O dobrym człowieku, którego stać na złe czyny
Każdy, kto miał szczęście dorastać w latach 90. będzie uparcie twierdził, że był to najlepszy czas na dzieciństwo, że "gimby nie znajo" i że łza się w oku kręci na samo wspomnienie. Dużo w tym prawdy, bo sam tak uważam. Codzienność stopniowo spychająca czasy PRL-u w niebyt regularnie dostarczała nowych wrażeń, najczęściej docierających do nas wraz z wiatrem zmian z zachodu. Złoty okres dla rodziców: wystarczały dwa sklejone taśmą patyki, a potomstwo cały dzień mogło się bawić w wojnę, Terminatora albo Wojownicze Żółwie Ninja. Nie było sposobu, by dzieciaki ściągnąć do domu – ani na obiad, ani na kolację, a do łóżka kładły się spać z wciąż zarumienionymi od emocji policzkami i kolanami żółtymi od klęczenia w piaskownicy. Niepocieszone, ale jakże szczęśliwe i modlące się już o jutro. Czasy, gdy szło się do kolegi na komputer i przepadało na cały dzień, a mama kolegi serwowała wszystkim obiad oraz lody Bambino na deser. Dni, gdy biegało się po okolicznym parkingu zaglądając do stojących tam samochodów w poszukiwaniu tego, który będzie miał najwięcej na liczniku prędkości, zaklepywanie wirtualnego miejsca za kierownicą i wpychanie w rurę wydechową śliwek, bo od samego jedzenia ich miało się już notoryczną sraczkę. Z każdym drzewem na osiedlu wiąże się jakieś wspomnienie, każda ławka przypomina o jakiejś anegdocie, każdy zakątek to slajdy z beztroskiej przeszłości. I nieważne, że większości tych drzew oraz ławek już nie ma – bo one w jakimś sensie tam będą, póki istnieje ich echo w naszej pamięci. A ja mógłbym tak smęcić bez końca, jednak na rzewne wspomnienia nie wzięło mnie przypadkiem; ale może po kolei.
Założenia serii "Na F/Aktach" wzbudzają nadzieję. Oto bowiem najlepsi polscy pisarze – korzystając z autentycznych dokumentów, akt oraz zeznań – biorą się za wydarzenia kryminalne, o których było w Polsce głośno w ciągu ostatnich dekad. Łaskawie przymknę oko na dyskusyjne określenie "najlepsi", bo najwyraźniej wydawnictwo (o nazwie godnej warsztatu stolarskiego – Od Deski Do Deski) postanowiło trochę popłynąć i odrobinę naciągnąć realia. Chyba bardziej trafne byłoby słowo "znani". Drobiazg, machnijmy ręką, gdyż najlepsi czy nie, znani czy nie – na rdzeń fabuły wybierają jakąś zbrodnię i tworzą wokół niej powieść. Zamysł co prawda prosty i dość powszechny, ale w moich oczach wściekle chwytliwy, bo umiejętne połączenie faktów z fikcją niesie ze sobą potencjał. Taka to obiecująca fuzja będąca w stanie pogodzić moje zamiłowanie do beletrystyki ze sporadycznym apetytem na reportaż. No dobrze, skoro to sobie wyjaśniliśmy, obiecuję, że teraz już przechodzimy do samej książki. Jak bum cyk cyk.
W drugiej połowie lat 90. Bydgoszcz zadrżała na wieść o pewnej zbrodni. Pomimo silnej pokusy wolałbym w tym miejscu nie wchodzić w jej naturę oraz detale rodem z policyjnego raportu, gdyż być może ktoś ma ochotę jej przebieg poznać dopiero z książki Łukasza Orbitowskiego. Sam tak zrobiłem i polecam. Uspokoję jednak zainteresowanych, że w zgodzie z założeniami cyklu autor sumiennie podszedł do wyzwania, więc czytelnik będzie miał okazję poznać wszystkie znane z akt szczegóły wspomnianych wydarzeń. Oczywiście tego rodzaju bezduszne dokumenty nie są w stanie w pełni odzwierciedlić tamtych chwil i w tym miejscu pojawia się pole do popisu dla pisarskiej wyobraźni oraz okazja dla wciśnięcia niewątpliwie krwawych epizodów w jakąś szerszą fabułę. Orbitowski postarał się nie przesadzić i postawił na prostą, dość stonowaną opowieść o przyjaźni kilku chłopaków – znajomości z gatunku takich, jakie w tamtych czasach wypełniały codzienność każdego chłopca w całej Polsce.
Podejrzewam, że autor musiał nieco utemperować swoją fantazję, by wymyślona otoczka fabularna nie przyćmiła kluczowych wydarzeń autentycznych. Efekt jest taki, że kilka wątków pobocznych toczy się dość niemrawo i przewidywalnie. Nie będzie więc specjalnym zaskoczeniem, że ojciec jednego z chłopców ma poważny problem alkoholowy i stale kręci się po orbicie nałogu, a jego zachowania są skrajne. Pojawi się też dość niepokojący epizod dotyczący pedofilii, ale zostanie on ucięty zdecydowanym ruchem, zanim zdąży pobudzić silniejsze odruchy w czytelniku. O konkursie cukierniczym, który jest emocjonujący jak muzyka w windzie, jedynie wspomnę. Większość lektury minie na śledzeniu mało rozwojowej codzienności chłopców – będzie sporo jeżdżenia na rowerach, dorywczej pracy, nieco kopania piłki, nadużywania zwrotu "kokosić się", niewiele o nauce i szkolnych obowiązkach. Ale to wszystko blednie, gdy dochodzi do kluczowych wydarzeń, bo sceny zbrodni opisane przez Łukasza Orbitowskiego robią wręcz piorunujące wrażenie. Ich dosadność oraz beznamiętność sprawiają, że czytelnikowi niełatwo pozostać równie obojętnym. Urok paradoksu.
Pomijając jednak momenty zbrodni, nikła barwność fabuły nie nadąża za kolorytem lat 90. I właśnie w uroku ostatniej dekady XX wieku należy szukać całej siły "Innej duszy", jako że ta powieść to istny skarbiec zdolny pomieścić mnóstwo bezcennych wspomnień i przedmiotów z opisywanego okresu. Praktycznie co stronę jesteśmy przez autora rozpieszczani jakimiś charakterystycznymi akcentami i odniesieniami: czy to będą niezapomniane tazo, muzyka Ace of Base, "Wodny świat" i "Jumanji" w kinach (byłem!), plakaty Roberta Baggia, Zygmunt Chajzer prowadzący "Idź na całość", czy magle i siłownie w piwnicznych pomieszczeniach, salony gier w wozach Drzymały, gdzie najpierw męczono automaty ze "Street Fighterem", by w kolejnych latach przenieść się do domowego zacisza, a tam siedząc na podłodze przed meblościanką cieszyć oczy nowym kartridżem na Pegasusa i wreszcie pierwszą generacją gier na PlayStation ("Castlevania"!). Nie ma siły, by czytanie o tym wszystkim nie przywołało własnych wspomnień czytelnika, zakładając, że takowe on posiada.
Niewiele można zarzucić Orbitowskiemu, bo udało mu się wiernie opisać tamte czasy; mam tylko pewne brzydkie podejrzenie, że nie zawsze wiedział, o czym pisze – i jest to dziecinnie łatwe do udowodnienia, skoro w pewnym momencie stara się nam wmówić, że w "Tekkenie" była możliwość postawienia naprzeciw siebie Kinga i… Ryu – "Azjaty w białym kimonie". Cóż, każdy choćby najmniej zorientowany w temacie konsolowych bijatyk wie, że Ryu jest kanoniczną postacią z serii "Street Fighter" i aż do 2012 roku nie było możliwe, by stoczył on wirtualną walkę z jakąkolwiek postacią z uniwersum "Tekkena". To kolosalne niedopatrzenie autora, wręcz ignorancja, bo tego rodzaju błędu nie sposób popełnić, jeśli ma się choćby minimalną wiedzę o tym, o czym się pisze. Jeśli ktoś nadal nie potrafi pojąć rozmiaru i znaczenia tej wpadki, niech sobie na zasadzie analogii wyobrazi, że Frodo Bagginsa przez nieuwagę właśnie wciśnięto do świata Harry'ego Pottera. Niewybaczalne, a jednak nikt nie zauważył, że coś tu jest nie na swoim miejscu, bo przecież kogo obchodzą jakieś tam gry dla dzieci – brawo autor, brawo korekta. Klap. Klap.
Tak, wiem, że właśnie poświęciłem cały akapit pierdole bez wpływu. Niczego nie żałuję.
Pomimo tego niewielkiego zgrzytu, który z pewnością pozostawi we mnie niesmak i zmusza do zastanowienia, czy Łukasz Orbitowski nie próbował na siłę upchnąć w "Innej duszy" jak najwięcej odniesień do lat 90., bez wątpienia warto przeczytać tę powieść, a dla urodzonych w latach 80. to wręcz obowiązek wobec własnej pamięci. Bo dzięki lekturze może powrócić do nas wiele wspaniałych wspomnień i jest okazja je popieścić oraz oddać im pewnego rodzaju hołd. Nie rezygnujcie z tej możliwości.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.