W drodze 2
09.06
Ludzie.
Dzisiaj zagotowała mi się woda w chłodnicy. Cóż, to tylko daf, ale też i moja wina: rano zapomniałem sprawdzić poziom płynu chłodzącego (co to za marka, skoro w tych samochodach trzeba codziennie sprawdzać płyn w chłodnicy??). Wyszedłem z kabiny z dwoma pustymi butelkami plastikowymi i rozejrzałem się, gdy zatrzymał się przy mnie samochód, a kierowca poradził mi iść do szpitala, blisko, za tamtymi drzewami. Gdy wróciłem z wodą i nalewałem ją, z posesji vis a vis wyszedł starszy pan i zaproponował mi kawę.
Zaparkowałem na wsi, paręset metrów od tartaku, z którego nazajutrz rano miałem zabrać deski; z książką w ręku siadłem na ławce mając przed sobą rozległy, zielony, słoneczny widok na walijskie wzgórza. Na łące obok traktorzysta zbierał skoszoną trawę i wywoził ją, chyba blisko, bo zaraz wracał, a ilekroć przejeżdżał obok mnie, uśmiechał się szeroko i podnosił rękę w geście pozdrowienia. Uśmiech, którym przeprosiła mnie kobieta w sklepie, wspominam do dzisiaj, po półroczu (swoją reakcję - chęć pójścia za nią dla ponownego zobaczenia jej uśmiechu - też wspominam. Z własnym uśmiechem).
Gdzieś na trasie zobaczyłem w lusterku naszą ciężarówkę. Jechała za mną kilka kilometrów, aż kierowca dał mi znać, abym zjechał na parking. Z samochodu wysiadł Anglik, i mówiąc, że mam poluzowane pasy transportowe, zaczął je poprawiać. Powiedziałem, że zrobię to, ale on uśmiechnął się, powiedział OK, nie ma sprawy, i dalej poprawiał pasy.
Któregoś dnia zatrzymał mnie mały zator na jezdni. Gdy podjechałem do ostatniego samochodu, zorientowałem się w przyczynie: otóż wiekowej Angielce uciekł piesek z samochodu, może zatrzymała się na chwilę, nie wiem, dość że piesek biegł brzegiem szosy, a paniusia z wyraźnym trudem za nim. Wydawało mi się, że mordka oglądającego się pieska jest roześmiana, chyba miał dobrą zabawę. Pojazdy przejeżdżały wahadłowo obok samochodu stojącego z otwartymi drzwiami, i nawet nikt nie trąbił z powodu zatoru. Tego samego doświadczyłem kilkakrotnie, gdy na małym, ciasnym skrzyżowaniu wjeżdżałem tyłem w boczną uliczkę by zawrócić, tamując w ten sposób ruch przez kilka minut. Dzisiaj też tak miałem: ulica, którą miałem jechać, okazała się być szerokości sześciu stóp i paru cali. Zapytałem kierowcę stojącego obok samochodu o inny dojazd, ten zaczął tłumaczyć, ale widząc moją trudność w zrozumieniu powiedział, że on zaczeka aż zawrócę, i poprowadzi mnie. Czekał, i przez całe miasteczko pilotował mnie - aż pod samą bramę firmy, której szukałem. A wiedział, że jestem obcokrajowcem.
Dla równowagi: przyjechałem pod firmę, ale widząc stojącego na wewnętrznym placu rozładunkowym tira, zatrzymałem się na ulicy, oczywiście na zakazie. Po kwadransie bezruchu poszedłem na zwiady, i zobaczyłem... buty na kierownicy. Kierowca drzemał, a ja czekałem mając jeszcze kawał trasy do przejechania! Na moją prośbę o odjechanie spokojnie powiedział, że on teraz ma przerwę. Proste? A przecież ani to była piąta, ani on nie pił herbaty :) Muszę tutaj zaznaczyć, że zachowanie Anglika nie wynikało z nieuprzejmości, wcale. Oni tutaj przerwy mają za coś świętego, tak jak wszystkie pracownicze zdobycze socjalne, a poza tym niespecjalnie przykładają się do roboty. Wiele razy zastanawiałem się nad przyczynami dojścia tego kraju do dobrobytu, wszak należy do wąskiego grona najbogatszych krajów świata, i jedyne, do czego doszedłem (nie do pracowitości Wyspiarzy, o nie!), to do ich wielusetletniego kolonializmu i pochodnymi mu obecnymi ogromnymi kapitałami, których światowym centrum jest londyńskie city.
