Dodany: 17.05.2009 12:05|Autor: dot59
Opowieści "brzydkiego kaczątka"
Dziwne bywają drogi, którymi wędruje czytelnik od książki do książki. Zajęty jakąś wcale nienudną lekturą robi sobie przerwę, by poczytać gazetę czy rozwiązać krzyżówkę, i nagle napotyka coś, co napełnia go przemożną chęcią wyciągnięcia z półki kolejnego tomu, a jeśli nie ma go pod ręką - natychmiastowego rozpoczęcia poszukiwań po bibliotekach i księgozbiorach wszystkich krewnych i znajomych…
Taka właśnie rzecz przytrafiła mi się z „Baśniami” Andersena, których trzytomowe wydanie z lat 50. czytałam kilka ładnych razy w czasach szkolnych i wiele z nich nieomal umiałam na pamięć. Po dobrych 30 latach przerwy natrafiłam - pojęcia nawet nie mam, gdzie - na zdanie czy słowo, które skłoniło mnie do powrotu do tej dawno zarzuconej lektury. Jak to często bywa w takich przypadkach, obawiałam się rozczarowania - odkrycia, że coś, co dawniej zachwycało i wzruszało, dziś już nie budzi emocji, a może jeszcze i razi niedoskonałościami, których się wcześniej nie dostrzegało. Ale nic z tych rzeczy; opowieści „brzydkiego kaczątka duńskiej literatury” (że można tak nazwać Andersena, przekonuje choćby pobieżna znajomość jego biografii), przypominane jedna po drugiej, trafiały do mnie tak samo i takie same wywoływały uczucia jak przed laty. I może nawet jeszcze bardziej doceniłam niepowtarzalność stylu, dzięki której czasem tylko pojedyncze zdanie pozwala bez wątpliwości powiedzieć: „tak, to Andersen!”, i uniwersalność przekazu, sprawiającą, że tekst zrozumiały dla dziewięcio- czy dziesięcioletniego dziecka nie wydaje się infantylny pięćdziesięciolatkowi.
Wbrew tytułowi, wcale nie wszystkie utwory zawarte w tym z górą tysiącstronicowym tomie można zaliczyć do prawdziwych baśni, bo część z nich to typowe opowiadania - albo „prosto z życia”, jak „Niegodna kobieta”, „Syn dozorcy”, „Kaleka”, albo oparte na motywach historycznych, jak „Związek przyjaźni”, „Rodzina Grety z kurnika” - a są i takie, które są właściwie tekstami popularnonaukowych pogadanek historycznych (np. „Album ojca chrzestnego”, „Stary dzwon”, „Łabędzie gniazdo”). Sporo jest takich, które wedle literaturoznawczej nomenklatury są raczej bajkami niż baśniami; to te, w których uczłowieczone zostają zwierzęta i przedmioty, demonstrując swoimi zachowaniami najrozmaitsze wady i przywary rodzaju ludzkiego („Kołnierzyk”, „Na podwórku”, „Imbryk”, „Ropucha”). Ale i same baśnie nie tworzą jednolitego zbioru; te najbardziej baśniowe, z magicznymi rekwizytami i fantastycznymi postaciami (jak „Królowa Śniegu”, „Krzesiwo” czy „Wzgórze elfów”), to zaledwie cząstka, a prócz nich są i mniej lub więcej zabawne - albo tylko ironiczne - historie z morałem („Nowe szaty cesarza”, „Mały Klaus i duży Klaus”, „Świniopas”, „Kalosze szczęścia”, „Wszystko na swoim miejscu”), i rozdzierająco smutne historie, u co któregoś czytelnika wywołujące nieuchronne wilgotnienie oczu („Opowiadanie o matce”, „Dziewczynka z zapałkami”).
Nie sposób tutaj nie zauważyć czułości i wyrozumiałości, z jaką Andersen pochyla się nad najuboższymi, najsłabszymi, poszkodowanymi przez los; czy to będzie obdarte dziecko mieszkańców sutereny, czy niedołężna staruszka, czy pogardzany i wyśmiewany ptak-cudak - pisarz zawsze stanie po jego stronie i nawet jeśli nie uda mu się wykazać, że - jak w przypadku łabędziego pisklęcia czy Janka-kaleki - „Bóg zawsze pomaga dobrej sprawie”*, obdarzy go przynajmniej współczuciem czytelnika, a ukarze, czy choćby potępi lub wyśmieje tych, którzy mogąc pomóc, wesprzeć, zrozumieć, niczego dlań nie uczynili. Na jego wyrozumiałość nie mogą liczyć ani egoiści („Czerwone trzewiczki”), ani zawistnicy („Duży Klaus i mały Klaus”), ani bezmyślni wandale („Historia najmniej prawdopodobna”), ani pyszałkowie wynoszący się ponad innych („Wszystko na swoim miejscu”), ani ci, co porzucają ukochanego lub ukochaną dla kogoś niekoniecznie miłego sercu, lecz bogatego („Co opowiedziała stara Joanna”), ani gardzący darami Bożymi („Dziewczyna, która podeptała chleb”), nikt praktycznie, kto łamie przykazania czy niepisany kodeks przyzwoitości ludzkiej - chyba że w jakiś sposób odkupi swoje winy. Za to zawsze znajdzie się ciepłe słowo dla bogacza, który umożliwi edukację biednemu dziecku („Syn dozorcy”, „Kaleka”), w ogóle dla każdego, kogo stać na drobny nawet gest pod adresem kogoś uboższego, nieszczęśliwszego („Mały Tuk”, „Świeca”), a także dla tych, którzy znoszą wyrzeczenia i cierpienia w imię wyższych celów („Dzikie łabędzie”, „Mała syrenka”) albo dzięki swojej pracy czy talentowi przynoszą coś pożytecznego ludzkości - nawet jeśli to rzecz tak maleńka i banalna, jak guziczek do parasola („Szczęście można znaleźć nawet w patyku”).
Czy tak oczywiste moralizatorstwo nie nudzi i nie odstręcza? Jeśli o mnie chodzi, z tych wszystkich stu pięćdziesięciu paru baśni, bajek i opowiadań cokolwiek zmęczyło mnie - i dawno temu, i dziś - tylko kilka najdłuższych, nieco przegadanych, bez wyraźnej puenty („Córka króla błot”, „Dziewica lodów”, „Wiatr opowiada o Waldemarze Daae i jego córkach”), natomiast te krótkie z wyraźnym morałem ani trochę. Tym bardziej, że Andersen potrafi nie tylko pouczać, ale i wybornie ukazywać scenerię swoich opowieści - czy to będzie wnętrze groty czarownicy, ptasie gniazdo, izba w suterenie, czy królewski zamek - i szkicować postacie czasem może nieco schematyczne, lecz ogromnie wyraziste, kilkoma zdaniami sprawiając, że stają przed nami jak żywe.
Jeśli więc istnieje pojęcie literatury ponadczasowej, klasyki absolutnej - to „Baśnie” Andersena należą do niej na pewno. Można ich nie lubić, bo wiem, że są i takie opinie, ale o ileż motywów i skojarzeń, o ile myśli będzie uboższy nasz wewnętrzny pejzaż, jeśli ich nie poznamy!
---
* Hans Christian Andersen, „Baśnie”, przeł. Stefania Beylin i Jarosław Iwaszkiewicz, wyd. PIW, Warszawa 1989, s. 1144.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.