Oblicza przestrzeni
Oswajanie przestrzeni.
Pierwsze jest wrażenie obcości gdy z równej, oświetlonej, znanej i przewidywalnej równi jezdni zjeżdżam na ciemny, bo przecież zwykle jadę nocą, plac. Wjeżdżam w ścianę ciemności, z której silne światła reflektorów siłą wyrywają uśpione drzewa i nieznane jeszcze zarośla, zniekształcając je, upodabniając do brzydkich chochołów zagradzających drogę scanii. Nierówności placu w płaskim świetle halogenów wydają się dołami o niezgłębionych dnach, a wysoka trawa albo uschnięte badyle zdają się barierą, której samochód nie pokona. W chwilę później gaszę silnik i wyłączam światła, pozwalając ciemności schować przede mną otoczenie; światła samochodów na pobliskiej ulicy wydają się wtedy, wśród tej ciszy i ciemności, zjawami przynależnymi do innego świata, może nie mojego, ale znanego, a przede wszystkim przewidywalnego. Obcość znika w pokoju, zawsze tym samym, niezmiennym mimo tylu zmian wokół, ale rano, gdy ustawiamy ciężarówki, wraca z podwójną siłą. To przez nią chodzi się na poszukiwanie kuchni i łazienki, albo potrzebnej mi do wykonania jakiejś pracy ciężarówki; to obcość daje o sobie znać wrażeniem naporu świata zewnętrznego i własną bezbronnością, poczuciem bycia tutaj intruzem. Mamy na nią swoje sposoby: pierwszym jest ustawienie samochodów w krąg, z wolnym dziedzińcem pośrodku, a drugim jest ustawienie ogrodzenia, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek tutaj zastanawiał się nad taką jego funkcją, a przecież ogrodzenie jest czarodziejskim instrumentem oswajającym przestrzeń, ponieważ to ono, biegnąc zrazu niewidoczną linią, materializuje tą tak potrzebną człowiekowi granicę między oswojonym i przez to naszym, a obcym, nie naszym, obojętnym, albo i wrogim obszarem ziemi. Po wytyczeniu tej pierwszej granicy, od pierwszych godzin pracy aż do ostatniego dnia, trwa drugi, nieprzerwany proces oswajania przestrzeni, a jest nią wydeptywanie ścieżek. Już na drugi dzień stają się one widoczne wśród wygniecionej trawy, przydeptanych i połamanych zeszłorocznych badyli, wystających z ziemi kamieni lub cegieł, albo i kup śmieci. Te ścieżki oplatają cały plac, najkrótszymi liniami łącząc każdą cząstkę tej naszej już przestrzeni, zagęszczając się wokół wozów mieszkalnych i łazienek, łącząc się i rozlewając w udeptaną płaszczyznę przy kuchni i wokół ustawionych przed nią stołów, a rozdzielając się przy wejściach do pokoi. Gdy po długim pobycie w jednym miejscu, to znaczy na czwarty lub piąty dzień, stanę przy ogrodzeniu i patrzę na przestrzeń po obu stronach, zawsze zadziwia mnie wrażenie odmienności przestrzeni przecież takiej samej, jednej i jednolitej, przestrzeni, która już za parę dni zapomni o jej podziale, ale w tej chwili, gdy patrzę na nią z obu stron ogrodzenia, widzę ją różną, odmienioną moimi stopami, których niewidoczne, a przecież tak wyraźne, szczególnie we mnie, ślady widzę. To przecież tędy, tą ścieżką, tyle razy szedłem ze skrzynką narzędziową, tutaj klęczałem, stopą przyciskając do ziemi ciętą szlifierką blachę, tam stoi scania patrząc na mnie uchylonym oknem mojego pokoju, w którym, kradnąc sobie sen, siedziałem do późnych godzin nocnych nad słowami, a przy lewym przednim kole samochodu rośnie kępa kwitnących pokrzyw, których aksamitność kwiatów tak mnie zadziwiała. Tam, za ogrodzeniem, można tylko przejść, na chwilę przystanąć, ale na pewno nie można siąść na ławce, by spokojnie, u siebie, wśród swoich, wypić kawę – jak tutaj, po tej stronie. Gdy popołudniu ostatniego dnia lunapark jest już spakowany, a ciężarówki stoją gotowe do wyjazdu, patrzę na plac wokół zdziwiony zmianami przestrzeni; szukam tej mojej, znanej, swojskiej, ale jej już nie ma, i tylko smutne resztki znajduję: wydeptane moimi kamaszami miejsce przystawienia schodów do ciężarówki, wygniecione w ziemi ślady jej kół, kamień, który w codziennej swojej drodze omijałem, wężyki zżółkłej trawy przygniecionej leżącymi na niej przez ten tydzień grubymi kablami – ślady, które przestrzeń zabliźni, czyniąc ją na powrót obcą znacznie szybciej, niż zrobi to moja pamięć. Ślady w niej, ślady we mnie, pozostaną na długo, chociaż w tej chwili nie myślę o nich, bo oto droga przede mną: wsiadam do kabiny i przekręcam kluczyk uruchamiając diesla.
