Dodany: 01.06.2016 22:41|Autor: asia_

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

1 osoba poleca ten tekst.

DZWONY w LITERATURZE - KONKURS nr 199


Przedstawiam KONKURS nr 199, który przygotował KrzysiekJoy.



Witam!

... nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.

John Donne (fragment motta - Ernest Hemingway - "Komu bije dzwon")


Tematem wiodącym mojego kolejnego konkursu literackiego w BiblioNETce jest tym razem dzwon. Dzwony rozbrzmiewają przy różnych okolicznościach; moje konkursowe dzwony dzwonią na Wigilię 200 konkursu :-)
Zapraszam wszystkich do wspólnej zabawy, bo w takiej kategorii trzeba traktować ten, jak i wszystkie inne BiblioNETkowe konkursy.


Regulaminowa część konkursu.


Punktacja:

- Po jednym punkcie za autora i tytuł, czyli do uzyskania jest 60 punktów.
- W przypadku utworów poetyckich należy podać:
   fragment 11 - tylko autora (2 punkty),
   fragment 15 - autor + tytuł wiersza.
- W przypadku opowiadania, które znajduje się w konkursie, należy podać autora i tytuł opowiadania, gdyż występuje ono w kilku zbiorach opowiadań rodzica.


Laureaci:

Laureatem konkursu zostaje osoba, która zdobędzie najwięcej punktów. W przypadku jednakowej liczby punktów o kolejności na podium decyduje data ostatniego maila.


Podpowiedzi:

- Przy rozwiązywaniu konkursu istnieje dowolność korzystania z wszelakich źródeł.
- Podpowiedzi na forum są bardzo mile widziane. Liczę na Waszą pomysłowość, a nie na ewidentne "czołgi".
- Jeżeli ktoś chce uzyskać podpowiedzi standardowe, czyli czytałaś/eś, znasz autora, proszę mnie o tym poinformować w swoim, najlepiej pierwszym, e-mailu.
- Zezwalam na udzielanie podpowiedzi na forum w rodzaju znasz rodzica; czytałaś/eś.


Kontakt:

- Odpowiedzi przesyłamy na adres: [...]
- Nie będę brał pod uwagę "anonimów", dlatego też bezwzględnie wymagam, aby w tytule maila podać swój stały BiblioNETkowy nick. Proszę również o numerowanie przysyłanych do mnie maili.


Termin:

- Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 14 czerwca o godzinie 23.59.
- Odpowiedzi na Wasze e-maile możecie spodziewać się maksymalnie w ciągu 24 godzin.


Uwagi różne:

Wszystkie książki występujące w konkursie mam ocenione.
Fragment 15 znam z tomiku poezji tłumacza, aczkolwiek samego rodzica też znam.


Powodzenia!



1.


Lecz tym, co pokochał nade wszystko w ojczystym gmachu, tym, co budziło duszę X, co prostowało jej skrzydła tak żałośnie stulone w pieczarze jego ciała, tym, co czasem czyniło go szczęśliwym, były dzwony. Kochał je, pieścił, mówił do nich, rozumiał je. Od dzwonków z wieżyczki na transepcie aż po największy dzwon wszystkie je miłował tkliwie. Środkowa dzwonnica i obie wieże były dlań jak trzy ogromne klatki, w których ptaki, przez niego wyhodowane, jemu tylko śpiewały. A przecież to te właśnie dzwony odebrały mu słuch; lecz matki często najbardziej kochają to dziecko, przez które wycierpiały najwięcej.
Głos ich był jedynym, jaki mógł jeszcze słyszeć. Z tej też przyczyny ukochanym dzwonem X był wielki dzwon. Jego to upodobał sobie w tej rodzinie hałaśliwych istot, które się wokół niego uwijały w dnie świąteczne, Wielki dzwon miał na imię Maria. Wisiał w wieży południowej sam ze swoją siostrą Jakubiną, dzwonem średniej wielkości, którego klatka, mniejsza nieco, znajdowała się tuż obok jego klatki. Dzwon Jakubina, nazywany był od imienia małżonki Jana Montagu, który go kościołowi ofiarował, co zresztą nie przeszkodziło wcale ścięciu fundatora na Montfaucon. W drugiej wieży znajdowało się sześć mniejszych dzwonów, a sześć najmniejszych zamieszkiwało dzwonnicę środkową, razem z dzwonem drewnianym, w który bito tylko w Wielki Tydzień, od południa Wielkiego Czwartku do świtu Wielkiej Soboty. X miał więc w swoim niezwykłym haremie piętnaście dzwonów, lecz ulubienicą jego była ogromna Maria.
Nie można nawet wyobrazić sobie radości X w dnie bicia w dzwony. Kiedy archidiakon rozkazywał mu wreszcie: "Idź!" - wbiegał na górę po krętych schodkach szybciej, niżby ktokolwiek zejść po nich potrafił. Wpadał zdyszany do napowietrznej komnaty, w której mieszkał wielki dzwon, przez chwilę przypatrywał mu się ze skupieniem i miłością, po czym zaczynał doń łagodnie przemawiać i głaskał go, jak dobrego konia przed długą drogą. Litował się nad nim, że tak wielki trud go czeka. Po tej pierwszej pieszczocie krzyczał swoim pomocnikom na niższym piętrze wieży, aby brali się do roboty. Tamci zawisali u sznurów, kołowrót skrzypiał i olbrzymi kielich z metalu zaczynał się powoli kołysać. X, drżąc z podniecenia, wodził za nim wzrokiem. Pierwsze uderzenie serca dzwonu o spiżową ścianę wstrząsało rusztowaniem, na którym stał. X wibrował razem z dzwonem. "Nuże!" - krzyczał z wybuchem szaleńczego śmiechu. Tymczasem ruchy wielkiego dzwonu stawały się coraz szybsze, a im bardziej rozszerzał się kąt jego wahań, tym bardziej rozszerzała się jedyna źrenica X świecąc jak fosfor. Rozpoczynało się wreszcie uroczyste bicie w dzwony, cała wieża drżała; drewno, metal i ciosy kamienne - wszystko huczało równocześnie - od pali w fundamentach po liście koniczyny w najwyższej balustradzie. A X aż pienił się cały; biegał tu i tam; całym swoim ciałem drżał razem z wieżą. Dzwon, rozpętany, szalony, to jednej, to drugiej stronie świata pokazywał swoją paszczę z brązu, z której wydobywało się tchnienie burzy słyszalne na cztery mile. X stawał przed tą rozwartą paszczęką; przysiadał i podnosił się za każdym nawrotem dzwonu, wdychał to potężne tchnienie, spoglądał kolejno to na rojny plac, położony głęboko w dole, o dwieście stóp niżej, to na ogromny język z miedzi, który co sekunda powracał i ryczał mu w ucho. Była to jedyna mowa, którą słyszał, jedyny dźwięk przerywający całkowitą ciszę, wśród której żył. Rozprężał się cały jak ptak w promieniach słońca. I nagle - ogarniało go szaleństwo dzwonu; spojrzenie jego stawało się niesamowite, czatował na przelatującego olbrzyma niby pająk na muchę i znienacka rzucał się nań całym ciałem. Wówczas, zawieszony nad przepaścią, miotany straszliwym rozhuśtaniem dzwonu chwytał spiżowego potwora za ucha, ściskał go kolanami, bódł piętami niby ostrogami i podwajał całym ciężarem, całym naporem swego ciała furię rozdzwonienia. Wieża chwiała się, on wrzeszczał i zgrzytał zębami, jego rude włosy jeżyły się, pierś dyszała z hałasem kowalskiego miecha, oko ciskało płomienie, a dzwon-olbrzym rżał pod nim w pędzie; a wówczas był to już nie dzwon katedry i nie X: był to sen, wir, burza; szał okrakiem na zgiełku; duch uczepiony powietrznego rumaka: dziwaczny centaur - pół-dzwon, pół-człowiek, jakiś Astolfus straszliwy, porwany przez hipogryfa z żywego brązu.



2.