Nie, to nie może być jedyny powód - myślałem tak wielokrotnie. Musi być jeszcze coś - dla utrzymania wartości pieniądza - coś, co jest szybko, a więc tanio wytwarzane i sprzedawane. I jest. Wyroby z fabryk, z taśm. Miałem okazję poznać parę takich firm i wiem, że pracuje się tam za małe pieniądze i w maszynowym tempie. Znaczne części załóg tych fabryk to obcokrajowcy.
Wracam do kultury zachowań.
Tutaj praktykowany jest zwyczaj z górskich szlaków - pozdrawiania się mijanych ludzi. Ostrożnie, ale coraz częściej, sam próbuję być tym pierwszym; mogę to robić mając niemal pewność takiej samej reakcji. Miłe to, naprawdę miłe.
Jednocześnie mam poważne kłopoty (wiem, że wielu innych Polaków też) z "wyczuciem" Anglików, z ustaleniem prawdopodobnych ich ocen względem mnie. Bywa to męczące, gdy widzi się tylko uśmiech i słyszy "OK", a nie wie się, co oni tak naprawdę myślą o mnie.
Najgorsze na koniec.
Rzadko, ale zdarza się tak, jak miałem parę dni temu: przechodząc obok Anglika, pracownika mojej firmy, powiedziałem "cześć", a usłyszałem "faki". Siedzi później we mnie takie g..., i długo nie daje się wyrzucić.
12.06
Miesiąc pracy jako kierowca. Od trzech dni jeżdżę scanią, z tych nowych, z wysoką kabiną top line i dwunastolitrowym silnikiem o mocy 420 koni. Z tego samego silnika Szwedzi uzyskują 50 koni więcej dodając drugą turbinę przekazującą - poprzez jakąś zmyślną przekładnię - moment obrotowy na wał korbowy. Zadziwiające.
Naliczyłem bodajże 30 przełączników i chyba z dziesięć schowków. Siedzenie ma siedem przełączników do regulacji, jeszcze nie wszystkie wypróbowałem. Dzisiaj odkryłem, że jednym z nich można spuścić powietrze z amortyzacji fotela - dla wygodniejszego wsiadania i wysiadania. Na dźwigni sterowania kierunkowskazami są cztery dodatkowe przełączniki o nieznanym mi zastosowaniu. Muszę zapytać się kogoś.
Dopisek z trasy. Na autostradzie wypróbowałem jeden z nich, to tempomat. Dziwnie się jedzie - i wygodnie! - z nogami byle gdzie, a mimo to z utrzymywaną szybkością.
Biegów jest 12 (plus wsteczny i pełzający, rzadko używany) - dwa razy po trzy biegi podstawowe podzielone na skrzynię wysoką i niską przełączane typowym przełącznikiem, a każdy z biegów podzielony jest jeszcze na dwa półbiegi sterowane drugim przełącznikiem na główce dźwigni zmiany biegów. Pod pełnym ładunkiem od drugiego, czasem od trzeciego biegu głównego koniecznym jest używanie półbiegów, ponieważ odstępy między biegami podstawowymi są spore - w końcu jest ich tylko sześć, podczas gdy daf ma osiem (więc razem 16), jednak jest to kolejny plus scanii, bo oszczędza ręcznego przełączania. Po prostu co drugi bieg przełącza się elektrycznym przełącznikiem, czyli lekko, szybko i precyzyjnie. Jak to jest w tych systemach, zmienić ustawienie przełącznika można wcześniej, a pneumatyczny siłownik wykona przełączenie biegu w momencie naciśnięcia sprzęgła; do przełączenia między skrzynią wysoką i nisko, dźwignia zmiany biegów musi przejść przez pozycję neutralną. Nie mam jeszcze wyrobionych odruchów w sytuacji wymagającej redukowania przełożenia o kilka biegów w dół, mylę się czasem, a szczególnie, gdy ze skrzyni wysokiej przechodzi się na niską i przy pełnym obciążeniu