Przemiany przestrzeni.
Z Ustronia pociąg wyjechał o 20.30, o zmierzchu. Siedziałem sam w przedziale patrząc na wzbierającą za oknem ciemność, i jak zawsze w końcu wakacji czując dziwny smutek. Taki bezbrzeżny, ogarniający mnie bez reszty, obejmujący sobą wszystkie moje myśli, zniechęcający do wszystkiego i wywołujący chęć płaczu, ale jednocześnie takiego, że chciałbym go więcej i więcej, jakbym chciał od razu, w jednej chwili, w czasie tego patrzenia przez okno, wysmucić się do końca, znaleźć w sobie spokój po pogodzeniu się z jesienią. Jest tutaj moja bezsilność wobec zmian pór roku i czasu, jest zrezygnowane poddanie się, ale jednocześnie w tym przedziwnym smakowaniu smutku jest moja dziecinna niezgoda na odejście lata, jakbym mówił mu: odchodzisz? Dobrze, odchodź, ciebie nie obchodzi mój smutek więc odchodź, a ja wysmucę się szybko, przejdzie mi, i znowu będzie normalnie - już bez Ciebie. Oszukuję się, bo to nieprawda. Nic nie będzie normalnie, bo ta normalność nie jest normalna, skoro lata są coraz krótsze, zimy coraz dłuższe, a tęsknota za słońcem coraz większa...
Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem bezdenną, bezbarwną, niezgłębioną wzrokiem, płaską nicość. Nierealną, jakby z innego wymiaru, jakby ze snu fantasy. Gapiłem się na nią, goniąc uciekające wspomnienie snu, gdy pokazał się jej wymiar: niewyraźna, raczej przeczuwana niż widoczna, utajniona szarą, jednolitą opończą mgły – głębia, a z nią odległość. Gdzieś tam daleko pojawiły się skłębienia tej jednolitości, były jak rozmyte, ledwie rozróżniane bałwany; zrazu szare, powoli nabierały górą - bo i kierunek dał się już rozróżnić - wyrazistszych barw, i nagle cały ten zimny, senny, rozmyty widok zmienił się, bo oto środkiem, poprzez mgłę i szary granat, przebiła się czerwień... nie, jeszcze nie czerwień, ta była później, teraz ledwie jej ślad, który stopniowo wznosząc się coraz wyżej i rozlewając się na boki, najpierw mieszał się z szarością, później wypierał ją na brzegi obrazu, rozjaśniał go, pogłębiał, aż w końcu zmienił się we wschodzące słońce. Nieskończenie daleko – tak mi się wydawało - zobaczyłem linię horyzontu wyznaczaną przez ledwie widoczne, mgłą otulone szpalery drzew; świt zmieniał się: nie był już zimowym, nabierając barw, zyskiwał i temperaturę, stając się początkiem sierpniowego dnia.
Gapiłem się na pola za oknem, zadziwiony, nie wiem już po raz który, przemianą krajobrazu oglądanego przez okno szybko jadącego pociągu. Tylko najdalsze fragmenty krajobrazu zachowywały się tak, jak powinny, a więc były nieruchome, jakby podążające wraz z pociągiem. I tutaj ogarnęło mnie pierwsze dziwienie tą tak przecież naturalną cechą postrzeganego krajobrazu, ale przecież gdy zastanowić się nad nią, nad tą nieruchomością odległych drzew, staje się dziwna wobec mojego pędu. Bliższe drzewa, pola, domy, już wyraźnie umykały, czy raczej pozostawały w tyle, ale w ten sposób, jakby też biegły, tyle że wolniej niż ja z pociągiem. To wszystko, co tory kolei mijały blisko, wydawało się pędem - nie ja, a one właśnie: ukazywały się nagle gdzieś z przodu, krótką chwilę rosły w oczach, przez moment były na wprost mnie, by po sekundzie zmaleć i zniknąć gdzieś daleko w tyle. A najdziwniejsze wydało mi się wzajemne przenikanie poszczególnych, stałych przecież (wiedziałem o tym, ale tylko wiedziałem, jako że oczy mówiły mi teraz co innego) fragmentów krajobrazu, zmienność ich wzajemnego położenia, wyprzedzanie się i pozostawanie w tyle. Zadziwiał ciągły ruch nieruchomych pól i drzew, któremu nawet domy się poddały, i pędziły, w jednej chwili widoczne po lewej stronie grupy biegnących ku mnie drzew, bo w ułamku sekundy przeniknąć się wzajemnie, zamienić z nimi swe miejsce, i pokazać mi się z prawej strony. A to wszystko na tle zmian dalszych, nieco wolniejszych, ale tak licznych, że cały krajobraz jawił się jako ruch. Wtedy sięgnąłem wzrokiem ku tym najdalszym drzewom i polom, ku niezmiennej, jak mniemałem, linii horyzontu, i dopiero teraz zobaczyłem, że pęd, jaki ruch pociągu nadał krajobrazowi za oknem, jest wszechogarniający, i nic już nie ma w nim stałego, a cały jest zmiennością, i nawet ja się mu poddaję, i nie jestem już (jak wtedy, gdy idę polami, horyzont mając widoczny wokół siebie) nieruchomym centrum widnokręgu, środkiem mojego świata, a też zostaję porwany pędem, który w ruch wprawia wszystko za oknem, i wszystko zostawia za mną.