Wtem odzywają się dzwony po drugiej stronie wzgórz. Młody Leal Cavalcanti spogląda w niebo: tak, ściemnia się, nadeszła pora dzwonów i różańca w C. Dzwonią codziennie, z magiczną punktualnością; a zaraz potem, jeśli nie strzelaniny ani kanonady, do obozowisk na Fevali i Monte Mario docierają zdrowaśki fanatyków. Pełen szacunku bezruch rozgaszcza się w szpitalu polowym; ranni i chorzy żegnają się na dźwięk dzwonów i poruszają wargami, złączeni z wrogiem we wspólnej modlitwie. Nawet Teotonio, mimo że nie jest gorliwym katolikiem, nie może pozbyć się uczucia, jakie ogarnia go każdego wieczoru wraz z tą modlitwą i dzwonami, uczucia dziwnego, nieokreślonego, które jeśli nie jest wiarą, to musi być tęsknotą za wiarą.
- A więc dzwonnik żyje - szepcze do siebie, nie odpowiadając porucznikowi Piresowi Ferreirze. - Jeszcze go nie strącili.
Kapitan Alfredo Gama często mówił o dzwonniku. Widział go parę razy, jak wdrapywał się do dzwonu na wieży Świątyni; kiedy indziej znów udało mu się go dostrzec w dzwonnicy kościółka Świętego Antoniego. Mówił, że to jakiś niepozorny staruszek, który kołysze sercem dzwonu, niewzruszony, obojętny na przelatujące kule. Doktor Gama powiedział mu kiedyś, że zwalczanie tych wyzywających dzwonnic i uciszenie irytującego staruszka jest obsesyjną ambicją artylerzystów z Alto do Mario i że wszyscy sposobią karabiny, żeby go trafić, gdy nadchodzi pora na Anioł Pański. Nie zabili go jeszcze? A może to już nowy dzwonnik?



3.


Stare księgi głoszą, że lud Islandii posiadał ongiś jedną tylko wspólną własność naprawdę cenną - dzwon. Dzwon ów wisiał pod kalenicą budynku, w którym odbywały się althingi, w Thingvellir nad Oxara, a uderzano weń podczas althingów i straceń. Był tak stary, że nikt już nie umiał określić jego prawdziwego wieku. Wtedy zaś, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, był od dawna pęknięty i tylko najstarsi ludzie jeszcze jak gdyby przypominali sobie, że niegdyś brzmiał czysto. Starzy ludzie kochali jednak swój dzwon. W cudny dzień letni, kiedy w obecności namiestnika, sędziego i kata miano ścinać skazańca albo topić nierządnicę, nieraz można było posłyszeć, jak w powiewie idącym od góry Sulur, w wonnym powietrzu płynącym od Blaskogum dźwięk dzwonu miesza się z szumem Oxara.
Ale w owym roku, kiedy wyszedł rozkaz, że należy oddać królowi wszelką miedź i spiż - odbudowywano bowiem Kopenhagę po zniszczeniach wojennych - posłano ludzi, aby zabrali również stary dzwon z Thingvellir nad Oxara.



4.


– Va bene! Tedy zastanie zamek, jak go zostawił. Z pustym skarbcem, bez armat i z nie ukończoną kaplicą. O co jeszcze, poza naszym zdrowiem, troskał się król? – zwróciła się do Zaremby.
– Pytał o wielki dzwon odlewany z dział zdobycznych. Z woli najjaśniejszego pana ma się zwać „Zygmunt”.
– A? Jak on sam?
– Pytał także, jaka inskrypcja zostanie wyryta wewnątrz dzwonu?
Ubiegł ją w odpowiedzi Drzewicki:
– Pióra tu obecnego poety pana Andrzeja Krzyckiego. Zechciejcie przypomnieć.
Krzycki nie dał się prosić i zaczął recytować:
„Jeśli ci się, wędrowcze, zdam zbyt wielkim dzwonem,
Powiedz – jakie dzieło Zygmunta małością grzeszy?”

– Udatna inskrypcja – przyznał Zaremba. – Szkoda tylko, że polska. Przybywający do Krakowa z obcych ziem nie znają tego języka.
– Pan Krzycki ułożył ten wiersz w języku Horacego – sprostowała Bona. – Łaciński tekst zaczyna się od słów... Przypomnijcie, proszę – zwróciła się do poety i ten zacytował:
„Si tibi magna nimis videor...”
– Tak, tak właśnie – potwierdziła. – A dzwon zostanie wciągnięty na dzwonnicę zaraz po triumfalnym wjeździe króla do Krakowa.
– Deo gratias, że da się spełnić życzenie najjaśniejszego pana – dodał biskup.



5.


Wereszyński usiadł w ustronnej grabowej altance i widocznie czekał.
Gaweł stanął przed nim w służbowej postawie i czuł, jak go jakaś duchowa pięść dławi za gardło.
- Raport!
Odchrząknął Gaweł.
- Rozkaz spełniony. Dzwon "Florian" zdjęty, zładowany na furę i wywieziony szczęśliwie z miasteczka. Ukrył go Florek Skowroński w sobie tylko wiadomym miejscu. Na szczyt wieży, na miejsce Floriana wciągnięto dzwon średni, a dwa mniejsze zawieszono niżej.
- Jakże się wszystko odbyło? Nikt nie podpatrzył, nie zdradzi?
- W dzień, pod pozorem łapania gołębi, założyliśmy bloki, sznury, okręciliśmy serca, nawet spuściliśmy mniejsze, żeby drogę dla Floriana uczynić.
Było nas przy robocie czterech, Bronka i wszyscy Skowrońscy, razem dziewięć osób. Najgorsza część pracy wypadła na noc i nie wiem, jak by się powiodło, żeby nie pożar. Ale wtedy całe miasteczko opustoszało, spuściliśmy Floriana wprost na wóz, który wsunęliśmy do dzwonnicy wyjąwszy odrzwia. Nakryliśmy go słomą i workami, i Florek wywiózł. My tymczasem wciągaliśmy pozostałe i dzwoniliśmy na trwogę. Wreszcie wstawiliśmy odrzwia na miejsce i popłynęliśmy niby na rybę, a że mieliśmy onegdaj złapaną, oddaliśmy Bronce.



6.


W myślach i uczuciach chłopca szczególnie wybitną pozycję zajmuje kościół. Jest to miejsce święte, chronione przed zgiełkiem świata podniosłą ciszą otaczającego je cmentarza, a wewnątrz tryskające żywym nabożeństwem. Jest to jedyny budynek w całej dolinie odznaczający się przepychem, a jego wieża ma dlatego zasięg znacznie szerszy, niżby się mogło wydawać. Już z dala dzwony witają chłopa idącego drogą w pogodny ranek niedzielny, a przy ich dźwiękach zdejmuje on zawsze kapelusz, jak gdyby chciał powiedzieć: "dziękuję za wszystko!". Między chłopem a tymi dźwiękami istnieje jakiś związek, którego tajemnice trudno zgłębić. Już jako małe dziecko, stojąc w otwartych drzwiach chaty, wchłaniał je z nabożeństwem, a w dole wierni ciągnęli cicho drogą. Ojciec dołączał do nich, on jednak był jeszcze za mały. W duszy dziecka powstawały najrozmaitsze obrazy pod wpływem ciężkich, silnych uderzeń dzwonów, które rozbrzmiewały władczo wśród gór przez całą godzinę lub i dłużej jeszcze, a echo wtórowało im po obu stronach doliny. Jeden wszakże obraz łączył się nierozdzielnie z ich tonami: czyste, piękne stroje, konie wyczyszczone jak najstaranniej, w błyszczących szorach.
A kiedy nadejdzie owa niedziela, gdy on sam w nowiuteńkim, może cokolwiek zbyt obszernym dla niego ubraniu kroczyć będzie dumnie przy boku ojca, idąc po raz pierwszy do kościoła, dzwony rozdzwonią się radośnie nad jego szczęściem, radość będą głosić naokoło. Roztworzą one przed jego oczyma podwoje na wszystko, co ma ujrzeć. A gdy będzie wracał z głową ciężką jeszcze i rozkołysaną przez śpiewy, nabożeństwo, kazanie, pełną przeżywanych równocześnie wrażeń wzrokowych, jak obraz w ołtarzu, stroje, osoby, wtedy dźwięki dzwonów utworzą sklepienie nad całością wrażeń i uświęcą ten kościół, który na stałe zajmie miejsce w jego sercu.
Podrósłszy cokolwiek będzie musiał pójść z bydłem w góry. I gdy w raźny, spowity oparami mgieł ranek niedzielny siedzieć będzie na skale, dając baczenie na inwentarz, i usłyszy dźwięki dzwonów kościelnych zagłuszających porykiwanie zwierząt, ogarnie go smętek. Przecież te dźwięki przynoszą mu z doliny coś bardzo miłego, lekkiego, wabiącego - myśl o znajomych sprzed kościoła, radość z pobytu wśród nich, większą jeszcze, niżby się tam było samemu, zapach niedzielnego obiadu w domu, widok matki, ojca, rodzeństwa, wspomnienie wesołej zabawy w spokojny wieczór niedzielny… biedne serce zbuntuje się w piersi. Bo tu nic z tego wszystkiego — tylko dźwięki dzwonów kościelnych!



