List o Graalu
Miła Czytelniczko, Miły Czytelniku!
Pewnie znasz jakiś film, w którym pojawiają się król Artur, królowa Ginewra, Merlin, Lancelot... Jeśli nie, i tak znasz te postacie, słyszałeś o Kamelocie, Świętym Graalu... I może kusi Cię, by sięgnąć do źródła... Jeśli tak, to tutaj zaczynają się schody: w przeciwieństwie do autorów dzisiejszych filmów, autorzy książki nie mogli mieć najmniejszego wyobrażenia o Twoim czasie, o XXI wieku. Znane Ci filmy wychodzą na ogół od angielskiej książki pod francuskim tytułem „Mort d’Arthur”, „Morte Arthure” (tytuły bywają różnie podawane), zaś cykl opowieści arturiańskich jest francuski, w Polsce wydany pt. „Opowieści Okrągłego Stołu”: przeciętnego formatu, skromna, ok. 500-stronicowa książka w zielonych okładkach (PIW-owska seria „Bibliotheca Mundi”, 1987; z bardzo porządnym wprowadzeniem, z którego i ja tu miejscami korzystam, ale czytaj je raczej potem). To dzisiejszy przekład, więc nie musisz się obawiać bariery językowej: archaizacja jest zredukowana do minimum sygnalizującego czas powstania. Książka powstała w XV wieku, ale w gruncie rzeczy powstawała w ciągu poprzedniego tysiąca lat. Dystans kulturowy między Tobą a nią to przepaść oceanicznych wręcz rozmiarów (nawet formy imion i nazw różnią się od tych, które znasz i które tu stosuję). Stąd nie jest to książka dla każdego, choć przecież jednak nie tylko dla wąskiego kręgu naukowców-mediewistów. Z grubsza wystarczy to, co o Średniowieczu wiadomo ze szkoły. Co więcej, jest prosta metoda sprawdzenia, czy to książka dla Ciebie.
„Krzyżaków” znasz. Jak było: opisy walk i bitew to takie nuuudne dłużyyyzny, i w ogóle dno? To nie zabieraj się za „Opowieści...”, omal połowa zawartości to właśnie to, a w dodatku opisy tu są o wiele mniej zróżnicowane; średniowieczni autorzy nie mieli tego doświadczenia literackiego, co autor XIX-wieczny. Przypomnij sobie dokładnie pana de Lorche, gdy rozpytuje miejscowych, gdzie tu jest najbliższy smok albo zły czarownik, bo on chce z nim walczyć, pokonać go itd. Pomyślałeś: „głupi jakiś”? Uśmiechnęłaś się: „naiwny...”? Nie zabieraj się za „Opowieści...”, bo „Krzyżacy” to przecież bariera tylko jednego stulecia, a „Opowieści...” - znacznie większa. To zatem książka o tyle dla wszystkich, o ile tylko dla wybrańców. Kto decyduje, czy jesteś wybrańcem? Pamiętasz, w filmie Wybraniec pytał o to Wyrocznię. Ona odpowiedziała „Przecież wiesz” i wskazała na łacińską sentencję na ścianie, głoszącą „Poznaj samego siebie”. On spojrzał, zrozumiał, więc odpowiedział „Ja sam”.
Wróć jeszcze do „Krzyżaków”. Pamiętasz? Niewidomy Jurand siedział w izbie (dawno nie czytałem, chyba siedział przed ogniem, na którym piekł sobie mięso nadziane na mizerykordię), a przy nim rybałt, który właśnie rozpoczął następną pieśń „O szczęśliwym potkaniu” od słów „Jadzie Jurand, jadzie, koń pod nim cisawy”, kiedy wpadł do izby ktoś tam itd. Przeleciałaś przez to wzrokiem, skupiłeś się na akcji? A może coś Cię tu tknęło: „akcja nie zając, ale komu i na co tu ten rybałt, i to tak dokładnie, z tytułem i na dokładkę z incypitem? Aha, to dla pokazania świata, aha, ten świat składał się też z literatury na co dzień, i to nie była literatura pisana; ale do tego starczyłby sam tytuł; aha, więc to nie koniec, incypit jest po to, by pokazać, że rycerz Jurand staje się bohaterem tej literatury, staje się legendą”. Czy jakoś obok zrozumienia nie pojawił się w Tobie cień zawodu, emocjonalne „szkoda”, albo nawet szczera ochota, żeby wziąć autora i wyrżnąć go młotkiem – za to, że jest tylko początek owej pieśni, a nie cała; kichać akcję, ale co i jak rybałt opowiedział lub wyśpiewał? Otóż „Opowieści Okrągłego Stołu” to jest właśnie to, co stoi za owym incypitem, to właśnie taka literatura przygodowa, opowiadana, śpiewana, w końcu też czytywana na średniowiecznych dworach. Inne czasy, inni ludzie – a jednak: gdyby rzecz zamykała się na XV wieku, to skąd byś dzisiaj znała, znał imiona i nazwy: Ginewra, Artur, Lancelot, Ekskalibur, święty Graal... Wiesz, jak wielka moc tkwi w książce, która zdolna była przenieść to wszystko z VI-XV wieku aż do czasów dzisiejszych? Jeśli tak, to wiesz, co Cię czeka: to będzie droga przez tę przepaść w drugą stronę, więc nie myśl, że łatwa. Czytać taką książkę to jak poszukiwać Graala.