Przestrzeń wewnętrzna.
Czytałem artykuł o miłości, a ściślej o jej chemii. Otóż odkryto hormon miłości – fenyloetyloaminę, sprawcę tych wszystkich objawów zakochania, o których zwykle mniemamy, że jest rezultatem stanu naszej duszy, czy, jak kto woli - serca. Tego hormonu trzeba coraz więcej aby podtrzymać objawy, ponieważ następuje uodpornienie organizmu, i zwykle po 2 - 3 latach następuje załamanie ze względu na wydolności produkcyjne organizmu.
O, bogowie! Czy to może być prawdą?
To jak ważenie piękna, jak rysunek techniczny z przekrojami najlepszych ludzkich odruchów i odczuć. Nie do wyrażenia, nie do opisania chemicznym wzorem!
Chciałbym, aby tak było, ale jednocześnie wiem, że prawdą są tamte wzory chemiczne. Przypomina mi się eksperyment, któremu poddano grupę ochotników, młodych ludzi. Wszczepiono im do mózgu, a ściślej do ośrodka rozkoszy, elektrody i doprowadzono nimi odpowiednie impulsy elektryczne. Intensywność przeżyć, także ich nierozróżnialna z "normalnymi" autentyczność, była taka, że ci ludzie chcieli więcej i więcej, mimo iż wiedzieli przecież o sposobie wywoływania u nich tej ekstazy: było nim naciśnięcie guzika na pulpicie sterowniczym i strumień elektronów wpływający do ich mózgów..
Wiem, że wszystkie stany moich, ludzkich, przeżyć, są kombinacjami skomplikowanych związków chemicznych i odpowiednio ukształtowanych prądów, ale jednocześnie czuję w sobie bunt. Wiem, że ta moja niezgoda na chemiczno - elektryczne praźródła moich uczuć jest dziecinna, bo jest buntem przeciwko naturze, ale nic mnie to nie obchodzi. Wierzę, że ponad chemią naszych organizmów, ponad elektryczną złudą rozkoszy, istnieje coś więcej. Coś, co jest tylko moje, bo podległe mojemu sercu, a nie gruczołom produkującym hormony.
Będąc w domu przeglądałem przewodnik koncertowy, a w nim zetknąłem się parokrotnie z wyrażeniem "do bólu piękny", na określenie wyjątkowych walorów utworu.
Czy piękno może być źródłem bólu? - zadałem sobie pytanie.
Raczej nie... Później przypomniałem sobie liczne moje chwile z muzyką, która wyciskała mi łzy z oczu i wprowadzała w dziwny stan moją psyche. Trudno go opisać, ale jednym z pasujących słów jest boleść. Taka przewrotna, bo chciałoby się jej więcej i więcej..
Ekstaza graniczy z bólem, a bywa, że ta granica zaciera się i wtedy ból staje się ekstazą, ekstaza bólem.
Dlaczego? Pomyliły mi się hormony?
Słucham pieśni Mozarta, czytam poezję Leśmiana i Baczyńskiego. Wydaje mi się, że znowu jestem o krok od ważnego dla mnie odkrycia, zrozumienia prawdy, a właściwie Prawdy. Czuję, że gdy uda mi się pokonać tę barierę niezrozumienia, będę tam, gdzie prawie wszystko, co tłamsi mnie tutaj i gnębi, nie będzie się liczyło.
Jak nazywa się hormon, który otworzy mi drogę do tej prawdy?
Jaka jest charakterystyka prądu powodującego odczuwanie bólu obcowania z pięknem?
Dlaczego czuję się sprofanowany tymi pytaniami?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.