7.


Wilgotne powietrze wcisnęło się do pokoju, wnosząc ze sobą jakby pył wodny, osiadający na brodach, i zgniłą woń powodzi. Przyglądali się ogromnym drzewom pochylonym pod naporem ulewy, rozległej równinie zamglonej przez ten niepohamowany upust ciężkich chmur, wiszących tuż, tuż nad ziemią, i dzwonnicy kościelnej, która wyłaniała się z deszczowej mgły ostra jak igła. Od początku ich pobytu nie słyszeli ani razu głosu dzwonu. Był to zresztą jedyny opór, jaki najeźdźcy napotykali w całej okolicy: opór dzwonnicy.
Proboszcz nie sprzeciwił się zakwaterowaniu i żywieniu pruskich żołnierzy; kilka razy nawet przyjął zaproszenie komendanta wojsk nieprzyjacielskich na butelkę piwa lub wina. Major zwracał się do niego od czasu do czasu, aby pośredniczył w zatargach z miejscową ludnością - nigdy jednak nie żądał aby na sekundę bodaj kazał zadzwonić, gdyż ksiądz pozwoliłby się raczej rozstrzelać. Był to z jego strony pewnego rodzaju protest przeciw najeźdźcom, protest spokojny, milczący, jedyny - mawiał - jaki przystoi księdzu, który winien być uosobieniem łagodności, a nie rozlewu krwi; i na dziesięć mil wokoło wszyscy sławili tę stałość heroizmu księdza Chatavoine, który śmiał proklamować żałobę publiczną i głosić ją przez uporczywe milczenie swej dzwonnicy.
Cała wieś rozentuzjazmowana tym oporem gotowa była ze wszystkich sił popierać swego duszpasterza, uważając ten cichy protest za ocalenie godności narodowej. Wieśniakom wydawało się, że w ten sposób bardziej się zasłużą wobec ojczyzny niż Belfort i Strassburg, że dadzą przykład równie doniosły i że dzięki temu wioska ich okryje się sławą nieśmiertelną; poza tym jednak niczego nie odmawiali zwycięskim Prusakom.
Komendant i oficerowie śmiali się między sobą z tej niewinnej odwagi, a ponieważ cała okolica była wobec nich uprzejma i uległa, tolerowali jej milczący patriotyzm.
Jeden tylko mały hrabia Wilhelm pragnął zmusić dzwon do dzwonienia. Wściekał się z powodu uprzejmej uległości komendanta względem księdza i codziennie go błagał, żeby choć raz wymusił na nim uruchomienie dzwonu, na chwilę, dla śmiechu.



8.


Następnego ranka zbudziłem się z długiego i głębokiego snu z wrażeniem, iż nadal znajduję się jeszcze w mieście X, spostrzegłszy zaś, że dzień już w pełni, zerwałem się z wrażeniem, że zaspałem i spóźnię się do kancelarii. Chwilowe bolesne uczucie skrępowania znikło pod wpływem ożywiającego poczucia wolności, które zaświtało, gdy rozsunąwszy białe kotary przy łóżku, ujrzałem szeroki, wysoki obcy pokój; jakże różny od owego małego i obskurnego, choć przecież wygodnego mieszkania w przyzwoitej gospodzie w Londynie, w której spędziłem jedną czy dwie noce, czekając, aż wyjdzie w morze łódź pocztowa! Daleki jestem jednak od tego, by bezcześcić pamięć owego małego obskurnego pokoju! On również drogi jest mej duszy; tam bowiem, gdym leżał w ciszy i ciemności, po raz pierwszy usłyszałem wielki dzwon w katedrze św. Pawła, który obwieszczał Londynowi nadejście północy i dobrze pamiętam owe głębokie tony, tak pełne przemożnego spokoju i siły. Z niewielkiego, wąskiego okna pokoju po raz pierwszy ujrzałem tę właśnie kopułę, majaczącą poprzez londyńską mgłę. Podejrzewam, że uczuć wywołanych przez owe pierwsze dźwięki i pierwsze obrazy doświadczyć można tylko raz; strzeż ich jak skarbu, o, pamięci; zapieczętuj je w słojach i schowaj w bezpiecznych wnękach!



9.


Kiedy był mały, rodzice nazwali go Elea. Mieszkali w Hermannsburgu, protestanckiej misji w centralnej Australii. Pochodzili z plemienia Aranda. Hermannsburg wyglądał zupełnie inaczej niż wioska, w której niegdyś mieszkali ludzie Aranda. Hermannsburg to były ogromne białe domy o nierównych ścianach z gliny. Na domach zalegały ciężkie dachy, był też tam kościół i pomieszczenia gospodarcze, i sale szkolne z pięknymi obrazami świętych. Była nawet wysoka wieża z metalowym dzwonem, i ilekroć dzwon śpiewał, mały Elea wpatrywał się w jej szczyt, wierząc, że mieszka tam Gąsienica. Gąsienica niezwykła - Gąsienica przodek, totem klanu Aranda. Dźwięk bijącego dzwonu przejmował małego Elea'ego uczuciem, którego nie potrafił określić: świętość, którą słychać. Ten dźwięk wydawać mogła tylko Gąsienica. Tak myślał.



10.


- Ja do niej nic nie mam, bo mi osobiście krzywdy nie zrobiła. Ale, że dzwony Radomierzu chciała sprzedać na złom, to jej wszyscy pamiętają. Sama tam pojechała, żeby je zdjąć, jednego tylko takiego dryblasa wzięła ze sobą, ale to już było dla ludzi za dużo i nie pozwolili. Cała wieś tam wtedy przyszła. Zrobiła się straszna afera. Siutowa na drabinę, to ludzie ją z drabiny. Katolickich dzwonów, i to zabytkowych, zabierać nie wolno, a ona - komunistka - tego nie rozumiała. Dopiero jak ją widłami popędzili, to odpuściła, wsiadła do samochodu i pojechała. Myśmy jej tych dzwonów nigdy nie wybaczyli.



11.


Czytałem niedawno w gazecie,
że chcą gdzieś zakazać
bicia w dzwony.
W ten sposób zmniejszy się w rumorze miasta
ilość koszmarnych decybeli.
Wszystkiemu winne dzwony.
Niech umilkną.

Zresztą gdyby nie dzwony na wieżach,
nie byłoby co w potrzebie przetapiać
na szrapnele i granaty.
Armaty by nie mialy czym się popisywać
i nie byłoby wojen.

Pani Laetitia Dytrych,
ostatnia z tych,
którzy umieją odlewać dzwony,
mogłaby założyć ręce na piersi.
Ale co z poetami?
Obsesyjnie pragną
być w tej wrzawie też słyszalni.
Kiedy tworzą, są chwile,
że ciemność staje na głowie,
północ zapada się,
zegary idą wstecz,
a wichry włosy rwą źródłom.

Powiedzcie, co z poetami,
którzy pragną zobaczyć,
jak pod ciosami cywilizacji
zaczną się rozsypywać nity świata,
a białe kitle uczonych
będą pękać w szwach?

Poeci za wszelką cenę
chcą swoją pieśń dopłakać.
To jednak, co ja tu ci szepczę,
to tylko cichych słów parę.
Nic więcej.
Słowa padają tylko w twoje oczy.
Być może jeszcze trochę pachną
kwiatami, które chwiały się na karawanie,
kiedy tędy przejeżdżał.



12.


- Proszę pana - zawołał. - Tam nie wolno wchodzić. Uszy...
Gnałem niestrudzenie do góry. Kręciło mi się w głowie, ale w ogóle się tym nie przejmowałem. Nie było czasu do stracenia. Wpadłem do kwadratowej izby i zobaczyłem szesnastu odwróconych plecami mężczyzn z obwiązanymi uszami, którzy pociągali za szesnaście lin zwisających z sufitu. Uwiesili się na nich i opadli do samej ziemi.
Rozległ się grzmot, który wstrząsnął wszystkimi organami w moim ciele. Liny się naprężyły, szesnastu mężczyzn uczepiło się ich z całej siły i równocześnie wystrzelili pięć metrów do góry. Kiedy zawiśli w najwyższym punkcie, rozległ się kolejny grzmot.
Rzuciłem na nich tylko okiem i wbiegłem na jeszcze węższe schody. Były tak strome, że wspinałem się, używając rąk i nóg.
Na szczycie wieży znajdowało się pomieszczenie otwarte na cztery strony świata. Stanąłem naprzeciw słynnego Pummerina, największego dzwonu w cesarstwie, odlanego z dwustu ośmiu tureckich armat. Był ode mnie dwa razy wyższy, a jego serce długością i grubością przypominało pień drzewa. Sznury ciągnięte przez szesnastu mężczyzn splatały się tu w pojedynczą linę, która obracała koło szerokie na sześć metrów. Każdy półobrót skutkował jednym uderzeniem dzwonu, który rozcinał powietrze niczym dziób rozpędzonego statku. W najwyższym wychyleniu krawędź uderzała o serce, a nad miastem rozchodziło się idealne, czyste B.
Wszedłem pod dzwon. Serce wisiało kilkanaście centymetrów nad moją twarzą. Zauważyłem, że zostało owinięte skórą tłumiącą jego potężny dźwięk. Miałem ochotę ją zedrzeć, aby usłyszeć prawdziwe brzmienie, jednak w chwili uderzenia serce podskakiwało i obracało się; gdybym go dotknął, straciłbym palce. Obiecałem sobie w myślach, że pewnego dnia powrócę i je uwolnię. Usta dzwonu przeleciały mi ze świstem tuż nad włosami. Gdybym podskoczył, ucięłyby mi głowę.
Zamknąłem oczy. Siła podmuchu zakołysała mną. Otworzyłem usta, opuściłem bezwładnie ramiona i rozchyliłem dłonie.
Dźwięk przenikał całe moje ciało. Wywoływał łaskotanie na wewnętrznej stronie ud i drżenie powiek. Rozsadzał mi palce. Rozluźnił mięśnie - zahartowane i naprężone od wielomiesięcznego marszu, spania pod krzakami i samotności - po czym wypełnił je dźwiękiem. Wszystkie zesztywniałe części ciała stały się na powrót miękkie. Podziwiałem bogactwo jego tonacji, tak jak się podziwia nieskończoną liczbę barw zachodu słońca. W jego biciu słyszałem dzwony mojej matki, ale były zaledwie falami na wielkim oceanie.
Grzmoty zelżały.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że dzwon nie jest tak bardzo rozhuśtany, jak wcześniej. Szesnastu mężczyzn przestało pociągać za liny, ale Pummerin uzyskanym wcześniej rozpędem nadal uderzał o serce. Kiedy i to ustało, dzwonienie rozbrzmiewało w płaszczu jeszcze przez wiele minut. Potem pozostał jedynie szum powietrza wzbudzany przez delikatne kołysanie. W końcu i on zanikł. Słyszałem tylko własny oddech i dobiegający z daleka zgiełk miasta.
Za moimi plecami rozległy się kroki. Ktoś złapał mnie za ramię i ostrożnie odwrócił.



13.


Usłyszeliśmy Yale, jeszcze zanim ujrzeliśmy budynki. Kiedy wjechaliśmy do New Haven, rozległo się bicie dzwonów na Harkness Tower. Brzmiały tak pięknie, że były niemal nie do zniesienia. Wychyliłem głowę za okno i pomyślałem: "Yale ma własny glos i przemawia do mnie". Coś we mnie odpowiedziało tym dzwonom - jakaś wybuchowa mieszanka ubóstwa i naiwności. Już wtedy uważałem za święte wszystko, co mnie zachwycało, a dzwony zdawały się sprytnie wykorzystywać to urojenie, rzucając święty blask na miasteczko uniwersyteckie. Miałem również skłonność, żeby wyobrażać sobie każde niedostępne miejsce - na przykład Yale - jako warowny zamek z wieżami, flankami i gargulcami. Ale w tym przypadku była też fosa - kanał przy naszym mieszkaniu w Arizonie. Gdy zaparkowaliśmy cadillaca i wysiedliśmy, ogarnęła mnie panika.



14.


W małym barze na zakurzonym rogu jakiejś uliczki, nie pamiętając już o swojej misji, piłby całe rano na cześć powrotu Ivonne, podczas gdy ona spałaby w domu. Może udawałby, że jest Islandczykiem albo turystą z Andów czy Argentyny. Dużo bardziej niż przyjazd Hugha przerażał go problem, już go doganiający jak bicie słynnego dzwonu Goethego w pogoni za dzieckiem, które nie poszło do kościoła. Ivonne przekręciła obrączkę na palcu, raz. Czy nosiła ją wciąż z miłości, czy dla podwójnej wygody, czy z obu przyczyn? Czy też, biedactwo, założyła ją tylko na jego, na ich obojga benefis? Pływalnia dalej cykała. Czy dusza może się tam obmyć i być czysta, czy też ugasić pragnienie?
- Jest dopiero wpół do dziesiątej. - Konsul znowu zdjął okulary.
- Twoje oczy... och, mój biedaku... tak błyszczą - wybuchnęła Ivonne; i głos dzwonu się zbliżył; teraz dzwoniąc dał susa przez przełaz i dziecko się potknęło.
- Odrobina delirium. Dosłownie odrobina.
- Die Glocke, Glocke font nicht mehr...



15.


Był sobie wisus, mały smark,
co w święta, przez swawole
nie do kościoła, ale rad
biegł na wagary w pole.

Powiada matka: "Słyszysz ton?
To - rozkaz... Radzęć szczerze:
pójdź sam, inaczej - ruszy dzwon
za tobą i - zabierze!"

Pomyślał chłopak patrząc wzwyż:
"Przecież on - tam, wśród belek!"
A potem - w pole prędko hyc,
choć winien być w kościele.

Nie dźwięczy głos, nie woła już...
"Kto by tam matce wierzył!"
Ale - o zgrozo! - polem tuż
dzwon kaczym chodem bieży.

W bok balansuje, w tył i w przód;
nieszczęsny urwis w strachu
jak strzała mknie na przełaj, w bród,
byle go dzwon nie nakrył.

W wyścigu przecież górą był,
bo lotem błyskawicy
przeciąwszy pole - resztką sił
znalazł się wśród kaplicy.

I odtąd niedziel smyk i świąt
pilnuje, pomny iście,
że lepiej, by nań wołał dzwon,
niż prosił osobiście.



16.


Tymczasem 13 lipca dzwony żałobne oznajmiły śmierć dziecka. Zawrzało znów miasto i niepokój ogarnął ludzi, a tłumy powtórnie obiegły Wawel, dopytując o zdrowie królowej.
Lecz tym razem nikt nie wychodził z dobrą nowiną. Owszem, twarze panów wjeżdżających na zamek lub wyjeżdżających przez bramy były posępne i z każdym dniem posępniejsze. Mówiono, że ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, mistrz nauk wyzwolonych w Krakowie, nie odstępuje już królowej, która codziennie przystępuje do komunii. Mówiono również, że po każdym przystąpieniu komnata jej napełnia się światłem niebieskim. Niektórzy widzieli je nawet przez okna, ale widok ten raczej przerażał oddane pani serca jako oznaka, że rozpoczyna się już dla niej życie zaziemskie.
Niektórzy nie wierzyli jednak, aby się mogła stać rzecz tak straszna, i ci krzepili się nadzieją, że sprawiedliwe nieba poprzestaną na jednej ofierze. Tymczasem w piątek z rana dnia 17 lipca gruchnęło między ludem, iż królowa kona. Kto żył, spieszył pod zamek. Miasto opustoszało tak, że zostali w nim tylko kalecy, albowiem nawet matki z niemowlętami pośpieszyły do bram. Sklepy były pozamykane; nie gotowano jadła. Ustały wszystkie sprawy, a natomiast pod Wawelem czerniało jedno morze ludu - niespokojne, przerażone, ale milczące.
Wtem o godzinie trzynastej z południa ozwał się dzwon na katedralnej wieży. Nie zrozumiano od razu, co to znaczy, jednakowoż niepokój począł podnosić włosy na głowach. Wszystkie głowy i wszystkie oczy zwróciły się ku wieżycy na kołyszący się z coraz większym rozmachem dzwon, którego żałosny jęk poczęły powtarzać inne w mieście: u Franciszkanów, u Św. Trójcy, u Panny Marii - i hen dalej, jak miasto długie i szerokie. Zrozumiano wreszcie, co znaczą owe jęki; dusze ludzkie napełniły się przerażeniem i takim bólem, jakby one spiżowe serca dzwonów uderzały wprost w serca wszystkich obecnych.
Nagle na wieży ukazała się czarna chorągiew z wielką trupią głową pośrodku, pod którą bielały dwa złożone na krzyż piszczele ludzkie. Wówczas ustała wszelka wątpliwość. Królowa oddała ducha Bogu.
Pod zamkiem rozległ się ryk i płacz stu tysięcy ludzi - i pomieszał się z ponurymi odgłosami dzwonów. Niektórzy rzucali się na ziemię, inni darli na sobie szaty lub rozdrapywali twarze, inni spoglądali na mury w niemym osłupieniu, niektórzy jęczeli głucho, niektórzy, wyciągając ręce ku kościołowi i komnacie królowej, wzywali cudu i Bożego miłosierdzia. Lecz ozwały się także głosy gniewne, które w uniesieniu i rozpaczy dochodziły do bluźnierstw. "Przecz nam zabrano naszą umiłowaną? Na cóż się zdały nasze procesje, nasze modlitwy i błagania?
To miłe były srebrne i złote wota, a za to nic? Wziąć wzięto, a dać nie dano!" Inni wszelako powtarzali, zalewając się łzami i jęcząc: "Jezu! Jezu! Jezu!"