„Opowieści...” źródłowo idą od samych początków wszelkiej literatury. Wyobraź to sobie (ale nie fantazjuj): nie ma komputera, zza którego dziecko nawet nie zauważa powrotu ojca z pracy. Te ileś -dziesiąt lub -set tysięcy lat temu jest tylko jaskinia, ognisko i niepewność: wróci czy nie? Żyło się razem, w rodzinie, rodzie, potem w plemieniu, na tym polu życie wymagało języka dla literatury użytkowej. Piękna zaczęła się od tego oczekiwania, bo wtedy w chwili powrotu ważny jest ten człowiek, jak przeżył, co i jak się mu przygodziło. Dlatego on musi o tym opowiedzieć (ponieważ język nie jest od razu gotowy, nie tylko mówi, ale i gestykuluje, i demonstruje to, na co jeszcze brakuje słów albo gramatyki: literatura rozpoczyna się razem z teatrem; trudno powiedzieć, jak i kiedy dochodzi do tego śpiew, melodia), a niektóre przygody rodzina, plemię pamięta długo i nadal o nich opowiada. Gdy tak minęły tysiąclecia, w „Opowieściach...” pozostały echa owych najdawniejszych spraw: np. mnóstwo o walce i o polowaniu; długie wyliczenia, kto był z jakiego rodu do n-tego pokolenia wstecz (zresztą wspólne z Biblią, Homerem itd.) lub to, że król kazał zabić winnego i cały jego ród. Gdy w owych zamierzchłych czasach powstaje słowo „ja”, nadal jednak istnieje poczucie tożsamości z naturą, więc oczywiste jest pojmowanie, że drzewo, skała, jezioro to podobne mnie osoby – a po tysiącleciach echem tego jest świat fantastyczny m.in. w „Opowieściach...”. Dla średniowiecznego człowieka anioł, diabeł, śmierć, smok, panna wodna, skrzat, elf są symbolami, zarazem istniejąc dokładnie tak samo realnie jak on, więc długo jeszcze będzie pytał, gdzie tu najbliższe smoki, będzie wystawiał na noc miskę jagłów dla skrzatów pod progiem, pojedzie do Lasu Broceliandy i wróci stamtąd szczerze zawiedziony, bo żadnych czarodziejskich jezior ni wróżek nie spotkał (to ostatnie to już nie literatura, tylko historia). W książce Mała Bretania jak dziś sąsiaduje przez morze z Wielką Bretanią (po naszemu: Brytanią), Walia, Szkocja, Irlandia są na swoich miejscach, zarazem na tym samym poziomie realności istnieją np. królestwo Zachodu, królestwo Ziemi Opustoszałej, królestwo Logru. Podobnie jest z czasem: opowieści arturiańskie dzieją się z punktu widzenia odbiorcy późnośredniowiecznego w odległej przeszłości: 454 lata po śmierci Chrystusa, datowanej tu jak w Ewangeliach, poprzez panowanie Tyberiusza. Tym niemniej za Artura cesarzem w Rzymie jest Juliusz Cezar, który, jak wiesz, panował przed Tyberiuszem. Autorzy też wiedzieli; wywnioskujesz, po co tak zrobili, o ile nie zablokujesz się schematem „to sprzeczne, więc głupie”. Nie wiedzieli, że żyją w Średniowieczu, postrzegali rzeczywistość jako ciągłą, więc Józef z Arymatei jest rycerzem, dwór Artura i dwór Cezara są takie same jak dwór późnośredniowieczny: Cezar ma swoich rycerzy, seneszala, konetabla, a nawet zdradzającą go żonę. Krótko mówiąc: te opowieści są realistyczne na swój sposób, a nie na nasz. Ów realizm nie