ładunkiem. Bywa, że silnik ciągnąc ponad 40 ton, mimo swojej znacznej mocy nie da rady przy błędzie doboru biegu o jeden nawet stopień, a wszak jest ich dwanaście! I tak: w czasie rozpędzania z ciężkim ładunkiem rusza się z pierwszego pełnego (czyli, jak to woli, z drugiego), włączenie drugiego niższego (więc trzeciego) wymaga ustawienia przełącznika w dolną pozycję, i włączenia biegu dźwignią główną. Następnie włącza się drugi pełny (czwarty) - przełącznik ustawiając w górnej pozycji i wciskając sprzęgło - bez zmiany pozycji dźwigni głównej. Włączenie trzeciego niższego to znowu zmiana położenia przełącznika (w dół) i dźwigni na trzecią pozycje, następnie pełny trzeci włączany samym elektrycznym przełącznikiem i... teraz dopiero jest fajnie, bo pora przejść na skrzynię wysoką. Drugi, większy przełącznik podnosi się do górnej pozycji, przełącznik półbiegów ustawia w pozycji dolnej, a dźwignię z trzeciej pozycji przełącza się na pierwszą, tzn. na pierwszy bieg, który teraz, po przełączeniu na skrzynię wysoką, jakby zyskał trzy przełożenia, z pierwszego stając się czwartym biegiem głównym. Później jeszcze tylko dwa biegi piąte, dwa szóste, i już mamy najwyższy, dwunasty bieg. I nowe rondo, na którym całą zabawę trzeba zaczynać od początku. Na szczęście biegi wchodzą lekko, chociaż miejsce pierwszego (czyli i drugiego, oraz siódmego i ósmego) muszę "macać", ale nie jest to nowy samochód.
Silnik słychać tylko w czasie rozpędzania, a przy stałych obrotach chodzi cichutko, nawet przy 90 km ledwie słyszę jego zadowolone z szybkości mruczenie, tak jak wysoki gwizd turbiny pompującej powietrze do silnika. Przy hamowaniu wykorzystywany jest silnik, tak myślę słysząc dudniący głos diesla celowo dławionego spalinami. Wszystkie cztery lusterka są bajeranckie! Wielkie, idealnie ustawione, może z wyjątkiem lusterka do obserwacji okolic lewego koła - muszę poeksperymentować z nim, bo za słabą widoczność przez niego zapłaciłem zarysowaniem rogu zderzaka i..
Ee, to zwykłe tłumaczenie się, wina była moja i już. Jestem gapa, nie zauważyłem słupka i stłukłem klosz kierunkowskazu.
14.06
Jadąc ciężarówką, gdzieś w bocznej uliczce zobaczyłem tira z polską rejestracją, zrównałem się z kabiną, i przez otwarte okna chwilę rozmawiałem z kierowcą. Facet był w moim wieku, zajęty czytaniem książki. Aż miałem chęć uścisnąć go i zapytać o znajomość Biblionetki, ale z tyłu ktoś podjechał, blokowałem drogę, musiałem jechać.
Wczoraj wracałem do Trowbridge swoją micrą. Wsiadłem do niej, i musiałem od nowa uczyć się jazdy. Kierownica taka malutka i ciężko nią pokręcić, pedały też małe, niskie i blisko siebie, dźwignia zmiany biegów ginie mi ręku, i nim ją ruszę - bieg już włączony, silniczek skacze, rzuca się, a nie ma mocy. No i siedzi się (prawie) tyłkiem na jezdni! Na szczęście po kwadransie jazdy wróciła znajomość z micrą, i pognaliśmy w stronę dwóch wolnych dni.
18.06
O języku angielskim.
Jaka jest różnica między słowami odzież, były, wyroby i gdzie (wear, were, ware, where)? W pisowni jest, owszem, w wymowie nie ma jej. Czterokrotne "łe". To jeden z bardzo wielu przykładów bezradności Anglików w ich próbach dopasowania swojego języka do używanego alfabetu. A może na odwrót?