17.


Ach, powiedział dzwon na wieży kościoła Świętej Małgorzaty - tonem pani domu, która wchodzi do salonu z wybiciem godziny i widzi tam zebranych gości. Wcale się nie spóźniłam. Nie. Jest dokładnie pół do dwunastej, mówi. Ale chociaż ma słuszność, jej głos jest głosem pani domu i nie chce się narzucać. Powstrzymuje go jakiś żal nad przeszłością, jakiś niepokój o teraźniejszość. Jest pół do dwunastej, mówi i dźwięk dzwonu u Świętej Małgorzaty przenika, krąg za kręgiem, do najtajniejszych zakątków serca i chowa się tam jak coś żywego, co pragnie się ukryć, zniknąć, z dreszczem rozkoszy znaleźć wreszcie spokój: jak K., pomyślał Piotr W., schodząca z uderzeniem godziny ze schodów, ubrana w białą suknię. Bo to jest sama K., pomyślał głęboko wzruszony, i ujrzał we wspomnieniu jej obraz zdumiewająco wyraźny i jednocześnie intrygujący, jak gdyby dźwięk tego dzwonu wdarł się przed laty do pokoju, w którym siedzieli przeżywając chwilę cudownej bliskości, jak gdyby przebiegł od niej do niego i wyfrunął - niby pszczoła z miodem - unosząc tę chwilę. Ale jaki to był pokój? Jaka to była chwila? I dlaczego wypełniło go tak bezbrzeżne szczęście, kiedy słuchał bicia tego dzwonu? Potem, gdy dźwięki na wieży Świętej Małgorzaty powoli zamierały, pomyślał, że K. zachorowała i głos dzwonu wyraża słabość i cierpienie. To przecież było jej serce, przypomniał sobie, i niespodziewanie głośne ostatnie uderzenie zabrzmiało jak dzwon śmierci, która zaskakuje pośród życia, i zobaczył K. upadającą tam, gdzie stała, w jej salonie.



18.


Dziwnie już ciemny zamek na górze, do którego K. miał nadzieję dojść jeszcze dziś, oddalił się znowu. Nagle - jak gdyby potrzeba było jeszcze szczególnego znaku chwilowego pożegnania - rozległ się tam wesoło rozkołysany dzwon, który, na moment przynajmniej, wywołał drżenie serca, jak gdyby mu groziło - bo dźwięk dzwonu był również bolesny - spełnienie tego, za czym nieświadomie tęsknił. Ale wkrótce umilkł wielki dzwon, rozległ się natomiast słaby, monotonny dzwoneczek, może jeszcze tam na górze, może już nawet tu na dole, we wsi. Dzwonienie to o wiele bardziej pasowało do powolnej jazdy i do żałosnego, ale nieubłaganego woźnicy.
- Hej tam! - zawołał K. nagle, gdy podjechali już pod kościół i nie było daleko do oberży, tak że K. mógł się na coś odważyć. - Dziwię się bardzo, że zdobyłeś się na to, by tak na własną odpowiedzialność tu mnie dowieźć. Czy wolno ci to?



19.


Po chwili milczenia Aleksandra zaczęła recytować wiersz:

Oto Buenos Aires. Czas, co przynosi ludziom
Miłość albo złoto, mnie pozostawia tylko
Tę zgaszoną różę, to puste pasmo
Ulic powtarzających imiona mojej krwi,
Które przeminęły: Laprida, Cabrera, Soler, Suarez...
Imiona, w których rozbrzmiewają tajemne pobudki,
Republiki, konie i poranki,
Radosne zwycięstwa, żołnierska śmierć .

Znowu uszli w milczeniu spory kawałek drogi.
- Czy słyszysz dzwony? - zapytała nagle.
Marcin wytężył słuch, ale nic nie usłyszał.
- Jakie dzwony? - spytał z zaciekawieniem.
- Ach, bo ja słyszę czasem prawdziwe dzwony, a czasem takie, których nie ma.
Roześmiała się.
- A propos kościoła - ciągnęła - miałam tej nocy dziwny sen. Byłam w katedrze, niemal całkiem ciemnej, musiałam ostrożnie stąpać, by nie potrącać ludzi. Miałam wrażenie (bo nic nie było widać), że nawa jest przepełniona. Z wielkim trudem udało mi się w końcu dotrzeć do kazalnicy, z której przemawiał ksiądz. Nie słyszałam, co mówił, choć stałam bardzo blisko i, co gorsza, byłam pewna, że zwracał się do mnie. Słyszałam tylko przytłumiony szept, jak przez popsuty telefon, i to mnie coraz bardziej przerażało. Otworzyłam szeroko oczy, aby przynajmniej ujrzeć jego twarz. Z przerażeniem spostrzegłam, że brak mu twarzy, że zamiast twarzy jest gładka powierzchnia i że nie ma włosów na głowie. W tej chwili zaczęły dzwonić dzwony, wpierw powoli i cicho, później stopniowo coraz mocniej, wreszcie rozdzwoniły się jakby z wściekłością, aż się obudziłam. Najdziwniejsze, że we śnie zatykałam sobie uszy ze strachu i mówiłam: to są dzwony kościoła Świętej Łucji, chodziłam tam, kiedy byłam mała.



20.


- Przyszedłeś uderzyć w dzwony?
Chłopak przytaknął.
Huttunen wyciągnął zegarek kieszonkowy. Niech to diabli wezmą! Wkrótce zacznie się nabożeństwo. Teraz nadszedł czas wprawienia dzwonów w ruch. Nie mógł pozwolić, żeby to Launola chwycił za sznury, bo zaraz zacząłby bić na alarm i ludzie z kościoła wpadliby tutaj natychmiast sprawdzić, co się z nim stało.
Huttunen próbował przypomnieć sobie, w jakim rytmie zwykle kołysały się dzwony. Pamiętał tylko, że w rzadkich odstępach.
Czy wygrywał jakąś specjalną melodię? Nie miał zielonego pojęcia. Najlepiej będzie, jak się postara utrzymać stałe tempo.
Chwycił sznur mniejszego dzwonu i pociągnął mocno. Dzwon zakołysał się, przechylił na bok i opadł z powrotem. Huttunen pociągnął drugi raz i dzwon wychylił się do skrajnej pozycji. Wracając, zadźwięczał, aż dzwonnikowi mało nie popękały bębenki. Drugą ręką młynarz pochwycił sznur przyczepiony do serca większego z dzwonów. Ten zagrzmiał jeszcze potężniej. Huttunen szarpał sznury na zmianę, a dzwony grały przepięknie. Stwierdził, że udało mu się wydobyć z nich całkiem znośne zaproszenie dla bogobojnych wiernych wybierających się do kościoła.
Zastanawiał się, jak długo jeszcze musi dzwonić, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Dziesięć minut, a może więcej? Miał z tym dużo roboty, bo jednocześnie obserwował pachołka Launolę, który siedział przy oknie gotów do ucieczki.
Huttunen, zlany potem, pociągał za sznury. Młynarz był pewien, że gromkie tony rozchodzą się daleko i docierają aż do odległych miejscowości. Dobrze, że w Rovaniemi nie słyszą, jak w tej bogobojnej wsi wzywa się chrześcijan do modlitwy.
Zdyszany zerknął na zegarek: była za minutę dziesiąta. Postanowił zakończyć granie równo o dziesiątej. Uznał, że tak będzie dobrze, no bo przecież duchowny też musi mieć czas do rozpoczęcia swojej części. Potwornie głośne uderzenia dzwonów spowodowały, że Huttunenowi całkiem zatkało uszy.
O dziesiątej wypuścił sznur z rąk. Mały dzwon uderzył jeszcze kilka razy, a większy raz. W dzwonnicy zapanowała niebiańska cisza.