wyklucza się z idealizacją tego świata i bohaterów, epoka arturiańska jest przedstawiona jako miniony „wiek złoty”. Rycerze są „naj”, nie tylko najdzielniejsi z dzielnych. Cios mieczem, rozcinający hełm i głowę po zęby, jest piękny; pięknie było widzieć konie na polu bitwy po pęciny unurzane we krwi. To ich optyka, ich używanie słów; postrzegali prościej, więc język nie miał dzisiejszej złożoności, toteż nie istnieją nasze precyzyjne rozróżnienia typu „widowiskowy”, „efektowny”. Damy, panny są najpiękniejsze (opisy damskiej urody to jest coś cudnie średniowiecznego, o ile nie patrzy się przez filtry nowoczesnych technik opisu oraz dzisiejszego anorektycznego ideału piękności). Opisowi zawsze towarzyszy charakterystyka zalet osoby, m.in. do podstaw wzorca należy hojność. Wzorce osobowe dotyczą nie tylko szlachetnego rycerza, idealnego władcy, dobrego biskupa, ale również wielkiej damy, to jest dworska literatura (nb. szkolne ujęcie kultury średniowiecza najniesłuszniej pomija damski aspekt sprawy). W Biblionetce przy okazji „Rozmowy mistrza Polikarpa...” przeczytasz dokładnie tę samą prawdę, co u głównego speca od Średniowiecza, Johana Huizingi: że literatura średniowieczna jest schematyczna, posługuje się w kółko tymi samymi alegoriami, jest do znudzenia dydaktyczna; znasz także sztywny schemat rozwarstwienia społecznego w tamtych czasach, podziału ról w zbiorowości. Potwierdza się to i w „Opowieściach...”, niemniej już na początku czeka Cię bomba, przy której o wieki późniejsze łamanie konwencji literackich to drobnostki: Awenabla jest tak zakochana z uwielbieniem i szacunkiem w Cezarze, że aby być blisko niego, podaje się za mężczyznę, zostaje seneszalem i najlepszym rycerzem Cezara (kobieta-rycerz: dla nas nic takiego, ale w Średniowieczu! Schematy są prawdziwe, ale i Joanna d’Arc też...). Nie jest więc tak, że dydaktyzm i idealizacja przesądzają o kukiełkowatości bohaterów. Owszem, nie są po dzisiejszemu skomplikowani, a średniowieczni autorzy jeszcze nie wpadli na metodę introspekcji. Narracja opiera się zasadniczo na relacjonowaniu zdarzeń, więc co bohater myślał, uważał, czuł, jest dostępne głównie poprzez to, jak się zachował, co powiedział. Oto przykład: król Uter i jego dwór jadą do lasu szukać Merlina, spotykają drwala, czyli takie nic, podrzędne zero w średniowiecznej społeczności. Obiecują mu złoto i srebro za zaprowadzenie do Merlina; to taka szansa, że powinien ją chwycić jak Pana Boga za nogi. A drwal na to, że za nic mu złoto, drogę zna, ale nikogo nie poprowadzi, bo Merlin powiedział, że skoro król chce z nim mówić, osobiście musi przybyć do lasu. Ponieważ takie przegadywanie się chwilę trwa, widać, że Uterowi jest nieco łyso: nie wypada ujawnić, że jest królem. Widzi jednak, iż z drwalem do ładu nie dojdzie, więc w końcu przełamuje się, z wyżyn siodła i królewskiej godności rzuca drwalowi: „ja jestem król”, a drwal na to z dołu: „a ja jestem Merlin”. Na tym przykładzie widzisz kilka rzeczy: 1) owych „łyso”, „z wyżyn, z dołu” w tekście nie ma, ale on często bywa właśnie taki filmowo obrazowy; 2) to tylko jedna drobna scena, a widzisz, jaka rafa; ówczesny odbiorca dobrze znał swoje czasy, nierówność społeczna była oczywistością – a Ty jesteś z dziś, kiedy normą jest równość. Z Twego punktu widzenia jest bez sensu, że król z miejsca nie mówi drwalowi „jam król, ty poddany, rób, co każę”; gdzie tu miejsce na jakieś ukrywanie swego statusu, jakieś przełamywanie się itp.? Istotę odkrywasz, jeśli czytasz nie zapominając o różnicy ponad 500 lat: to niezgodne z etykietą, by się król fatygował na rozmowy z nie-królem; o tym nie ma słowa w tekście, bo im to nie było potrzebne; 3) teraz spójrz, od razu robi się łańcuszek; jeśli tak przeczytasz tę scenę, z miejsca zrozumiesz jej dydaktyczność: zobaczysz, że pojęcie równości ludzi wtedy istniało i funkcjonowało, tylko było inne od naszego; za pomocą takich drwali, zaczarowanych karłów itp. uczy się odbiorcę, by nie ugrzązł w schemacie, nie kierował się pozorami, że nawet przy takiej przepaści, jak między królem a drwalem, owego drwala nie wolno lekceważyć; 4) mam nadzieję, że mimo mego skrótu zauważasz komizm w końcówce: to jest takie spięcie dialogowe, jak w dzisiejszych filmach, ale na o niebo wyższym poziomie, niż np. sławna replika inspektora Callaghana „każdy ma swoje zdanie, podobnie jak dziurę w tyłku”. Czasem dydaktyczność sprzyja dopełnieniu postaci: idealni rycerze i szlachetni władcy wpadają w gniew, w gniewie krzywdzą ludzi (najczęściej idealni, bez skazy są ludzie Kościoła). Na odwrót: uzurpatorzy, okrutnicy i skąpcy bywają dzielni, czasem poprawiają się, a czasem potem znów postępują podle. Szlachetne damy zdradzają swoich mężów, a królowie i rycerze swoje żony, bo służą miłości albo nie umieją oprzeć się pożądaniu, ale bywają też wierni i wierne. To już inna sprawa: ówczesne pojęcie miłości dworskiej, wyidealizowane, a niezgodne z szóstym przykazaniem. Dodam, że sceny „łóżkowe”, zresztą rzadkie, są bardzo proste i oględne, jednak bez typowego dla dawniejszej cenzury filmowej najazdu na kominek. Nie mieści Ci się w głowie, że w średniowiecznej literaturze mogą być takie rzeczy? Mnie się też nie mieściło, ale sobie przypomniałem rozciągłość czasową powstawania, dworski wymiar dzieła, odbiorcę: ta ostateczna wersja to zasadniczo wiek XV, Renesans już o krok, właściwie w porywach już Renesans. Zaraz potem pomyślałem: nie mieści się dlatego, że myślę o Średniowieczu mocno schematycznie. Bez schematów daleko się nie zajdzie, ale taka ich natura, że na ogół pasują, czasem zdecydowanie nie pasują, a czasem po prostu nie obejmują jakiegoś fenomenu (a co, może uważasz, że skoro piszę Ci o „Opowieściach...”, to znaczy, że ja nie mam z nimi problemów, że mnie się to łatwo czyta, że mnie się wszystkie drzwi udało już nie to, że otworzyć, ale choćby dostrzec? Skądże, przecież ja też jestem dzisiejszym czytelnikiem, i nie mediewistą, tyle że po paru wyprawach przez ten ocean).
