O związku wiosny z Mikołajem
18.03
Wczoraj i dzisiaj lęgła mi się w głowie myśl... jakaś. Ważna, ale teraz nie wiem jaka, pamiętam tylko, że dotyczyła jednego z nurtujących mnie problemów, ale gdy w końcu wziąłem się do jej zapisania, uleciała mi tam, skąd przyszła – w krainę Niedostępności i Niewiedzy. W oczekiwaniu na dalszy jej przypływ, na rozjaśnienie, nie zapisałem jej wcześniej, no i na koniec zostałem z wrażeniem zaledwie, z mglistym wspomnieniem, w którym kołaczą się zagubione, pojedyncze słowa o sensie i bezsensie, radości i smutku, brzydocie i pięknie. Chyba powinienem położyć się spać, dzisiaj nic już nie wymyślę; jeszcze tylko wysłucham do końca tej pieśni i wyłączę laptopa. Może jutro, może pojutrze, myśl wróci do mnie i nie będę odczuwał takiego osamotnienia, jak w tej chwili.
Dzisiaj dowiedziałem się, co tak naprawdę oznacza określenie “skąpany w słońcu”. Gdy rano otworzyłem oczy, takim zobaczyłem mój pokój: ściany, zwykle tak brzydkie i ponure, jaśniały wesołymi kolorami, drobiazgi na stoliku nabrały takiej wyrazistości, także masywności, że przez chwilę patrzyłem na nie upewniając się, czy są tymi samymi, które oglądam codziennie – jakby były prawdziwsze od prawdziwych, jakby były ideami tych przedmiotów, a wschodzące na reprodukcji Moneta słońce witało się ze słońcem dzisiejszym, tworząc nową, chwilową impresję. Okno całe wypełnione było słonecznym światłem, które i mnie wzięło w objęcia gdy wstałem – chętnie, z radością tak rzadką o tej porze dnia, w zwykły, roboczy dzień. Słońce! Słońce i najpiękniejsza część roku przede mną!
08.04
Brudny, zagracony korytarz w budynku magazynowym kończy się klatką schodową i małym oknem tuż przy podłodze. Przez jego brudną szybę widać skrawek dzikiego, zaniedbanego trawnika, betonowy parkan, rozrzucone śmieci, puszki i butelki. A tuż przy ścianie tego nie oglądanego przez nikogo zakamarku rośnie drzewko. Mała mirabelka. Wczoraj zobaczyła mnie, przechodzącego obok okna, i wychylając parę swoich gałązek aż do szyby, pokazała mi pierwsze swoje białe kwiaty. Biedna mirabelka. Stoi tam sama, wśród śmieci i betonu, zapomniana przez wszystkich, może nawet i przez pszczoły, ale mimo tego smutnego losu każdego kwietnia stroi się w swoją piękną, białą suknię wiosenną i czeka, jeśli nie na oblubieńca, to może chociaż na chwilę mojego podziwu, którą daję jej zatrzymując się przy oknie i patrząc na jej małe, krótkotrwałe i nieoglądane przez nikogo piękno...
Wiem, bajdurzę, ale chciałbym, aby ona właśnie dla mnie zakwitała.
28.04
Po jedenastu godzinach pracy w warsztacie najchętniej siadłbym w fotelu i nie wstawał do wieczora, ale dzisiaj, jak przez cały ten wyjątkowy kwiecień, jestem rozdwojony w swoich chęciach. Czuję niepokój i mam wrażenie straty, gdy przez okno pokoju widzę niebo błękitne i drzewa zielone, ale i czytanie kusi mnie.
Słońce i myśl o kwitnących bzach wygrały wyganiając mnie na dwór.
Wysoka ściana bzu pod lasem zanurzona była w ciepłym, późnopołudniowym słońcu, otoczona swoim zapachem i buczeniem pękatych bąków, a nad nią, wysokimi tarasami, niczym ogrody Semiramidy, wspinały się konary kasztanowca, dumnie trzymającego kiście swoich w pełni już rozwiniętych kwiatów. Nisko, tuż przy ziemi, rosły jakieś chwasty, przy tamtych wysokich pięknościach nieśmiało pokazujące swoje zwykłe, nieurodne, seledynowe kwitnienie. Ujęty ich skromnością pochyliłem się, mając nadzieję znalezienia ich własnego piękna i pocieszenia ich w ten sposób, ale nie udało mi się; nie wiem, jak one kuszą pszczoły.