21.


- Co tu tak dźwięczy? - spytała K. - Jakby dzwon kościelny albo kilka dzwonów?
- To nasze dzwony - śmiała się Małgorzata. - Czyś nie słyszała nigdy o naszej wielkiej katedrze w mieście? Zaraz do niej pójdziesz. Tam dzwoni wielki dzwon. Prócz tego dzwonią jeszcze dzwony w klasztorze i w kościele Świętego Krzyża.
Małgorzata posmarowała jej chleb grubo masłem i wlała miodu do mleka, żeby było bardziej pożywne, gdyż niewiele czasu pozostawało na jedzenie.
Na dworze było jeszcze ciemno i chwycił mróz. Lodowata mgła cięła twarz. Ślady wydeptane przez ludzi, konie i bydło w ulicznym błocie były twarde jak lane żelazo. K. bolały nogi w cienkich nowych trzewiczkach; w jakiejś koleinie rozdeptała lód i nogi jej przemokły i zmarzły, L. wziął ją więc na plecy i niósł. Natężała w ciemności oczy, lecz miasta prawie nie widziała; rozpoznawała tylko czerniejące w mrocznej szarości szczyty dachów i drzewa. Potem przyszli na niewielką, lśniącą od szronu łąkę, po drugiej jej stronie ujrzała jasnoszary budynek, ogromny jak góra. Wokoło stały wielkie kamienne domy i w różnych miejscach błyszczało światło otworów w murze. Dzwony, które zamilkły na chwilę, poczęły znowu dzwonić i dźwięk ich był tak potężny, że mrowie przebiegło jej po plecach.



22.


Klangor dzwonów, zalew dzwonów supra urbem, nad całym miastem, w roztętnionych przestworzach! Dzwony, dzwony, kołyszą się, kolebią, falują i ważą się z rozmachem u swych krokwi, na swych podciągach, stugłose, w babilońskim zamęcie. Ociężałe i szybkie, mrucząc i dyndoląc - ani w tym rytmu, ani zgodności - gadają wszystkie naraz, przeszkadzając sobie wzajem, zanosząc się. Serce grzmotnie o brzeg i rozedrgany metal nie zdąży się wydźwięczeć, a już wali rozchwiane o drugi brzeg, pośród własnego brzmienia, tak że gdy dźwięczy jeszcze ,,In te Domine speravi", grzmi już także „Beati, quorum tecta sunt peccata"; a wraz podzwania przenikliwie i z pomniejszych kościołów, jakby ministrant potrząsał dzwoneczkiem podczas Podniesienia.
Dzwonią i z wyżyn, i z niziny, z siedmiu przeświętych miejsc pielgrzymek, ze wszystkich kościołów parafialnych siedmiu diecezji na brzegach obu zakrętów Tybru. Dzwonią z Aventinum, z miejsc świętych Palatynu, od św. Jana na Lateranie, dzwonią znad grobu Tego, co piastuje klucze, ze wzgórza Watykanu, z Santa Maria Maggiore, z Forum, z Domnica, z Cosmedinu i Zatybrza, z Ara Coeli od św. Pawła za Murami, św. Piotra w Okowach, i z kościoła Świętego Krzyża w Jerozolimie. Ale dzwonią i z kaplic cmentarnych z dachów domów modlitwy i oratoriów w uliczkach. Któż wymieni ich nazwy, kto zna tytuły? Jak brzmi, gdy wiatr, gdy burza targa struny harfy eolskiej, budząc cały świat dźwięku, wszystko, co odległe od siebie i co skupione, w rozfurkotanej wszechharmonii, - tak to samo, lubo na spiż przełożone, dzieje się teraz, rozsadzając przestwór, kiedy wszystko się rozdzwoniło na wielkie święto, na uroczyste wkroczenie.
Kto bije w dzwony? Nie dzwonnicy. Ci wylegli na ulicę, jak cały naród, na owo ogromne dzwonienie. Przekonajcie się: dzwonnice są puste. Sznury zwisają luźno, a przecie dzwony się kołyszą, grzmią ich serca. Rzekłożby się że nikt nie dzwoni? Nie. Jedynie ciemny człek, wyzuty z logiki, byłby zdolny do podobnej wypowiedzi. „Dzwony dźwięczą" — oznacza, że ktoś w nie bije, chociażby dzwonnice były całkiem puste. - Któż tedy bije w dzwony rzymskie? - Duch opowieści. - Mógłżeby przeto być wszędzie, hic et ubique, na przykład równocześnie na wieży św. Jerzego w Velabro i aż w kościele św Sabiny, który zachował kolumny ze straszliwej świątyni Diany? W setkach miejsc poświęconych naraz? - Owszem, potrafi to. Jest nieważki, bezcielesny, wszechobecny, nie podlega różnicy miądzy „tu" a „tam". On to powiada: „Biją wszystkie dzwony", on więc w nie właśnie bije. Duch ten jest tak duchowy, tak abstrakcyjny, że gramatycznie może być o nim mowa jedynie w trzeciej osobie i mówić można wyłącznie: „To on". A jednak może się on sprowadzić do określonej, a mianowicie pierwszej osoby: wcielić się w kogoś, kto przemawia w pierwszej osobie: „To ja. Ja jestem duchem opowieści i siedząc w swoim obecnym miejscu pobytu, czyli w bibliotece klasztornej św. Galla w kraju Alemanów, gdzie niegdyś siedział Notker-Jąkała, ku radości i szczególnemu zbudowaniu opowiadam tę historię. A że od jej zakończenia przychylnego zaczynając, biję w dzwony Rzymu, id est: głoszę, iż w owym dniu uroczystego wkroczenia wszystkie dzwony zaczęły dzwonić same."



23.


Niezwykły widok, jaki się przed nimi rozpostarł, kazał im zamilknąć. W dali, w dolinie Viorny. w olbrzymim wgłębieniu, które na zachodzie wrzynało się pomiędzy wzgórza Garrigues a góry Seille, światło księżyca płynęło rzeką białego blasku. Kępy drzew i ciemne skały tworzyły na niej wysepki i półwyspy, wynurzając się z tego świetlistego morza. Nagle zakręty Viorny połyskiwały spośród drzew lśniąc jak zbroja w srebrzystym pyle, który prószył z nieba. Był to jakby jakiś ocean, którego granice zacierała noc i utajony lęk patrzących. Z początku nie zauważyli, nie dosłyszeli nic niepokojącego. Roziskrzone niebo i szumiący przestwór ogłuszały ich i oślepiały.
Granoux, mało poetyczny z natury, szepnął ulegając pogodnemu urokowi tej zimowej nocy:
- Piękna noc, panowie!
- Roudierowi najwyraźniej coś się przyśniło! - powiedział Rougon z pogardą.
Lecz markiz nadstawił ucha.
- Oho - rzekł nagle - słyszę dzwon na trwogę!
Wszyscy pochylili się nad balustradą, wstrzymując oddech. Z doliny nadpłynął daleki, kryształowo czysty dźwięk dzwonu. Nie mogli zaprzeczyć. Był to dzwon na trwogę. Rougon utrzymywał, że rozpoznaje w nim głos dzwonu z Béage, miasteczka leżącego o dobrą milę od P. Mówił tak, aby uspokoić kolegów.
- Słuchajcie, słuchajcie - przerwał markiz. - Tym razem to dzwon z Saint-Maur.
I wskazywał im inny punkt na horyzoncie. Istotnie, teraz już drugi dzwon płakał wśród jasnej nocy. Wkrótce było ich dziesięć i dwadzieścia. Ponure nawoływania dochodziły ze wszystkich stron, przytłumione, podobne do rzężenia konających. Cała równina zaniosła się szlochem. Teraz nikt nie wyśmiewał się już z Roudiera. Markiz, który znajdował złośliwą przyjemność w podsycaniu ich przerażenia, wytłumaczył im przyczynę tego alarmu:
- Wszystkie sąsiednie miasteczka zwołują się - rzekł - aby o świcie zaatakować P.



24.