Dla skrótu teraz już tylko kilka haseł, bez omówień. Wspominałem o bliskości „Opowieści...” względem mówionych początków literatury. Od polowania i walki zależało wtedy życie, stąd postać wojownika-myśliwego stała się ważna, w późnośredniowiecznej literaturze jest on rycerzem, a całość tego zjawiska w kulturze nazywam sobie na prywatny użytek „syndromem człowieka z karabinem” (w uproszczeniu: człowiek wyodrębniony narażaniem swego życia w walce zbrojnej – ten symbol, model, topos czy archetyp nadal jest aktualny, mimo wszystkich zmian, skompromitowania, zlekceważenia itd.). Stąd i broń ma symboliczne znaczenie, np. Ekskalibur. Popatrz, jakie to oczywiste, że gdy w czasach owej najpierwotniejszej literatury komuś udało się ujść cało z łap misia lub tygrysa, a inni w takich przypadkach ginęli, był on podziwiany jako szczęściarz, przypisywano mu też wyjątkowe umiejętności, więc i nadał się na wodza – a stąd po wiekach w „Opowieściach...” i nadnaturalne właściwości rycerzy, i wzorzec króla-rycerza. Wspomniałem, że zasadniczy składnik tej postaci sprzed setek tysięcy lat polega także na tym, że ona opowiada. A to znaczy, że ideał musi władać nie tylko bronią, lecz i słowem: staje się twórcą, literatem, poetą, czego znakiem lutnia. Akurat aspekt lutni bardziej widać w „Dziejach Tristana i Izoldy”, niemniej „Opowieści...” też są obrazem powiązań, choć już luźnych lub niepełnych, owych modeli, których rozdzielenie faktycznie wtedy było już dokonane: człowiek z karabinem, człowiek w koronie i człowiek z lutnią. Tu już połączony w jedno z dworzaninem, człowiekiem wysokiej kultury: stąd związek ideału walki i ideału miłości. Następna rzecz po raz n-ty dzisiejszemu odbiorcy może się wydać absurdem: połączenie rycerstwa ziemskiego z niebiańskim, połączenie ideału walki i ideału chrześcijaństwa. Zauważ też, iż dla ludzi epoki ideał rycerski jest niesprzeczny z tym, że rycerz przy różnych okazjach wzrusza się lub rozpacza do łez. Czułość to w tamtych czasach ceniona cecha osobowości, zatem idealni rycerze musieli być wrażliwi, a wtedy płacz jest prostą konsekwencją w konstrukcji postaci, skoro nie ma introspekcji.
Takich haseł należałoby napisać jeszcze niemało, należałoby je też skomentować, tu jednak czas zmierzać ku końcowi. Co miałem na myśli, pisząc, że te opowieści, przy całej odległej genezie motywów, powstawały od VI do XV wieku? Graal idzie z bardzo odległej, celtyckiej mitologii (samo słowo jest celtyckie). Najstarszy znany literacki (tu w sensie: zapisany) Graal nie tylko nie jest święty, ale w ogóle nie wiadomo, co to jest: tajemniczy przedmiot o cudownych właściwościach (nb. związanych z jedzeniem, toteż możesz sobie wyobrazić, jak bardzo jest stary), wykonany z najczystszego złota, ozdobiony wszelkimi klejnotami, jakie są w ziemi i w morzu. Autor, Chrétien de Troyes, zrobił coś czysto XIX-wiecznego, a standardowego w jego czasach, mianowicie w wieku XII: zaczerpnął z literatury mówionej, tj. z legend, z folkloru. Zaraz po Chrétienie poprzez skojarzenie graalowej uczty z Ostatnią Wieczerzą Graal staje się świętym Graalem: Chrystusowym naczyniem z Ostatniej Wieczerzy, za czym zgodnie z logiką konstrukcji muszą pojawić się dzieje naczynia od Ostatniej Wieczerzy do czasu akcji dzieła. Mimo to dalej nie wiadomo, co to jest: raz owo naczynie, innym razem relikwiarz z tym naczyniem, innym razem symbol, innym zaś magiczny przedmiot o mocy sprawczej, jeszcze innym „coś” nie z tego świata, coś cudownego, tajemniczego, niepoznawalnego. W tymże XII wieku