Dodany: 24.11.2008 17:09|Autor: dot59
Skrzywdzić człowieka - ze strachu przed sobą...
No i znowu skusiła mnie - po trzydziestu z górą latach od ostatniego z nią kontaktu - dawna licealna lektura, jedyna, nawiasem mówiąc, znana mi powieść z lekarzem w roli głównej, której nie miałam ochoty czytać powtórnie. Ale ponieważ potrzebne mi były argumenty zdolne przekonać młodsze pokolenie rodziny, że warto się z nią zapoznać w całości, postanowiłam jednak przegryźć się przez „Ludzi bezdomnych” po raz drugi.
Moja wcześniejsza awersja nie tyle nawet do samej książki, co do jej bohatera, wzięła się stąd, że nie byłam w stanie zrozumieć jego finałowej decyzji. Będąc wówczas idealistką bodaj czy nie większą niż sam Judym, nie wyobrażałam sobie jednak, jak można w imię jakiejkolwiek idei - poza, oczywiście, sytuacją opisaną w pieśni dobrze znanej współczesnym Judyma, której anonimowy bohater oznajmiał: „tobiem winien miłość, a Ojczyźnie życie (…), niepodległość Polski to twoja rywalka”[1] - wyrzec się miłości, a co gorsza, wyrzekając się jej, skrzywdzić drugiego człowieka. Prawdą jest, że, biorąc się za działalność konspiracyjną przeciw systemom totalitarnym, bezpieczniej może było nie wiązać się z nikim, by w razie wpadki nie narażać najbliższych na śmierć w męczarniach - ale przecież w przypadku Judyma o tym nie ma mowy. Owszem, spiskuje przeciw caratowi i trafia na zesłanie (czego oczywiście Żeromski nie mógł napisać dosłownie, ale półsłówek i omówień jest na tyle dużo, że łatwo wywnioskować, w czym rzecz) brat Joasi, działa w organizacji robotniczej brat Tomasza, lecz on sam sprawia wrażenie zupełnie indyferentnego politycznie. Oczywiście, jego prosocjalne zapatrywania, a właściwie bezkompromisowość i zapalczywość, z jaką je manifestuje, narażają go na ostracyzm środowiskowy i na utratę pracy - czego doświadcza jednak i przed, i w trakcie znajomości z Joasią, jakoś sobie z tym radząc, i co w żadnej mierze dzielnej dziewczyny nie odstrasza. A więc dlaczego…?
A może to pytanie należałoby sformułować inaczej - nie „dlaczego”, ale „czy”? Czy Judym wie, co traci? Czy umie kochać? Kto i kiedy miał go nauczyć, czym jest miłość? „Ojciec wiecznie pijany, matka wiecznie chora. Zepsucie, nędza i śmierć”[2]? Ciotka-prostytutka, która dla kaprysu wzięła bratanka na wychowanie, wynagradzając sobie sumy łożone na jego naukę obelgami i szturchańcami? Rozflirtowane i rozpróżniaczone towarzystwo w Cisach? Gdzie miał zobaczyć obraz szczęśliwej rodziny? Wśród „swoich”, wegetujących w brudzie i głodzie, czy w „wyższych sferach”, gdzie do wyjątków należały związki zawierane nie na zasadzie transakcji handlowej?
A jeśli nawet jakimś cudem przeczuwa, na co mógłby liczyć, pozostawszy z Joasią - tchórzy. Z obawy przed samym sobą, że on, wywodzący się „z motłochu, z ostatniej hołoty”[3], obarczywszy się rodziną, ulegnie pokusie, by do „tej resztki (…), tej najostatniejszej”[4], za którą Joasia obiecuje utrzymać dom, coś jednak dołożyć. A jeśli spróbuje, „zakiełkuje w nim przyschłe nasienie dorobkiewicza”[5], zmieni się w takiego Węglichowskiego - i nie będzie mógł spojrzeć w lustro… Patrząc na to w ten sposób, można przynajmniej zrozumieć kulisy jego absurdalnej decyzji, w dalszym ciągu jej nie pochwalając, lecz raczej mu współczując, niż go potępiając.
