Historia tragedii = fajne czytadło
Twórczość amerykańskiej pisarki Jodi Picoult śmiało można nazwać prozą zaangażowaną społecznie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to pisarstwo naprawdę potrzebne – jej pióro nie ucieka od tematów trudnych i kontrowersyjnych, zagadnień tak współczesnych, że czytanie aż boli. Nie inaczej jest z książką „Dziewiętnaście minut”.
Ten tytułowy czas można poświęcić na przeczytanie gazety od deski do deski, na przygotowanie kanapek dla dzieci, na obejrzenie kolejnego odcinka popularnego sitkomu (przewijając reklamy), na ploteczki telefoniczne z przyjaciółką czy sprawdzanie poczty (wliczając w to spam). Tyle też wystarczy, aby siedemnastoletni Peter Houghton dokonał miniapokalipsy na swoich szkolnych kolegach… Tylko czy aby na pewno określenie „koledzy” jest adekwatne?
O takich masakrach słyszy się czasami. A to uczeń zaatakuje nielubiane nauczycielki siekierą, a to zgrana klasowa grupa doprowadzi dziewczynę do samobójstwa, a to w końcu ktoś otworzy serię do młodzieży wertującej podręczniki przed pierwszą lekcją. Naturalną koleją rzeczy nasze myśli biegną ku tej „bestii” i ani przez chwilę nie pomyślimy, co z normalnego chłopaka o wyrobionym światopoglądzie, pasjach, oczekiwaniach i marzeniach mogło uczynić potwora? A już na pewno nikt nie zastanowi się, kto tu jest potworem, a kto człowiekiem.
Autorka pokazuje, że tytułowe dziewiętnaście minut, choć stanowi fabularny początek powieści, tak naprawdę początkiem nie jest (wszystko zaczęło się całe lata wcześniej). Nie można tego uznać nawet za finał. Co najwyżej za punkt przełomowy. Po tych dziewiętnastu minutach nic już nie będzie takie samo – ci, którzy przeżyli, będą dręczeni przez strach i poczucie winy (syndrom ocalonego), ci, którym się nie udało, będą gnić ogrzewani nagrobną płytą, ci mniej lub bardziej pośrednio związani z całą sprawą będą musieli przebudować swój system wartości. W jednej chwili dziesięć osób zakończy życie, w jednej chwili życie innych zamieni się w piekło.
Tylko czy do tego zbiorowego piekła nie doprowadziło inne piekło, które ta zbiorowość zgotowała jednostce? Pojedynczemu człowiekowi, wrażliwemu, pragnącemu akceptacji i miłości. Przecież ten wielokrotny morderca nie wywodził się z patologicznej rodziny! Dom Houghtonów mógłby posłużyć za wzór wielu innym. Ojciec integrujący się z synami i – o ironio! – prowadzący wykłady o szczęściu, troskliwa matka niosąca w sobie ogrom ciepła, a literacko skonstruowana w dużej mierze z archetypów macierzyństwa (otulanie kołdrą, buziak na dobranoc, pakowanie śniadania do specjalnego pojemnika). Co prawda Houghtonowie faworyzowali starszego syna – za jego zdolności i postępy w nauce – ale i dla Petera nie brakło przecież miłości. Zresztą nie czarujmy się, gdyby Picoult ulepiła lukrowane ciasteczka zamiast ludzi, powieść straciłaby na realności. A choć życie w cieniu idealnego starszego brata mogło być dla Petera frustrujące, to winę za jego czyn ponosi ktoś inny – społeczność szkolna.
W moim, zachowanym po dziś dzień, pamiętniku widnieje taki wpis skreślony ręką wychowawczyni nauczania początkowego: „pamiętaj swe lata szkolne, to najpiękniejsze życia chwile”. Lata przeżyte w rozmaitych społecznościach, również szkolnych i własne obserwacje sprawiły, że mogę z łatwością zadać kłam temu twierdzeniu. To prawda, szkoła ma być miejscem przyjaznym dziecku i bezpiecznym, pozwalającym młodemu człowiekowi prawidłowo się rozwijać i w trakcie dorastania uczyć się życia społecznego. Co jednak, kiedy szkoła to obraz inny niż ten znany z elementarzy – pełnych uśmiechniętych dzieci z artefaktem w postaci butów zmiennych w ręce? Co, jeśli każdy przeżyty w szkole dzień jest katorgą, każdy niesie ze sobą jakąś okrutną niespodziankę – a to zamknięcie w szafce, a to publiczne obnażenie, a to wyzwiska, złośliwości, zrzucenie ze schodów, niszczenie mienia. Co, jeśli tylko czeka się na ostatni dzwonek, aby w zaciszu własnego bezpiecznego pokoju oddać się porażającej samotności?
Szkoła Sterling High to mikroświat, w którym są równi i równiejsi (nawet w oczach nauczycieli), a głównym celem jest nie tyle kreowanie swojej indywidualności, co wtapianie się w grupę. Kto należy do klasowej paczki ,jest kimś, jest VIP-em. Innych – jako podludzi się pomija, nie zauważa lub – co gorsza – maltretuje, czasami nie zdając sobie z tego sprawy, a często wiedząc o tym aż za dobrze. Zresztą nie jest to tylko domena szkół – takie sytuacje to specyfika również przedszkoli, piaskownic, placów zabaw. Przy czym, niestety, powieściowa Sterling High pokazuje raczej normę, nie wyjątek.