po drugiej stronie kanału La Manche Geoffrey of Monmouth „spisał” z legend Artura, Ginewrę, Mordreda, Awalon. Artur jest potem u Chrétiena, a zasadniczy zrąb cyklu opowieści powstał nie później niż w XIII wieku. Dlaczego w XIII? No bo między Geoffreyem i Chrétienem, a przed likwidacją zakonu templariuszy. Co mają do tego templariusze? A mają, ale piszę list, nie książkę... więc znów ograniczę się do hasła: mistyczne ujęcie Graala, jego poszukiwania i rycerstwa niebiańskiego. Kanoniczna wersja „Opowieści...” ostatecznie powstała w XV wieku, w trybie przetworzeń i uzupełnień owego XIII-wiecznego zrębu. Fabularnie rzecz przypomina powieść-rzekę (samych tylko bohaterów wymienionych z imienia jest tam coś koło 600), a strukturalnie całkiem nowoczesny serial-tasiemiec. Autorzy średniowieczni, licząc się ze znużeniem odbiorcy, analogicznie jak w serialu przeplatali wątki, ale dany „kawałek” jest całym odcinkiem, nie strzępkiem, jak to dziś bywa. Liczyli się też z techniką przekazu: to przekaz na ogół ustny (ówczesny odbiorca dworski czytać zwykle nie umiał, więc albo mu to czytano, albo opowiadano z pamięci). Recytacja mogła być sprawnie przerwana na „końcu odcinka”, wraz z którym następowała zmiana wątku. „Koniec odcinka” jest zawsze mocno sygnalizowany zdaniami typu: ...ale tu opowieść zostawia Lancelota, a wraca do pana Gowena, gdy z braćmi swymi podążał do... (Gowen to postać co najmniej tak istotna, jak Lancelot, Artur, Ginewra, Merlin; w Anglii powstał o nim nawet osobny romans „Gawen i Zielony Rycerz”). Nie było druku ani praw autorskich, toteż ta technika wręcz kusiła każdego, kto przepisywał kolejny egzemplarz lub go recytował z pamięci, by a to dodać nową scenę, jeszcze jedną przygodę, a to wpleść cały nowy wątek z nowym (albo starym, wziętym skądinąd) bohaterem. „Opowieści...” to jedno z ostatnich dzieł w naszym kręgu kulturowym, które powstały w tym właśnie zbiorowym trybie wielokrotnego dodawania, uzupełniania, przerabiania, jak dużo wcześniejsza literatura mówiona. Nie dziw się zatem, gdy np. spotkasz się z XX-wiecznym intertekstualnym chwytem: gośćmi na ślubie Artura z Ginewrą są król Marek i Izolda (na tej samej zasadzie Artur wystąpi epizodycznie w „Dziejach Tristana i Izoldy”). Ale my tu gadu-gadu, a Ciebie poruszyło to, co napisałem piętro wyżej o skonstruowaniu literackiego Graala, z czego Tobie wynika, że Graal, Artur, Merlin itd. to taka sama fikcja, jak wszystko... Po pierwsze, spece od literatury nieprzypadkowo prawie przestali już używać terminu „fikcja literacka”: teraz się mówi raczej o świecie przedstawionym i o rzeczywistości literackiej. Po drugie: jedna z funkcji owej najdawniejszej literatury mówionej to utrwalanie wiadomości o faktach i osobach (gdyby nie, to skądże u Mickiewicza wzięłaby się „arka przymierza między dawnymi a nowymi laty”?). Artur istniał historycznie około 500 roku. No to Graal istniał, jak Artur, czy nie istniał, jak smoki? A gdzie jest napisane, że smoki zmyślono od zera, z niczego? Wiesz, że tak się nie da. Czemu wypytujesz o Graala, a nie zadajesz takich samych pytań, bo ja wiem, na przykład o jego źródło, czyli o Ostatnią Wieczerzę? Przecież o niej wiadomo z Biblii, ta zaś, jak sama nazwa wskazuje, jest literaturą. A może jesteś pod wrażeniem „Kodu...” Browna? Za pomocą takiej jak tam konstrukcji mogę Ci od ręki wykazać, że Graal jest w Polsce, i podać miejsce ukrycia z dokładnością do ćwierci kilometra (ale bym zbił fortunę, gdybym umiał pisać powieści i przybrał amerykański pseudonim...).