Skoro P. nastudiował się do syta w Orleanie, postanowił odwiedzić wielki uniwersytet w Paryżu; ale nim jeszcze odjechał, doszło do jego wiedzy, iż niedaleko Orleanu, w St. Anianie, znajduje się wielki i potężny dzwon zagrzebany przeszło od dwustu czterdziestu lat, dla jego ogromu bowiem żadną sztuką nie można go było dobyć z ziemi, mimo iż zastosowano już wszystkie sposoby, które podają Vitruvius, de Architectura, Albertus, de Re aedificatoria, Euklides, Theon, Archimedes i Hero, de Ingeniis. Wszystko nie zdało się na nic. Za czym chętnie przychylając się do pokornej prośby obywateli i mieszkańców, umyślił odnieść dzwon z powrotem na dzwonnicę. W istocie przybył na miejsce, gdzie się znajdował, i podniósł go małym palcem tak łatwo, jakbyście uczynili z dzwoneczkiem jagnięcia. A nim go wyniósł na dzwonnicę, chciał nieco ubawić miasto i dzierżąc go w ręce zaczął dzwonić po wszystkich ulicach ku wielkiej uciesze mieszkańców. Ale zdarzyło się stąd wielkie nieszczęście; gdy go tak niósł i dzwonił, wszystko szlachetne wino orleańskie zaczęło robić w piwnicach i zepsuło się. O czym mieszkańcy dowiedzieli się dopiero następnego dnia; każdy bowiem cierpiał takie pragnienie opiwszy się tego skwaśniałego wina, iż jeno wszyscy spluwali i kaszlali od rana do wieczora, mówiąc:
- Ha, mamy P., aż nam w gardle zasycha.



25.


Król Nawarry pozostał w Luwrze jako więzień. Hugenotów mordowano z jeszcze większą zaciekłością. Po strasznej nocy nastąpiła rzeź przy świetle dziennym, jeszcze bardziej odrażająca. Dzwony nie jęczały już na trwogę, lecz dzwoniły na Te Deum. Uroczyste głosy spiżu, rozchodzące się pośród morderstw i pożarów, były jeszcze smutniejsze w dzień aniżeli dzwon zwiastujący śmierć minionej nocy. To jeszcze nie wszystko; zdarzyła się dziwna rzecz: tarnina, kwitnąca wiosną i jak zwykle tracąca swoje wonne kwiaty w miesiącu czerwcu, zakwitła znowu w nocy. Katolicy, widząc w tym zjawisku cud i przypisując go zatwierdzeniu ich zbrodni przez Boga, szli procesją z krzyżami i chorągwiami na cmentarz Niewiniątek, gdzie rosły owe cudowne krzewy.



26.


Ogarnąwszy się trochę, wyszedł na miasto. Na ulicach były pochody. Burgvogteihalle, gdzie miał być otwarty kongres, pokryły czerwone sztandary z napisami we wszystkich językach. Na ulicach mijało się orkiestry, chóry. Do miasta prócz delegatów przybyło mnóstwo ludzi, chłopów z okolicznych wsi, robotników z całej Szwajcarii. Cały ten tłum gapiąc się zbijał bąki po mieście, niby olbrzymia wycieczka Cooka. Ponad wszystkim we mgle rozbrzmiewały dzwony katedry. Ciężki, ciężki, ciężki śpiew. Poważne dźwięki wibrowały w powietrzu jak niepokój. Zdawały się zaprzeczać świątecznemu wyglądowi miasta. Wzywały robotników do jakiegoś odległego pożaru.
Czyż rząd Austro-Węgier nie mobilizował wojsk w obliczu zwycięskiej Serbii? Konflikt austro-serbski wywołałby interwencję Rosji. Dzwony mówiły o tym chmurom. Dźwięk bazylejskich dzwonów nie jest radosny: jest to głos dzwonu na trwogę, co rozbrzmiewał od średniowiecza, by zwiastować wiele niebezpieczeństw i wojen. Głos kontrastujący z czerwonymi płomieniami flag na gmachach publicznych. Głos rozpaczy i paniki, co zdaje się mówić Brunellemu: „Zawsze będą wojny!"
Jerzy nie był bardzo przesądny ani bardzo uczuciowy. Ale, jak sam mówił, był wrażliwym widzem. Syn drobnych kupców z przedmieścia Nicei, wyniósł z rodzinnego środowiska zdolność rozczulania się nad melodramatami. Była w B., gotującej się do uroczystości, dziwna mieszanina przeszłości i przyszłości, rzeczywistości i legendy, która go nagle wzięła. W głębi duszy miał tylko pogardę dla tych manifestacji pokojowych, które uważał za dekorację: czyż nie wiedział, gdzie rozstrzyga się sprawa wojny i pokoju, on, zaufany człowiek Wisnera, pożyczający pod zastaw tylu ministrom i generałom? Zielone sukno rad nadzorczych jest mniej romantyczne niż to gotyckie złudzenie optyczne w jednym z najbardziej zreumatyzmowanych stawów starej Europy. Wszelako lament dzwonów, który wszyscy uważali za coś naturalnego, budził w sercu męża Diany wzruszenie prawie ludzkie.



27.


Zanim udał się do kościoła, ojciec Angel wszedł do ubikacji. Sikał obficie, wstrzymując oddech, żeby nie czuć mocnego zapachu amoniaku, który wyciskał mu łzy. Potem wyszedł na korytarz, przypominając sobie: "Ta łódź mnie w twój sen zaniesie." W wąskich drzwiach kościoła poczuł po raz ostatni zapach tuberoz.
Wewnątrz śmierdziało. Była to długa nawa, również wyłożona cegłami, i z jednymi tylko drzwiami wychodzącymi na rynek. Ojciec Angel poszedł prosto na wieżę. Zobaczył ciężarki zegara przeszło metr nad głową i pomyślał, że nakręcenie jeszcze wystarczy na tydzień. Obsiadły go zancudos. Rozgniótł jednego na karku mocnym uderzeniem i otarł dłoń o powróz dzwonu. Potem usłyszał w górze zgrzyt skomplikowanych trybów i kółek, a następnie ze środka głuche, głębokie pięć uderzeń. Czekał, aż umilknie ostatni pogłos. Wtedy ujął powróz w obie dłonie, owinął go wokół przegubu i rozkołysał spękane dzwony ze zdecydowaniem i stanowczością. Ukończył sześćdziesiąt jeden lat. Dzwonienie było zbyt uciążliwe na jego wiek, ale zawsze zwoływał na mszę osobiście i ten wysiłek umacniał go moralnie. Trinidad otworzyła drzwi od ulicy, kiedy biły dzwony, i poszła w kąt, gdzie wczoraj wieczorem zastawiła łapki na myszy. Zastała coś, co wywołało w niej równocześnie wstręt i uczucie przyjemności: małą masakrę.



28.


A dzwony kościelne odtąd inaczej będą dzwoniły, proszę księdza, powiem i dygnę przed księdzem Ziętkiem, jak zawsze dygałam, gdy miałam dziesięć lat, widzi ksiądz, już jestem z powrotem, na zawsze, i chciałabym, aby ksiądz na dzwonach zagrał. Ksiądz powie: Helenko, dziecko moje drogie, cóż ja ci mogę zagrać na tych smutnych dzwonach? A ja: zwykłą piosenkę, proszę księdza, wesołą. Ksiądz Ziętek zdziwi się niezmiernie: wesołą piosenkę Helenko? Co ty wygadujesz, co pleciesz? Dzwony kościelne nie są od piosenek, one ludziom zwiastują śmierć albo narodziny, one są dostojne albo żałobne. A ja do niego: czy naprawdę, proszę księdza? A przecież dziadek mówił, że Bóg nie lubi smucić, dziadek mówił, że Bóg jest wszędzie, w nitkach babiego lata, w mgle porannej, srebrnej od rosy, różowej od słońca, niech więc ksiądz zagra - dla mnie i dla dziadka zwykłą piosenkę. Ksiądz zastanowi się: może i masz rację, Helenko Maciejewska, moje drogie dziecko, tylko melodii takiej zwykłej nie znam ani słów do twojej piosenki. Więc powiem: nie szkodzi, bo ja znam i słowa, i melodię, niech ksiądz posłucha: "Do kraju tego, gdzie winą jest dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie, bo wszystkim służą, tęskno mi Panie". A ksiądz: ależ Helenko, toć to jest najsmutniejsza piosenka



29.