Główną zaletą „Dziewiętnastu minut” jest wieloaspektowość. To nie jest prosta historia. W toku powieści wyłania się obraz mordercy jako chłopca, w którym okrutny, niesprawiedliwy świat zabił prawie wszelką wrażliwość i który nie wytrzymał tego psychicznie. Nagle okazuje się, że Courtney, Matt, Drew, Emma czy inni uczniowie, którzy znaleźli się pod obstrzałem, to nie li tylko niewinne ofiary – a ludzie, którym sam czytelnik miałby ochotę odstrzelić głowę. Jest pokazana rozpacz rodziców, gloryfikujących swoje przedwcześnie umarłe dzieci i niesprawiedliwość, z jaką dobrą kobietę nazywa się pieprzoną suką tylko dlatego, że wydała na świat mordercę (w toku tej całej opowieści trudno nie przypomnieć wiersza Wisławy Szymborskiej „Pierwsza fotografia Hitlera”). Ukazuje się wreszcie stara prawda – na nic nie można patrzeć jednostronnie, a prawda, którą znamy – choćby jako czytelnicy – może się okazać zwodnicza. Mobilizuje nas do kolejnych pytań. Czy tej tragedii można było zapobiec? Czy ofiary nie zasłużyły na karę? Bo czy Peter tak naprawdę nie miał szans na przyjaźń? Ile można uczynić, by dostać się do wymarzonej grupy? Jak trwałe i wartościowe są relacje w niej panujące? I – najważniejsze – czy w gruncie rzeczy Peter nie jest taki sam jak jego oprawcy? Jodi Picoult nie zamiata tych niewygodnych pytań pod przysłowiowy dywan – ukazuje tę smutną historię, tak oczywistą w osądzaniu, z zupełnie innej, bardzo wnikliwej perspektywy. Jak możemy się dowiedzieć z podziękowań, towarzyszy jej zresztą cała armia konsultantów – i takie rzetelne podejście do sprawy bardzo się chwali; przecież ostatecznie pisarz nie musi się znać na zawiłościach prawnych czy specyfikach medycznych.
Tym bardziej uderza fakt, że „Dziewiętnaście minut” w gruncie rzeczy jest powieścią niedopracowaną, żeby nie napisać marną. Autorka porusza niewątpliwie ważny temat, jakim jest przemoc w szkole, przy okazji zahaczając o wiele innych tematów – trudne relacje rodziców z dziećmi, toksyczne związki, cenę kariery, trudne znoszenie żałoby, restrykcje więzienne. Właściwie Picoult wszystko chce zmieścić na tych blisko siedmiuset stronach – powieść sensacyjną, thriller prawniczy, kryminał, studium psychologiczne, a nawet szczyptę romansu. W efekcie „Dziewiętnaście minut” przypomina hamburgera z baru szybkiej obsługi – napakowany, a w gruncie rzeczy pozbawiony jakichkolwiek wartości.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że tej powieści czegoś brakuje, że można było pewne fakty rozegrać ciekawiej, poszukać innych rozwiązań, pogłębiając wątki i rysy psychologiczne postaci, rezygnując z niektórych elementów czy choćby oddając głos dziesięciu ofiarom w ostatnich minutach życia. Nie przeczę, powieść Picoult czyta się bardzo dobrze – tylko że to wychodzi jej na minus. Książka traktująca o brutalnej zbrodni dokonanej na nastolatkach zostaje sprowadzona przez styl do poziomu zwyczajnego czytadła – literatury odpowiedniej na podróż pociągiem, krótki pobyt w szpitalu czy opalanie na plaży - jedno z amerykańskich czasopism cytowanych na okładce (wyd. Prószyński i S-ka, 2009) pisze nawet o mnóstwie humoru! Nie da się też uciec od porównań – myślę, że podobny temat ująłby dużo lepiej Cunningham ze swoją zdolnością rozkładania psychiki postaci na części pierwsze, a Grisham zrobiłby z tego jeden ze swoich znakomitych thrillerów prawniczych. Możliwe, że gdyby King miał możliwość napisania drugiej części „Carrie”, dobrze sprawdziłby się w tym temacie.
Być może dla niektórych „Dziewiętnaście minut” będzie książką zbyt ciężką pod względem tematycznym. Przecież zazwyczaj nie ucieka się w literaturę po to, aby znaleźć dokładnie to, co oferuje nam rzeczywistość, tyle że ubrane w akapity i rozdziały. Mnie osobiście jest bardzo przykro – zdumiewa mnie, jak taki nie tylko nośny, ale i ważny temat mógł zostać potraktowany w sposób tak płaski i w gruncie rzeczy pozbawiony polotu. Jednak widać nawet wiedza całej armii ekspertów nie pomoże, gdy powieść – co z tego, że o sprawach tak aktualnych i istotnych – jest literacko słaba.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.