Miła Czytelniczko, miły Czytelniku, tu mógłby być koniec, ale należy Ci się jeszcze ostrzeżenie. Jedno z literatury: przy Okrągłym Stole jest miejsce zawsze wolne, przeznaczone tylko dla powołanego wybrańca; kto z niepowołanych na nim usiądzie, umrze. Drugie z historii: gdzieś w przyklasztornej osadzie w Kornwalii w XII wieku jakiś sługa (więc ani rycerz, ani umiejący czytać) publicznie rzekł, że wątpi, by Artur mógł nadal trwać i czekać na Awalonie. Koledzy mu przytwierdzili, ale sąsiedzi się sprzeciwili (też nie rycerze i nie czytelnicy, zresztą pewnie nie mieliby w czym czytać, bo to się zdarzyło, zanim Geoffrey of Monmouth ukończył swą historię Brytanii) – i ten spór o literaturę przerodził się w regularne zbiorowe mordobicie. Kiedy czytasz „Opowieści...” w taki sposób, że one do Ciebie mówią, nieregularnie przychodzą niespodziane iluminacje (tak to nazywali w Średniowieczu, takie, rozumiesz, oświecenia, rozbłyski poznawcze). Np.: aha, to dlatego kawał polityka, Jan Luksemburski, choć niewidomy, kazał się poprowadzić do bitwy z niewiernymi i zginął... aha, to dlatego Ryszard Lwie Serce zostawił rządzenie i poszedł na wyprawę krzyżową, o Ludwiku IX nie wspominając... aha, to tak w św. Bernardzie szczere poparcie idei zakonu rycerskiego było spójne z ostrą krytyką rycerstwa, jego niezgodności z chrześcijańskim ideałem, wynaturzeń, wad... aha, to dlatego w narzędziu do zabijania, mieczu Rolanda, były zamknięte relikwie świętych... aha, to znaczy, że Siemowit, Leszek, Siemomysł istnieli naprawdę... aha, to dlatego „Jadzie Jurand, jadzie, koń pod nim cisawy” zaczyna się od tego samego, co i „Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelca strój”... aha, to dlatego oni w „Matriksie” idąc do walki zakładają ciemne okulary, jakby opuszczali przyłbice, i dlatego miewają ubrania błyszczące jak zbroje (o Wyroczni i łacinie na ścianie nie wspominając)... aha, to stąd się bierze powieść drogi... To dotyczy wiedzy, ale zależnie od Twej wrażliwości może dotyczyć i czucia. Może właśnie Ty, gdy już raz zobaczysz rękę zanurzającą się z Ekskaliburem w głębię jeziora, gdy raz zobaczysz statek odpływający z Arturem na Awalon – nigdy tego nie zapomnisz, bo poczujesz do głębi żal? A wtedy, w sposób dotąd niedostępny, niemożliwy, ukryty, tajemniczy, dotrze do Ciebie żal Villona za niegdysiejszymi śniegami, za walecznym Karlomanem... Żal Okudżawy za tym, co było, a nie wróci, i to o dawnych piedestałach wyższych od wszystkich naszych zwycięstw (tak w oryginale, w polskim przekładzie celnie, ale nie tak wprost mowa, że nad naszymi zwycięstwami „górują cokoły, na których nie stoi już nikt”). A nuż kiedy raz usłyszysz, że Artur zwraca się do Lancelota „mój miły, słodki przyjacielu”, do Ginewry „miła, piękna przyjaciółko moja”, ona zaś do obcej panny „słodka, nadobna przyjaciółko” (to jest standard w tamtej rzeczywistości, nie tylko literackiej), może się zrodzić, bo ja wiem, odrzucenie, niesmak, a może i wstręt do rzeczywistości, w której standardem jest np. rzucane poprzez gumę do żucia „Aga, cho no, jes chata wolna, idziemy na impre”. Świetnie i do końca zrozumiesz krzyk z Leśmiana: takiż to świat? czemu innego nie ma świata? Poczujesz, co znaczy z tych samych głębin wydarty okrzyk u Bułhakowa: o bogowie, o bogowie moi, trucizny, trucizny! Do głębi dotrze wówczas owo „Nigdy już!”, wypowiadane przez kruka u Poego. A z innej strony: może nigdy już nie będzie można (albo nieprędko) zdobyć się na czytanie książek, w których ktoś czy to na okrągło przypala kotlety, czy po pijanemu po imprze traci dziewictwo w samochodzie; to może być bardzo dobra literatura, ale stanie Ci się zbyt obca. Za dobrze zobaczysz, że tzw. „american hero”, w kolejnych paradach w obronie demokracji i nieszczęsnych jeńców rozwalający w drobną kaszkę wrednych żółtków i okrutnych radzieckich komandosów, to kalka owego rycerza sprzed wieków, niby ten sam człowiek z karabinem, ale zredukowany do dmuchanej małpy i widowiska; nic w tym już pięknego ani ciekawego, ani pouczającego... Tam, gdzie a to walczą przeciw złu korzystając z Mocy i laserów, a to czarują dla dobra i dla pokonania zła, ujrzysz dobrze ciągłość i jednocześnie spłycenie, które razi, czasem wręcz wyje. Kiedy gdzieś w Tobie zbudzi się potwór i zaryczy: „Wrócić do Kamelotu!” – będzie już o wiele za późno. Owo „wrócić!” może zadziałać jako przymus: od razu zabrać się za „Dzieje Tristana i Izoldy”, może za „Pieśń o Rolandzie”, a może za cegły Szeherezady (zbieżności miejscami są uderzające, choć to inna kultura), i to też idzie jak lawina, Villon, „Pieśń o Nibelungach”, a nawet cienizna typu „O królewnie Magielonie”; a nie obejdzie się bez „Kalevali”. Tu Ci dopiero oko zbieleje, gdy odkryjesz to, co od samego początku leżało na wierzchu: skoro wszystko zaczęło się od owego wieczornego ogniska po powrocie, to przecież głównym elementem była tam nie tylko sprawa opowieści, wojowania-polowania, ale właśnie broni (przecież cud z pokonaniem misia kardynalnie zależał od kawałka drewna z przywiązanym doń zaostrzonym kamieniem), więc i w ogóle narzędzi, które trzeba umieć zrobić, by żyć, toteż tu właśnie masz w jednym bohaterze połączenie czterech wzorców, nie dwóch lub trzech, jak w „Opowieściach...” czy „Tristanie i...”: połączenie człowieka w koronie, człowieka z karabinem, człowieka z lutnią i właśnie człowieka z młotem albo pługiem, człowieka pracy, którego później feudalizm wypchnął poza nawias ideału. „Kalevala” bowiem jest dużo bardziej pierwotna, daje świetne pojęcie o charakterze owych ustnych przekazów, którymi zarazili się Chrétien i inni. A potem? przedtem? sięgniesz po Biblię, gdzie przy końcu wołami stoi wypisane, że na początku zawsze jest Słowo, ale już przy „Pieśni nad pieśniami”, gdy zorientujesz się, że właśnie stąd wziętymi cytatami myśli o nieznanej dziewczynie Adso z Melku, weźmiesz się za „Imię róży”, za „Katedrę Marii Panny w Paryżu”... i tak to będzie szło, przez „Iliadę”, „Eneidę”, „Jerozolimę wyzwoloną” Tassa-Kochanowskiego, i nie popuści kto wie, jak długo... Kiedy zorientujesz się, że całkowicie anachroniczne, niemodne, mętne, dziwne książki stały się częścią życia i Ciebie, i że z tego powodu niektórzy patrzą na Ciebie jak na kogoś od czubków – to będzie znak, że czas sięgnąć po „Don Kichota”. Wtedy z miejsca, zaraz na początku spostrzeżesz rzecz uderzającą (którą nie zawsze dostrzegają spece o niebo lepsi od Ciebie i ode mnie): nie ma tam ani jednej drwiny z autentycznego średniowiecznego romansu rycerskiego, tam się wykpiwa tylko wtórne, XVI-wieczne popłuczyny, eskalacje nadmuchane do absurdu. A potem doskonale zrozumiesz, na czym to polega, że Rycerz Smętnego Oblicza jest wielki pomimo tego, że jest komiczny; i to, że jest wieczny, pomimo że jest anachroniczny. I może być tak, że zaczniesz mu zazdrościć, zaczniesz podziwiać, iż jego było stać na wyruszenie w drogę. Po raz n-ty znów zobaczysz, znów poczujesz związek, bliskość, podobieństwo siebie i ludzi sprzed wieków, Twojej rzeczywistości i ich rzeczywistości, Twego marzenia i ich marzenia. A nie myśl wtedy, że jesteś pod tym względem rzadki czy jedyna: przecież ja wiem, że może się tak z Tobą stać, i z historii (np. z tej wycieczki do Lasu Broceliandy, z rozróby w Kornwalii), i z literatury (np. „Lubię ten stary obraz” Budki Suflera, piosenka z płyty „Cień wielkiej góry”). Potem, kto wie, potem może wręcz powiać zgrozą: rzucisz tę całą literaturę, żeby od niej odetchnąć, weźmiesz się za coś innego, np. za baśnie ludowe, za Saint-Exupéry’ego albo za romans z „różowej serii”, za pana Samochodzika, Holmesa albo Blooda – i zobaczysz, że i w tym, i w tamtym, i w owym nadal ciągle widzisz te same ślady, słyszysz te same, choć odległe, echa. Nie dlatego, że tak Ci się wydaje, lecz dlatego, że one naprawdę istnieją – a to nie dlatego, że autorzy są wtórni albo zrzynają, lecz dlatego, że z aż tak uniwersalnych głębin, od aż tak elementarnych fundamentów idą „Opowieści Okrągłego Stołu”...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.