Samo dzwonienie też nie należało do przyjemności.
Dzwon był wielki i ciężki, starodawny. Podobno jakiś magnat ufundował go dla kościoła przed wiekami. Na wzór wawelskiego Zygmunta kazał odlać go ze zdobycznych armat tureckich.
Opowiadali ludzie, że sześć par wołów ten dzwon na wieżę wciągało. W dodatku łożyska miał wytarte, zgrzytliwe, niełatwo go było poruszyć, cóż dopiero rozkołysać, żeby dzwonił.
Dzień, w którym Józek po raz pierwszy wstępował na wieżę, pozostał na zawsze w jego pamięci. Zapamiętał ów dziki lęk, jaki ściskał go za gardło, kiedy w zupełnej ciemności drapał się wysoko po krętych schodkach.

...

Pierwsze, co Józek zauważył, to był gruby, oślizgły sznur zwisający gdzieś z góry, podobny do ogromnego ogona szczura. Józek powędrował za nim ciekawym wzrokiem. Chciał zobaczyć dzwon. Ale spotkało go rozczarowanie. Dzwonu nie było widać. Nad nimi piętrzyły się tylko omszałe od kurzu i pajęczyn rusztowania. Szczyt ich ginął wysoko w nieprzeniknionych ciemnościach. Nigdy, ani wtedy, ani później, nie zobaczył Józek dzwonu. Dzwon pozostał ukryty w mroku, wielki i tajemniczy.



30.


Ale hen, wysoko na szczycie wieży... jakże ów wiatr rozpasany wyje tam i świszcze! Hen, wysoko na szczycie wieży, gdzie wiatr hula swobodnie, gdzie wpada, kiedy chce, do środka i zaraz znów umyka przez niezliczone otwory w murze i strzeliste okna, gdzie wiruje w górę i w dół stromych, kręconych schodów, gdzie puszcza w zawrotny tan kurka jęczącego na szczycie, tak że w końcu od podmuchów cała wieża zaczyna trząść się i dygotać... Hen, wysoko na szczycie wieży, gdzie dzwony wiszą samotne, gdzie rdza dawno przeżarła żelazne balustrady, gdzie obluźnione podczas słot, upałów i mrozów płaty ołowiu i miedzi szczekotają i dudnią przy każdym niebacznym stąpnięciu, gdzie ptaki budują liche gniazda w zagłębieniach starych dębowych belek, gdzie kurz narasta szary, wiekowy, gdzie nakrapiane pająki, spasione i rozleniwione pośród wygód bezpiecznego życia, kołyszą się ospale w powietrzu rozedrganym od bicia dzwonów ani na chwilę nie gubiąc pajęczej swej drogi do pajęczych domostw lub też w nagłym popłochu wspinają się w górę podobne żeglarzom na masztach, lub wreszcie zjeżdżają na ziemię, mając do ratowania jednego pajęczego żywota aż dwadzieścia chyżych nóg! Hen, na samym szczycie wieży starego kościoła daleko od świateł i szmeru miasta w dole i daleko od chmur kłębiących się w górze, smutno i straszno jest nocą. A właśnie tam, na szczycie wieży starego kościoła, wisiały dzwony, o których wam opowiem.
Wierzcie mi, stare to były dzwony. Przed stuleciami biskupi je ochrzcili; przed tak wielu stuleciami, że metryki chrztu zaginęły w czasach dawniejszych, niźli sięgnąć zdoła pamięć ludzka, i teraz już nikt nie pamięta ich imion. Miały one, te dzwony, rodziców chrzestnych (muszę przy okazji zaznaczyć, że ja osobiście wolałbym - z uwagi na płynącą stąd odpowiedzialność - trzymać do chrztu spiżowy dzwon niźli żywego chłopca), a także miały zapewne swe srebrne chrzcielnice. Ale czas nie oszczędził rodziców chrzestnych, Henryk VIII zaś nie oszczędził srebrnych chrzcielnic: kazał je przetopić. Przeto dzwony wisiały teraz bezimienne na szczycie wieży starego kościoła. Były bezimienne, ale nie były nieme. Gdzie tam! Dźwięk wydawały czysty, donośny, wesoły; a jak daleko, jak daleko niósł się na wietrze ich głos! Co więcej, tyle miały w sobie krzepy te dzwony, że ani myślały zdać się na kaprysy wiatru; toteż walcząc dzielnie przeciw nieprzychylnym wichrowym podmuchom rozbrzmiewały głosem pogodnym i jakże miłym dla ucha wszystkich tych, co im się przysłuchiwali. Że zaś ponadto nie szczędziły starań, aby w noc burzliwą usłyszeć je mogła czy to znękana matka czuwająca przy chorym dziecięciu, czy też samotna niewiasta, której mąż pływał po dalekich morzach, dzielne dzwony potrafiły niekiedy zagłuszyć wycie północno-zachodniej wichury.


===========


Dodane 15 czerwca 2016:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

Rozwiązanie konkursu
Wyświetleń: 4457
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 11
Użytkownik: asia_ 01.06.2016 22:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Bim-bam-bom! Wszystkie dzwony biją, ogłaszając początek czerwcowego konkursu. To nasza ostatnia zabawa przed wakacyjną przerwą, więc nie ma co odkładać udziału na później ;)

Zapraszamy!

Spośród uczestników tego konkursu wylosowany zostanie zdobywca Wakacji Grzegorza Uzdańskiego. Zasady losowania: tutaj.
Użytkownik: KrzysiekJoy 02.06.2016 17:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Zapraszam do zabawy. Niechaj zabije głośno serce każdego z tajemniczych dzwonów. Jedna osoba pociąga już za sznur.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 08.06.2016 21:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
A co taka cisza na forum? Wszyscy wszystko wiedzą, czy przeciwnie, nikt nic?
Osobiście byłabym zainteresowana jakimś drobnym mataczeniem do 10, 15, 17, 22, 27 (co nie znaczy, że mam wszystko pozostałe, ale trochę mam :-).
Użytkownik: KrzysiekJoy 09.06.2016 08:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Cztery osoby bawią się w odgadywanie fragmentów konkursowych. Szkoda, że tak mało, no cóż, trochę przykro.

Autorzy książek, z których zaczerpnąłem fragmenty o dzwonach pochodzą z:

Ogółem Europa - 25
w tym:
Polska - 7
Francja - 6
inne europejskie - 12
Ameryka Południowa - 3
Ameryka Północna - 2 (są umieszczeni obok siebie)
Użytkownik: KrzysiekJoy 09.06.2016 08:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Cztery osoby bawią się w ... | KrzysiekJoy
I jeszcze podpowiem, że trzeba zidentyfikować ośmiu Noblistów. :-)
Użytkownik: _nika_ 11.06.2016 01:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Może ktoś coś podpowie o 8 i 29.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 11.06.2016 13:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Może ktoś coś podpowie o ... | _nika_
Doświadczenia rodzica/rodzicielki w stosunkowo bliskim, lecz jednak zamorskim kraju, odbiły się zarówno na przeżyciach bohatera 8, jak i bohaterki innego utworu; oboje oni wykonują ten sam zawód, co bohaterka najpopularniejszego dzieła tegoż/tejże.
29 raczej nie pozwala zidentyfikować rodzica ani po stylu, ani po tematyce, będąc dość nietypowym elementem jego twórczości; łatwiej go namierzyć, tropiąc Organizatora Konkursu :-). W tytule wspomniana jest pewna postać, której podopiecznych dawniej wzywano do pracy za pomocą konkursowego rekwizytu.
Użytkownik: KrzysiekJoy 11.06.2016 07:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Witajcie. W dzisiejszym dniu, niestety, nie będę mógł Wam odpisywać. Trzymajcie kciuki, bo jadę na turniej darta. :-)
Użytkownik: ketyow 11.06.2016 08:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Witajcie. W dzisiejszym d... | KrzysiekJoy
Wow, a siedzisz w tym bardziej profesjonalnie? Powodzenia. :-)
Użytkownik: KrzysiekJoy 12.06.2016 08:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Wow, a siedzisz w tym bar... | ketyow
Licencję zawodniczą mam (Polska Organizacja Darta) Na turnieje jednak rzadko jeżdżę. Wczoraj na turnieju w Krakowie udało się wyjść z grupy, po dwóch bardzo dobrze zagranych meczach. W fazie pucharowej porażka.
Użytkownik: Neelith 13.06.2016 09:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Licencję zawodniczą mam (... | KrzysiekJoy
Ogromnie lubię darta - oglądać na Eurosporcie :P
A ponieważ rozpoznaję pierwszy fragment, to przystępuję do konkursu :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: