Dodany: 28.07.2009 16:07|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Bóg rzeczy małych
Roy Arundhati

1 osoba poleca ten tekst.

Każdemu wolno kochać (ale niekoniecznie w Indiach)


Przeczytałam tę książkę, zaintrygowana dużą rozbieżnością jej ocen przez osoby o gustach czytelniczych zbliżonych do moich. Przeczytałam - i rozumiem, że może się bardzo podobać, robić ogromne wrażenie i dlaczego. Rozumiem też, że może się bardzo nie podobać, drażnić, razić, i dlaczego. Sama jestem mniej więcej pośrodku, bo są w niej elementy, które mnie zachwycają, fascynują i poruszają, ale są też takie, które irytują i męczą. Chyba jedynym, z czym mogę „Boga rzeczy małych” porównać, są powieści Jelinek - z jednej strony obezwładniające siłą i wyrazistością, z jaką ukazują to, co w ludziach najgłupsze, najprymitywniejsze, najokrutniejsze, odkrywają łańcuchy powiązań między różnymi ułomnościami i patologiami, a z drugiej denerwujące manierycznością, która przez pierwszych kilka czy kilkadziesiąt stron zdaje się być atrakcyjnym eksperymentem stylistyczno-językowym, ale powtarzana w nieskończoność wywołuje odczucie podobne do tego, jakie wywołałaby konieczność spożywania przez kilka tygodni na okrągło, na śniadanie, obiad i kolację, tego samego dania w stylu „fusion”; zupa z kurczaka z mlekiem i sokiem cytrynowym oraz łosoś na musie malinowym z pieprzem być może stanowią interesujące doświadczenie smakowe, ale zjedzenie kilku porcji po kolei na pewno wywoła przesyt i apetyt na coś normalnego, choćby chleb ze smalcem…

Ale najpierw o tym, co mi się w tej powieści podoba, co do mnie trafia.

1. Sama konstrukcja fabuły z bardzo powolnym odsłanianiem kulisów dramatu, który sprawił, że kiedy w pierwszej scenie trzydziestoparoletnia Rahel powraca do Ajemenem House po wielu latach nieobecności, piękna niegdyś posiadłość jest już tylko ruiną, zamieszkaną przez dwie stetryczałe staruszki, patrzące przez cały dzień w telewizor, i milczącego młodego mężczyznę - bliźniaczego brata Rahel.
2. Doskonała analiza psychologiczna postaci, dzięki której bez trudu rozumiemy, dlaczego Ammu - klasyczny przypadek ofiary przemocy domowej - MUSI być zawsze ofiarą, nawet wtedy, gdy nie ma już Pappaći, „byłego wysokiego urzędnika państwowego (…) w swych nieskazitelnie skrojonych garniturach”[1], który „ciężko pracował nad publicznym wizerunkiem człowieka kulturalnego, hojnego, moralnego. Lecz sam na sam z żoną i dziećmi zamieniał się w potwora (…)”[2]. I dlaczego jej dzieci nigdy nie odzyskały równowagi psychicznej, choć dawno już powinny się pozbyć poczucia winy z powodu tragicznie zakończonej eskapady.
3. Bezkompromisowość, z jaką autorka potępia „Prawa Miłości. Prawa, które mówiły, kogo i jak należy kochać. I jak bardzo”[3] (chociaż jeśli chodzi o jedno z tych praw, skłonna jestem przyznać rację nie jej, lecz Chacko, który doskonale znał biologiczne uzasadnienie faktu, „że duża liczba chorób psychicznych wśród chrześcijan syryjskich to cena, jaką płacą za zawieranie małżeństw wyłącznie między sobą”[4]) i haniebną - jak widać, nie tylko w oczach kogoś z naszego kręgu kulturowego - tradycję, w myśl której jednemu człowiekowi wolno gardzić drugim, traktować go gorzej niż zwierzę, gorzej niż śmiecia (bo śmieć leży sobie spokojnie na trawniku i nikt nie przejmuje się tym, że dotknie go butem, zaś obecność „niedotykalnych” aż tak wadziła „dotykalnym”, że w obawie przed skalaniem obuwia nakazywano im „oddalać się tyłem i ścierać miotłą ślady swoich stóp”[5]!) tylko dlatego, że ten ma ciemniejszą skórę albo mówi innym dialektem. Albo po prostu urodził się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
4. Niesłychanie obrazowy język, pozwalający ujrzeć scenerię wydarzeń ze wszystkimi detalami, więcej nawet, czuć ją kilkoma zmysłami („Rozwiązłe muszki bzyczą bezmyślnie w powietrzu nasiąkniętym zapachem owoców. Potem, oszołomione otępiającym słońcem, tłuką głowami w czyste szyby okienne i umierają. Noce są przejrzyste, lecz nasycone lenistwem i ciężkie od oczekiwania (…). Ceglane mury pokrywa mechata zieleń. Pędy pieprzu śmigają do góry po słupach elektrycznych”[6]), i doskonale oddający sposób myślenia bohaterów w różnych okresach życia (komu prócz siedmiolatka przyjdzie do głowy skojarzenie chrzęstu rozgniatanych kamieniem mrówek z dźwiękiem „jakby krasnoludek jadł tosta czy herbatnika”[7]?).
5. Niezwykle ważna przy opisach scen erotycznych umiejętność nieprzekraczania subtelnej linii, dzielącej zmysłowość od wulgarności.

