aplikantowi: który utwór Iron Maiden trwa aż osiem minut?); niestety, definitywnie pokonał nas najmłodszy zespół, złożony ze Sznajpera, Wwwojtusia, DianyJanael i Grzegorza (który się nie przedstawił nickiem, więc nie wiem, czy go ma, a jeśli tak, to jaki).
Ilość książek, jakie wcześniej zebraliśmy na nagrody za pomocą ochotniczej zrzutki, była wręcz nieprawdopodobna – gdzieś ze 3 razy tyle, co wcześniej miewaliśmy z Ravelo – toteż nawet osoby, które się zarzekały, że nie biorą żadnych pożyczek (i chyba istotnie nie wzięły), w Dixitową noc wyszły ze stosikami liczącymi po 3-5 i więcej egzemplarzy. To, co zostało, przekazaliśmy Olimpii, by nimi zasiliła zbiory swojej lokalnej biblioteki.
A potem już tylko kilka godzin snu, ostatnie śniadanie i w drogę…
I odliczanie dni do następnego zlotu, który – gdziekolwiek się odbędzie – i tak będzie fantastyczny, bo fantastyczni są ludzie, którzy naszą społeczność tworzą!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.