Dla mnie ten język ma różne oblicza. Jest swojski, bliski, gdy znajduję w nim takie same skojarzenia i ciągi myślowe, jak w naszym języku:
-a born liar - ten urodzony łgarz jest przecież tak podobny do naszego skończonego łgarza,
-she’s a walking encyclopaedia - to przecież identyczność z naszym powiedzeniem "ona jest chodzącą encyklopedią",
- I’ll give you play truant! - ja ci dam wagary! Widzę pokrzykujące mamy - obie, mimo różnych języków, używają tych samym form dla wyrażenia swojego zakazu i ostrzeżenia.
Ten język jest też inny, ale ciekawy i miły:
-to be in the soup - mieć kłopoty, być w tarapatach, ale w dosłownym tłumaczeniu to tyle, co być z zupie:) Czyż nie fajne?
Miłe skojarzenie: long for w znaczeniu tęsknić za kimś. Dłuży się jej (jemu) czas bez drugiego... Ech, miłość.
To fall in love with... – to nasze “zakochać się”, ale mnie zawsze ciekawi, jak swoje wyrażenia słyszą Anglicy. Czy tak, jak ono brzmi w dosłownym tłumaczeniu, czyli "wpaść w miłość z (kimś)"? Nie wiem, ale jeśli tylko podobnie, to wyrażenie staje się fajne, bo zabawne i ujmujące. Wspólne wpadnięcie w miłość (jak tam w zupę), zdaje się świadczyć o wymyśleniu tego wyrażenia przez mężczyznę - zdumionego, a może i bezradnego wobec tego, co go spotkało.
A tak brzmi bezradność Anglików wobec naszego bigosu (podaję za słownikiem):
stewed dish made of sauerkraut and/or fresh cabbage, meat and mushrooms – danie duszone zrobione z kapusty kiszonej i/lub świeżej, mięsa i grzybów (tłum. własne).
Angielski jest też językiem pogmatwanym, językiem, w którym jest tysiące słów zawierających dźwięk “ł”, ale nie ma w nim litery "ł", a tylko "w", o którym oni mówią, że to nie "w" tylko "dablju", i właśnie dlatego czytana jest jako "ł". Są wyrazy zawierające zgłoski "cz", "sz" lub "dż", ale Anglik prędzej język sobie zawiąże w supełek, nim powie "Krzysztof", o "szczęściu" nawet nie wspominam.
Nota bene: kolega z pracy przy książkach miał zawsze pod ręką karteczkę z wyraźnie napisanym słowem "Konstantynopolitaneczka" - dla żartów, albo dla zastrzelenia Anglika, który mówiłby coś o jego znajomości języka, ale po co aż taka armata? Linda, moja była szefowa, któregoś dnia poprosiła mnie, abym powiedział jej, jak się mówi Warszawa. Chcąc powtórzyć otworzyła usta, zamknęła, i westchnęła: my God. Lindy już nie zobaczę. Szkoda. Lubię ją.
Jest to język, w którym pisownia wyrazów tylko bardzo, ale to bardzo umownie związana jest z dźwiękami, które wyraża – cóż dziwić się powszechności literowania tutaj nazw i swoich nazwisk? Bo też jaki jest związek między dźwiękiem wyrażającym słowo “through” ("przez" - przybliżona wymowa: fru), a jego pisownią? Albo między słowem Szekspir, a pisownią tego nazwiska? Właśnie bardzo luźny. Owszem, każdą dziwność można wytłumaczyć, i tutaj też na pewno ustalono jakąś mądrą regułę nakazującą pisać nieme w wymowie literki “gh” na końcu słowa, a z “th” tworzyć “f”, o którym twierdzi się, że nie jest “f”, ponieważ wymowa wymaga ustawienia języka wbrew jego (polskiej) anatomicznej budowie.
Jest też łamigłówką, zwłaszcza w pytaniach: Who is she going with? - z kim ona idzie?
Mając do czynienia z tego rodzaju zdaniami, nieodmiennie rodzi mi się w głowie myśl, iż Anglicy tylko tak mówią, zmuszeni gramatyką swojego języka, ale na pewno myślą normalnie, po ludzku, czyli po prostu po polsku, bo przecież nie można myśleć tak, jak dosłownie brzmi te zdanie: kto jest ona idąca z? Po prostu nie można!
A jeśli tak? Wtedy byłoby jeszcze dziwniej, bo wszak taka odmienność w słownym formułowaniu myśli nie przekłada się na odmienność ludzkich zachowań. Różnica byłaby więc tylko wewnętrzna, istniejąca w procesie myślowym, a na zewnątrz nie byłoby żadnej. Dla mnie jest to dziwne.
No i nazwiska, dźwięczne nazwiska angielskie, które tracą swój czar niewiadomej tworzącej fantazje: pan Carpenter staje się pospolitym Stolarzem, Wood panem Drewnianym, a popularny Mr Brown okazuje się być po prostu Brązowym.
Ludzkie języki pozwalają stworzyć niemal nieskończoną liczbę słów, a mimo to tak wiele z nich używanych jest w językach bardzo odległych od siebie, na innych kontynentach, w zupełnie innych kulturach. W ostatnio czytanej książce była całkiem marginalna wzmianka o słowie "abu" używanym w jednym z mało znanych narzeczy afrykańskich, słowie, na które zwrócił mi uwagę autor twierdzeniem o jego pochodzeniu od słowa "tabu", używanego w bardzo wielu językach na całym świecie, a przecież to słowo nie jest wyjątkiem. Jaką drogę ono przebyło trafiając nad Wisłę i Tamizę, do buszu afrykańskiego i lingwiści tylko wiedzą gdzie jeszcze? Umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich przyczyn tak licznych podobieństw, a jedynie wyobraźnia podsuwa myśli o tysiącleciach (bo jak słusznie zauważył A. Krawczuk, słowa są trwalsze od kamieni) ludzkich dziejów stopniowego zasiedlania całej Ziemi. Ilu łez i uśmiechów, strachu i nadziei, ilu pożegnań w nieznanych krainach musiały te słowa być świadkami?
Porównując struktury DNA żywych organizmów, biolodzy potrafią obliczyć okres trwania gatunku i jego wydzielenie z gatunku macierzystego; ciekawe, czy językoznawcy też to potrafią.
20.06
Dzień mnie usypia i dzień budzi. Chciałbym, aby tak było zawsze, aby dni czerwcowe zastygły mi na ręku kropelką bursztynu - jak to podobnie napisał Drzeżdżon o wschodzie słońca. Jedno zdanie, jedno pragnienie zrodzone o świcie, pewnie w lesie, zwykłe słowa, a chyba nie ma dnia, aby wspomnienie nie szepnęło mi do ucha jego słów: "chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni..."
Małe miasteczko i dwie godziny czasu w oczekiwaniu na koniec przeglądu scanii. Przeszedłem się uliczkami, ciasnymi i krętymi jak wszystkie tutaj, i zawróciłem - widziałem już miejscowości dużo ładniejsze. Zatrzymał mnie widok ściany niskiego domu przykrytego omszałym dachem, z wiechciami badyli rosnącymi w rynnie; mur był z kruszącego się już, odpadającego po kawałku, szarego kamienia. Ile lat te kamienie musiały być wystawione na deszcz, słońce i spaliny, aby tak skruszały? Czy stary kamień mnie zatrzymał? Nie, albo nie tylko. Na środku ściany były drzwi, małe, masywne, wyglądające tak, jakby setki lat nikt ich nie otwierał, jakby wszyscy o nich zapomnieli, mimo ruchliwego chodnika o krok. Wiele jest tutaj takich drzwi w starych murach, drzwi pobudzających wyobraźnię snującą baśń o zapomnianych komnatach pełnych tajemnic, a może i skarbów. Zaczarowana księżniczka? Ee, a po co mi rozkapryszona małolata, niech sobie śpi dalej czekając na swojego księcia. Tuż obok, w załomie muru, rosły... kwiaty. Nie wiem jakie, takie pospolite, z maleńkimi, bladofioletowymi kwiatkami. Stary, kruszejący kamień, spękane drewno i mała, ukwiecona roślina. Połączenie, które zawsze przyciąga mnie swoim trudnym do nazwania urokiem. Z perspektywy długości naszych lat niemal wieczne trwanie martwych kamieni i drewna - te krótsze, ale o ileż dłuższe od naszego - a przy nich urokliwe, krótkotrwałe, ale uporczywe życie? Chyba brzmi to banalnie, ale może właśnie dlatego stoję przy tym domu, omijany przez przechodniów, i gapię się na ścianę, nie potrafiąc tak po prostu odwrócić się i odejść?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.