Gdy odchodziłem, zerwałem parę gałązek - na bukiet do pokoju, obok ciągle żywych, jasno zielonych gałązek modrzewia zerwanych w niedzielę. Dzisiaj, jak od wielu, wielu lat, w czasie zrywania kwiatów poczułem coś podobnego do wyrzutu, jakbym czyn naganny robił, taki, który należy ukrywać. Pewnie dlatego rozglądałem się wokół łamiąc gałązki bzu - sprawdzając, czy aby nikt mnie nie widzi; wszak skazywałem te kwiaty na szybką śmierć. Wracając obejrzałem się: górna połowa tarasów kasztanowca stała jeszcze w słońcu, podczas gdy dołem zbierał siły zmierzch.
Jego kwiaty mają dziwny kolor - pomyślałem. Perłowy? Szedłem oglądając się. Nie. Nie wiem. Inny.
Wcale nie jest tak ładnie - marzycielsko, jest trudniej i w ogóle jakoś tak... przeraźliwie prozaicznie. Nie powinno się traktować normalne tych pięknych dni najbardziej słonecznego kwietnia ze wszystkich pamiętanych, a właśnie taką mam skłonność. Coraz łapię się na przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: a, tak, świeci słońce, jak wczoraj i tydzień temu.... No tak, magnolie już przekwitły - stwierdzam po podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie takiego odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego oczarowania? Tak, właśnie tego chciałbym! Dlaczego nie jest to możliwe do spełnienia, skoro odczuwa się taką potrzebę? To nie moja wina, że człowiekowi mało jednego cudu, że on chce odczuwać cudowność na co dzień - wespół z wiecznym oczarowaniem!
Dwa niemożliwe do spełnienia marzenia.
13.05
Kilka dni temu odwiedziłem ten rozłożysty dąb rosnący na skraju lasu. Gdy wszystkie wokół drzewa stały już zielone, on jeden spał jeszcze snem zimowym, a obudził się, staruch jeden, dopiero w te dni ostatnie, i teraz nieśpiesznie prostuje swoje liście. Mierzyłem wysięg jego największych konarów: sięga nimi 18 metrów od pnia, i tylko o parę metrów ustępuję największym platanom w żagańskim parku. Odwiedziłem też, jak niemal codziennie w te dni, krzak głogu rosnący przy polnej drodze biegnącej brzegiem lasu. Stoi sobie biało ustrojony, roztaczając wokół słodką, miłą woń swoich kwiatów. Wydaje mi się, że tajemnica uroku jego kwitnienia zawarta jest w wyjątkowo pięknym nabrzmiewaniu pąków kwiatowych; one bardziej przyciągają wzrok, niż kwiaty w pełnym rozkwicie. Są obietnicą i tajemnicą - wiecznie kuszącą, wiecznie świeżą, nie pamiętającą o tylu swoich odsłonach; są podobne do kobiety dłońmi kryjącej piersi, a zgięciem uda łono: piękniejszej przez to i bardziej kuszącej od tej, która nic już nie ukrywa.
Natomiast mak, tak pięknie wyglądający w łanie zboża, a nawet w przydrożnym rowie lub na nieużytkach, już z daleka wołający mnie swoją niesamowicie nasyconą czerwienią, z bliska wiele traci. Z całej urody tylko ten kolor mu zostaje. Jednak wystarczy odejść od niego i spojrzeć z oddali, by znowu doznać zdziwienia jego urokliwą metamorfozą.
Dzisiaj tuż przed zachodem słońca wyszedłem na dwór. Słońce - czyste, wielkie, czerwono-złociste - dotykało już horyzontu. Poczułem, jak tyle już razy, pragnienie zatrzymania zachodu, ale dzisiaj także pójścia ku słońcu; w dziwnym odruchu zrobiłem kilka kroków, i uświadamiając je sobie - zatrzymałem się. Uśmiechnąłem się. Podobała mi się ta chwilowa droga do słońca, chociaż później moja techniczna paskuda szeptała mi w ucho, śmiejąc się ze mnie, o ośmiominutowej odległości do słońca.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.