Podobne wytłumaczenie, wraz ze streszczeniem fabuły, znajdziemy pewnie i w którymś z „bryków”. Zatem czy prócz tego jest jeszcze coś, co nas przekona, że warto sięgnąć po „Ludzi bezdomnych”? Moim zdaniem są przynajmniej trzy takie walory. Jednym z nich jest umiejętność wyrazistego odmalowania występujących w powieści grup społecznych: najuboższego proletariatu, podupadłej szlachty i tworzącej się dopiero klasy średniej - żyjącej z pracy własnych rąk i własnego umysłu, lecz aspirującej znacznie wyżej niż pospolici robotnicy i rzemieślnicy. Nie da się przy tym nie zauważyć, że w sportretowanie dwóch ostatnich włożył Żeromski sporo gorzkiej ironii (zabawna scena z panienkami przymuszanymi przez babkę do podziwiania dzieł sztuki; tyleż komiczny, co irytujący przyczynek do analizy metod wychowawczych matki Dyzia; prezentacje sylwetek Krzywosąda, Listwy itd.), a pierwszej - maksimum tragizmu (na wskroś naturalistyczne opisy realiów egzystencji polskich i żydowskich nędzarzy w warszawskich slumsach, warunków pracy w fabryce cygar, hucie i kopalni; dramatyczna - ledwie kilkunastowersowa - scena z „babką wariatką”[6] u sąsiadów Wiktora itp.).
Kolejny atut powieści to świetna (tym bardziej zasługująca na uwagę, że dokonana przez mężczyznę w czasach, kiedy nie istniała praktycznie żadna literatura psychologiczna, umożliwiająca mu wgląd w sposób myślenia i odczuwania płci przeciwnej!) kreacja postaci Joasi, w swoim dzienniku dającej wykład emancypacyjnych dążeń światłych kobiet, a przy tym wszystkim bezpretensjonalnej, dziewczęcej i romantycznej.
Ostatni zaś (przyznaję, że dyskusyjny, bo dla niektórych czytelników jest to właśnie największa przeszkoda w lekturze), to możliwość posmakowania specyficznego stylu i języka Żeromskiego, w opisach przyrody aż rojącego się od typowych dla młodopolszczyzny epitetów typu „cudowny”, „przecudna”, „śliczne”, „radosna”, pełnego manierycznych, czasem aż śmiesznych zwrotów („uczuł, jak zatapiają się w nim zimne kły rozkoszy”[7]; „poznał ją bardziej przez słodkie zemdlenie zmysłów, przez jakiś chłód wewnętrzny ściekający po twarzy i piersiach[8]; „gdyby pieszczone ręce dziewicze, których dotąd słońce nie skalało”[9]), gdzie indziej buchającego naturalizmem („oczy krwawe, ciekące”[10]; „powietrze pełne smrodu ciał pracujących w upale”[11]; „uschnięte babska, zgniłe dzieci dygocące w potach malarii”[12]), gęsto przetykanego wyrażeniami łacińskim, francuskimi i archaizmami (na jednej tylko stronie mamy „dryndy”, „bułki chleba”, „chambres garnies”, „wapory” „mantylkę” i „wskróś”[13]; jeśli w ręce przeciętnego licealisty trafi wydanie pozbawione objaśnień, takie jak to, które mam przed sobą, zmęczy się srodze, a pewnie i zniechęci, szperając po słownikach w poszukiwaniu znaczenia poszczególnych słówek…) - a jednak w jakiś niepojęty sposób pełnego uroku i ogromnie plastycznego. Jedyna na tych ponad czterystu stronach scena, którą trudno mi było ujrzeć oczyma wyobraźni, to filozoficzno-egzystencjalna dyskusja w mieszkaniu Kalinowicza, niemająca zresztą aż tak wielkiego znaczenia dla wymowy całości.
Reasumując - nie jest to lektura łatwa ani przyjemna, ale tak bardzo znamienna dla danego okresu naszej historii i danego trendu w naszej literaturze, tak mocno akcentująca problem odpowiedzialności jednego człowieka za los innego i złożoności dokonywanych przez nas wyborów, że jej nieprzeczytanie zubożyłoby naszą wiedzę o świecie i ludziach.
---
[1] „Bywaj, dziewczę, zdrowe”, autorzy nieznani, w: „Śpiewnik”, opr. Hieronim Chamski, Wydawnictwo Hejnał, Płock 1993, s. 54.
[2] Stefan Żeromski, „Ludzie bezdomni”, Czytelnik, Warszawa 1971, s. 122.
[3] Tamże, s. 410.
[4] Tamże, s. 407.
[5] Tamże, s. 410.
[6] Tamże, s. 42.
[7] Tamże, s. 30.
[8] Tamże, s. 150.
[9] Tamże, s. 157.
[10] Tamże, s. 40.
[11] Tamże, s. 48.
[12] Tamże, s. 235.
[13] Tamże, s. 37.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.