Dodany: 17.05.2012 22:18|Autor: dot59
Widząc zmierzch swojego świata…
Każda epoka, jakkolwiek banalnie by to brzmiało, ma swój koniec. I ma też swoich świadków, między którymi zawsze znajdzie się ktoś gotów chwycić za pióro i opisywać to, co za kilka czy kilkanaście lat przestanie istnieć albo już nie istnieje. Takim świadkiem schyłku węgierskiej klasy średniej, przeżywającej okres swojej świetności za czasów Monarchii Austro-Węgierskiej i mimo odzyskania niepodległości powoli podupadającej w latach międzywojennych, był Sándor Márai – rówieśnik wieku XX, potomek saksońskich rzemieślników, którzy osiedliwszy się na naddunajskich równinach, w ciągu kilkunastu pokoleń stali się zamożnymi mieszczanami i przy okazji przeistoczyli się w gorących węgierskich patriotów.
Nie będzie chyba przesady w porównaniu jego dzieł z dziełami Prousta i Manna, opisującymi mniej więcej ten sam proces historyczny w Europie Zachodniej. Analogia z Proustem jest tym silniejsza, że i „W poszukiwaniu straconego czasu”, i „Wyznania patrycjusza” są opowieściami snutymi przez pierwszoosobowego narratora, mającego bardzo wiele wspólnego albo zgoła tożsamego z autorem; Márai co prawda zarzeka się na wstępie, że „Bohaterowie tej powieści biograficznej są postaciami wymyślonymi: ich osobowość i kompetencje istnieją tylko na kartach tej książki, w rzeczywistości nie żyją i nie żyli nigdy”[1], wystarczy jednak znać chociażby jego „Dziennik” albo przeczytać którąś z obszerniejszych not biograficznych, żeby się zorientować, że wszystkie szczegóły zgadzają się co do joty, mimo iż w tekście nie pada nazwisko rodziny (poznajemy tylko jego niemiecki źródłosłów), a nazwa miasta zostaje ujawniona między wierszami dopiero pod koniec ostatniego rozdziału. Ale i to nie jedyne podobieństwo; zwykle ludzie rozpoczynali spisywanie wspomnień, doszedłszy do wieku plus minus emerytalnego, tymczasem i Márai, i Proust zabrali się za to, jeszcze nie osiągnąwszy czterdziestki („Wyznania patrycjusza” ukazały się, gdy ich autor liczył sobie lat… 34! A gdy się je czyta, sprawiają wrażenie dzieła napisanego przez kogoś, kto na wspominane osoby, miejsca, zdarzenia patrzy z dużo odleglejszej perspektywy), tak jakby wiedzieli, że czas ich dzieciństwa i młodości zbyt szybko odejdzie w przeszłość…
Także i sama narracja „Wyznań” jest w jakimś stopniu proustowska, zasadniczo chronologiczna, ale z wycieczkami w przód, tył i na boki, z mieszaniem się faktów, opisów i refleksji, z odtwarzaniem myśli i emocji najpierw małego chłopca, potem nastolatka, wreszcie samodzielnego – ale wciąż jeszcze szukającego swojego miejsca w życiu - młodego człowieka. (Jak się później okaże, to poszukiwanie nie ustanie, bo sam zmierzch węgierskiego patrycjatu nie będzie jedyną zmianą, w której obliczu Sándor będzie musiał przewartościować swoje dotychczasowe priorytety – a kiedy podejmie wiążącą decyzję, już nigdy i nigdzie nie będzie się czuł jak w domu…). I nie ma znaczenia, że akcji tu jeszcze mniej niż w dowolnym tomie cyklu Prousta, że prawie nie ma dialogów ani – jak w rodzimej „Marii i Magdalenie” Samozwaniec, snującej takąż opowieść o świecie odchodzącym w przeszłość, tyle że z przymrużeniem oka – zabawnych scenek rodzajowych. Nie są potrzebne.
Są obrazy – ten „ojciec w tabaczkowej bonżurce”[2] i bindzie podtrzymującej wybrylantynowane wąsy, te niańki „z okolicznych wsi, które przychodziły w filcowych butach do kolan, a biedniejsze jedynie w kierpcach, (…) ze skromnym węzełkiem na ramieniu, w którym miały zmianę bielizny, książkę do nabożeństwa i święte obrazki”[3], ten „przypominający skrzynię albo młynek do kawy pojazd, w którym palono drewnem”[4], paryskie kreacje ciotki Zsüli, szkolny szpitalik pachnący „jodyną i eterem”[5]…! – i myśli, często aż nazbyt dojrzałe, nazbyt pesymistyczne jak na człowieka, który nigdy nie musiał się troszczyć o to, skąd wziąć fundusze na kolejny rok włóczęgi po zachodnioeuropejskich uniwersytetach, ani zmuszać się do wykonywania nielubianej pracy. Może to efekt enigmatycznej „neurozy”, której autorski opis – „cykliczność występowania kryzysowych okresów (…) w takich razach nic nie jest w stanie mnie uspokoić, utrzymać w ryzach (…), [to znów] zaczyna się charakterystycznym stanem lękowym, obawą bez imienia, początkowo całkowicie paraliżującą”[6] – sugeruje łagodną postać tzw. choroby dwubiegunowej (dawniej nazywanej cyklofrenią albo psychozą maniakalno-depresyjną), i która – jak wyznaje Márai – stała się dlań „niejako potrzebą bytu, jednym z rekwizytów i warunków pracy”[7]? Nie byłoby to zresztą nic dziwnego, bo przecież tylu wybitnych wirtuozów pędzla i pióra zmagało się z tą przypadłością, by wymienić tylko van Gogha, Woolf, Plath, Hemingwaya…
Tak czy inaczej, bez względu na genezę, ta kondensacja obserwacji i przemyśleń stanowi jeden z najważniejszych walorów „Wyznań patrycjusza” – drugi zaś to język (ze względów oczywistych prawie żaden polski czytelnik nie jest w stanie zakosztować go w oryginale; jednak przekład Teresy Worowskiej, która tłumaczyła i „Dziennik”, stanowi gwarancję ponadprzeciętnej jakości). To książka z gatunku tych, które czyta się raz, a potem do nich wraca, po to tylko, by skosztować smakowitej prozy.
---
[1] Sándor Márai, „Wyznania patrycjusza”, przeł. Teresa Worowska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2005, s. 5.
[2] Tamże, s. 40.
[3] Tamże, s. 59.
[4] Tamże, s. 68.
[5] Tamże, s. 219.
[6] Tamże, s. 357.
[7] Tamże, s. 356.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.