Dodany: 28.10.2008 19:49|Autor: dot59
Czego mnie nauczył czerwony brat
Tak jak nie da się wejść drugi raz do tej samej rzeki, nie da się i przeczytać po raz kolejny dokładnie tej samej książki. W odróżnieniu jednak od rzeki, tu zmienia się nie przedmiot naszego eksperymentu, lecz my sami; w ciągu kilkudziesięciu czy nawet tylko kilku lat, które dzielą nas od powtórnej lektury, nabywamy doświadczeń - nie tylko czytelniczych - i przekonań mogących całkowicie przewartościować nasze preferencje w kategoriach merytorycznych, emocjonalnych czy estetycznych. Zajmująca historia po latach może okazać się płaska i banalna, fascynujący bohaterowie - papierowi, urzekający styl - sztuczny i kiczowaty, a może być i odwrotnie: coś, co swego czasu uznaliśmy za niestrawny gniot, nagle roztoczy przed nami niespodziewane powaby…
A jak jest z czytelniczymi legendami naszego dzieciństwa? Czy lata kontaktu z dziełami najwyższej próby są w stanie strącić je z piedestału? Próbowałam odpowiedzieć sobie na to pytanie, powróciwszy po jakimś nieopisanie długim czasie - tak długim, że zapomniałam uwzględnić tę książkę, układając retrospektywną listę biblionetkowych ocen - do „Winnetou” Karola Maya.
Dzisiaj, z perspektywy lat, doskonale zdaję sobie sprawę, że ani May nie był pisarzem wybitnym, ani jego najbardziej znane dzieło - arcydziełem. Dostrzegam usterki, których ani w głowie mi było zauważyć, gdy na przemian z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach śledziłam losy Old Shatterhanda i jego „czerwonego brata”:
- schematyzm sytuacji (wszystkie spotkania Old Shatterhanda ze słynnymi westmanami wyglądają podobnie - każdy uparcie bierze go za greenhorna i dopiero po dłuższym czasie orientuje się, z kim ma do czynienia; każdy - prócz poczciwego Sama Hawkensa - ukrywa w zanadrzu jakąś tragiczną tajemnicę, wiążącą się nierozerwalnie z pragnieniem zemsty za doznane krzywdy lub - w jednym przypadku - ekspiacji za własne uczynki);
- nieprecyzyjną chronologię wydarzeń (na wstępie Old Shatterhand mówi o Winnetou: „był w tym samym wieku, co ja”[1], przy czym z wcześniejszych jego wynurzeń można wywnioskować, że wiek ten nie przekracza dwudziestu paru lat; na początku tomu II nic się jeszcze nie zmienia - Winnetou jest określany jako „ten młodzieniec”[2], ale pod jego koniec, kiedy od poprzednich wydarzeń nie upłynęło więcej niż rok, na scenę wkracza Harry i odsłania się nieznana karta z przeszłości wodza. Jeśli nawet w momencie, gdy ubiegał się o rękę Ribanny, „był najmłodszy - prawie chłopiec”[3], to w świetle informacji, że syn niedoszłej żony i białego rywala „nie mógł sobie liczyć więcej, niż szesnaście lat”[4], musimy jego wiek obliczać na jakieś 34-35 lat…;
- niezupełną dbałość o szczegóły (skąd wzięły się w dorzeczu Rio Grande drzewa kauczukowe, rosnące między „wiązami, jaworami, klonami” 5], w czasie, gdy znano je wyłącznie w Brazylii? Dopiero około 10 lat później, niż miała miejsce akcja powieści, wywieziono ukradkiem ich nasiona, ale nie do Ameryki Północnej, lecz via Londyn do Azji);
- irytujący germanocentryzm, na skutek którego wszyscy występujący w powieści bohaterowie pochodzenia niemieckiego odznaczają się wyjątkowymi zaletami ciała i ducha (choć, z drugiej strony, czyż nie identycznie przedstawia się niezwyciężony team Wilmowscy - Smuga - Nowicki u naszego Szklarskiego? Każda liszka swój ogonek chwali, a każdy pisarz - swoich rodaków…);
- nieznośnie protekcjonalne przedstawianie czarnoskórych Amerykanów jako błaznowatych, ograniczonych „poczciwców”. Oczywiście, świeżo uwolnieni czarni robotnicy i słudzy przeważnie byli niepiśmienni i nie mówili poprawnie po angielsku (podobnie zresztą, jak większość rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i znaczna część białych osadników…), ale wcale nie musi to oznaczać, że pozostawali umysłowo na poziomie czterolatków! A tak właśnie zachowują się według Maya („Największą radość okazywał Murzyn Bob. Zataczał koła, przewracał kozły i robił miny, które wskutek kontrastu barw: jego czarnej twarzy i białych włosów, były nieopisanie śmieszne”[6]) i ogromnie się cieszą z pseudo-komplementów, które każdy normalny człowiek uznałby za obrazę: „- Widzę, ku memu zadowoleniu, że masz rozum jaśniejszy od skóry” - O, sirrah, o!- chrząknął poczciwiec pokazując wszystkie zęby w uśmiechu”[7].
A jednak... bez wahania postawiłam „Winnetou” taką samą ocenę, jaką dałabym mu przed czterdziestu laty.
Bo choć teraz czytałam go już bez tego napięcia, jakie towarzyszy pierwszej lekturze powieści przygodowej, to postacie i losy bohaterów wyzwalały we mnie nadal te same emocje: Sam Hawkens bawił i rozczulał, Old Shatterhand zachwycał odwagą, spostrzegawczością i sprawnością fizyczną, tragiczny Old Death budził współczucie, Santer, Morganowie i inni ich pokroju - odrazę, Winnetou - niezgłębiony podziw, a prócz niego… wstyd za to, cośmy wszyscy tu w Europie wcześniej myśleli o Indianach i białych kolonizatorach.
Bo dzięki niemu w najbardziej podatnym na wpływy okresie mojego życia zostałam na zawsze zaimpregnowana poglądem, że wartość człowieka nie zależy od koloru skóry ani wykształcenia, ani majątku, ani wyznawanej religii. I za to do dziś jestem wdzięczna niepozornemu człeczynie, który, odsiadując karę za jakieś - jak by się to dziś powiedziało - „przekręty”, stworzył jedną z najbardziej porywających opowieści o przyjaźni, honorze i wielkiej przygodzie.
Howgh!
---
[1] Karol May, „Winnetou”, tłumacz nieznany (przekład na podstawie wydania z roku 1910), wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1972, t. I, s.90.
[2] Tamże, t. II, s. 46.
[3] Tamże, s. 356.
[4] Tamże, s. 288.
[5] Tamże, s. 191.
[6] Tamże, t. III, s. 77.
[7] Tamże, t. II, s. 150.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.