A jednak skądś wzięła się łyżka dziegciu, która mi nie pozwoliła zachwycić się bezgranicznie opowieścią pływającą w tej beczce literackiego miodu. Podobnie jak u Jelinek, irytowały mnie głównie manieryczności stylistyczno-językowe:
1. Zdania złożone, niepotrzebnie „pocięte” na sztuczne kawałki („Podeszła do okna i otworzyła je. Aby zaczerpnąć świeżego powietrza”[8]; „Albo pali skręta. Dobrą keralską trawę. Która doprowadza go do śmiechu”[9]).
2. Nadużywanie Wyrazów Pisanych Dużymi Literami. Jeden czy dwa takie zwroty podkreślają wyjątkowość kryjących się pod nimi pojęć. Kilkaset sprawia, że cokolwiek by znaczyły, przestają być wyjątkowe, a zaczynają być nudne.
3. Nadużywanie powtórzeń („Rozplaskaconych plam po żabie we wszechświecie. Rozplaskaconych wron, które próbowały zjeść rozplaskacone plamy po żabach we wszechświecie. Rozplaskaconych psów, które jadły rozplaskacone plamy po wronach we wszechświecie”[10]; „Zdejmij te idiotyczne okulary! - rozkazała Ammu. Rahel zdjęła idiotyczne okulary”[11]).
4. Trochę zdecydowanie przesadzonych, a zbędnych dla dramatyzmu akcji czy też dla wyrazistości tła, metafor i porównań („Z tylnego siedzenia wylał się płat brudnej żółtej gąbki i podrygiwał jak chora na żółtaczkę wątroba”[12]; „(…) wysunęła językiem sztuczne zęby, rozrywając pasemka śliny, które przypinały je do dziąseł jak wiotczejące struny harfy, i wrzuciła je do szklanki z listeryną. (…) Szklaneczka czegoś mocniejszego do poduszki. Napój orzeźwiający z zaciśniętym uśmiechem.”[13]).

Ostateczny efekt jest jednak lepszy niż wynikałoby ze statystycznego zsumowania plusów i minusów, co przekłada się na to, że najpewniej - znów tak samo jak z Jelinek - gdy natrafię na inną powieść tej autorki, nawet jeśli mnie zezłoszczą jakieś kolejne „‘twarzowe’ majtki”[14] albo „Dwie Myśli”[15], i tak przeczytam ją jednym tchem, burząc się przeciw ukazanym w niej nieprawościom…


---
[1] Arundhati Roy, „Bóg rzeczy małych”, przeł. Tomasz Bieroń, wyd. Świat Książki, 2000, s. 47.
[2] Tamże, s. 163.
[3] Tamże, s. 36.
[4] Tamże, s. 203.
[5] Tamże, s. 71.
[6] Tamże, s. 7.
[7] Tamże, s. 169
[8] Tamże, s. 33.
[9] Tamże, s. 209.
[10] Tamże, s. 79.
[11] Tamże, s. 81.
[12] Tamże, s. 105
[13] Tamże, s. 266.
[14] Tamże, s. 120.
[15] Tamże, s. 177.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4314
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: Chaa 25.11.2011 18:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Przeczytałam tę książkę, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Zgadzam się w 100% zarówno w przypadku "Boga rzeczy małych", jak i Jelinek.
Użytkownik: Panterka 30.08.2013 11:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Przeczytałam tę książkę, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Opisałaś niemal dokładnie moje odczucia! Ja jednak książki nie przeczytałam jednym tchem. Zbyt raziły i zbyt zmęczyły mnie wszystkie minusy, które wymieniłaś.
Użytkownik: matis 05.11.2013 10:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Przeczytałam tę książkę, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ciekawe, nie przeszkadzały mi zupełnie wymienione minusy. (Ewentualne) (m)Manieryczności, krótkie pocięte zdania. Jak rozumiem, mają oddawać dopowiadający, stopniowo układający się w całość charakter narracji, albo raczej przemyśleń, albo raczej przypomnień. ("Pali skręta." ... już pamiętam... "Dobrą keralską trawę."). Twarzowych majtek też się nie ma co czepiać - akurat jest dokładnie tak, jak miało być i trafnie - tak rozumiała to słowo smarkata bohaterka, a jej brat kłaniając się mówił "ukłoń się". Za to okrutnie mnie wymęczyły liczne punkty wymienione po stronie plusów. „Bóg rzeczy małych” mnie wynudził i sponiewierał, a to posiadaniem fabuły na opowiadanie, ale rozpisaniem jej na trzystustronicową powieść, przy użyciu punktów 1,2,3 i 4 spośród tych "trafiających". Jakoś nie lubię książek, w których już wszyscy doskonale wiedzą, co się stanie, widać, że nic więcej nam już autor nie powie, bo wszystkie pociski załadowane i skrzynka z nabojami pusta, ale jeszcze przez następnych sto pięćdziesiąt stron musimy się przedzierać przez wspomniane rozrywane pasemka śliny. Słaby Booker.

I jeszcze złota myśl: "My stoimy z Przyjacielem na pozycji, by nie strzelać, kiedy brak nam amunicji".
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: