Dodany: 29.04.2007 01:29|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

Oblicza przestrzeni


Oswajanie przestrzeni.
Pierwsze jest wrażenie obcości gdy z równej, oświetlonej, znanej i przewidywalnej równi jezdni zjeżdżam na ciemny, bo przecież zwykle jadę nocą, plac. Wjeżdżam w ścianę ciemności, z której silne światła reflektorów siłą wyrywają uśpione drzewa i nieznane jeszcze zarośla, zniekształcając je, upodabniając do brzydkich chochołów zagradzających drogę scanii. Nierówności placu w płaskim świetle halogenów wydają się dołami o niezgłębionych dnach, a wysoka trawa albo uschnięte badyle zdają się barierą, której samochód nie pokona. W chwilę później gaszę silnik i wyłączam światła, pozwalając ciemności schować przede mną otoczenie; światła samochodów na pobliskiej ulicy wydają się wtedy, wśród tej ciszy i ciemności, zjawami przynależnymi do innego świata, może nie mojego, ale znanego, a przede wszystkim przewidywalnego. Obcość znika w pokoju, zawsze tym samym, niezmiennym mimo tylu zmian wokół, ale rano, gdy ustawiamy ciężarówki, wraca z podwójną siłą. To przez nią chodzi się na poszukiwanie kuchni i łazienki, albo potrzebnej mi do wykonania jakiejś pracy ciężarówki; to obcość daje o sobie znać wrażeniem naporu świata zewnętrznego i własną bezbronnością, poczuciem bycia tutaj intruzem. Mamy na nią swoje sposoby: pierwszym jest ustawienie samochodów w krąg, z wolnym dziedzińcem pośrodku, a drugim jest ustawienie ogrodzenia, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek tutaj zastanawiał się nad taką jego funkcją, a przecież ogrodzenie jest czarodziejskim instrumentem oswajającym przestrzeń, ponieważ to ono, biegnąc zrazu niewidoczną linią, materializuje tą tak potrzebną człowiekowi granicę między oswojonym i przez to naszym, a obcym, nie naszym, obojętnym, albo i wrogim obszarem ziemi. Po wytyczeniu tej pierwszej granicy, od pierwszych godzin pracy aż do ostatniego dnia, trwa drugi, nieprzerwany proces oswajania przestrzeni, a jest nią wydeptywanie ścieżek. Już na drugi dzień stają się one widoczne wśród wygniecionej trawy, przydeptanych i połamanych zeszłorocznych badyli, wystających z ziemi kamieni lub cegieł, albo i kup śmieci. Te ścieżki oplatają cały plac, najkrótszymi liniami łącząc każdą cząstkę tej naszej już przestrzeni, zagęszczając się wokół wozów mieszkalnych i łazienek, łącząc się i rozlewając w udeptaną płaszczyznę przy kuchni i wokół ustawionych przed nią stołów, a rozdzielając się przy wejściach do pokoi. Gdy po długim pobycie w jednym miejscu, to znaczy na czwarty lub piąty dzień, stanę przy ogrodzeniu i patrzę na przestrzeń po obu stronach, zawsze zadziwia mnie wrażenie odmienności przestrzeni przecież takiej samej, jednej i jednolitej, przestrzeni, która już za parę dni zapomni o jej podziale, ale w tej chwili, gdy patrzę na nią z obu stron ogrodzenia, widzę ją różną, odmienioną moimi stopami, których niewidoczne, a przecież tak wyraźne, szczególnie we mnie, ślady widzę. To przecież tędy, tą ścieżką, tyle razy szedłem ze skrzynką narzędziową, tutaj klęczałem, stopą przyciskając do ziemi ciętą szlifierką blachę, tam stoi scania patrząc na mnie uchylonym oknem mojego pokoju, w którym, kradnąc sobie sen, siedziałem do późnych godzin nocnych nad słowami, a przy lewym przednim kole samochodu rośnie kępa kwitnących pokrzyw, których aksamitność kwiatów tak mnie zadziwiała. Tam, za ogrodzeniem, można tylko przejść, na chwilę przystanąć, ale na pewno nie można siąść na ławce, by spokojnie, u siebie, wśród swoich, wypić kawę – jak tutaj, po tej stronie. Gdy popołudniu ostatniego dnia lunapark jest już spakowany, a ciężarówki stoją gotowe do wyjazdu, patrzę na plac wokół zdziwiony zmianami przestrzeni; szukam tej mojej, znanej, swojskiej, ale jej już nie ma, i tylko smutne resztki znajduję: wydeptane moimi kamaszami miejsce przystawienia schodów do ciężarówki, wygniecione w ziemi ślady jej kół, kamień, który w codziennej swojej drodze omijałem, wężyki zżółkłej trawy przygniecionej leżącymi na niej przez ten tydzień grubymi kablami – ślady, które przestrzeń zabliźni, czyniąc ją na powrót obcą znacznie szybciej, niż zrobi to moja pamięć. Ślady w niej, ślady we mnie, pozostaną na długo, chociaż w tej chwili nie myślę o nich, bo oto droga przede mną: wsiadam do kabiny i przekręcam kluczyk uruchamiając diesla.

Przemiany przestrzeni.
Z Ustronia pociąg wyjechał o 20.30, o zmierzchu. Siedziałem sam w przedziale patrząc na wzbierającą za oknem ciemność, i jak zawsze w końcu wakacji czując dziwny smutek. Taki bezbrzeżny, ogarniający mnie bez reszty, obejmujący sobą wszystkie moje myśli, zniechęcający do wszystkiego i wywołujący chęć płaczu, ale jednocześnie takiego, że chciałbym go więcej i więcej, jakbym chciał od razu, w jednej chwili, w czasie tego patrzenia przez okno, wysmucić się do końca, znaleźć w sobie spokój po pogodzeniu się z jesienią. Jest tutaj moja bezsilność wobec zmian pór roku i czasu, jest zrezygnowane poddanie się, ale jednocześnie w tym przedziwnym smakowaniu smutku jest moja dziecinna niezgoda na odejście lata, jakbym mówił mu: odchodzisz? Dobrze, odchodź, ciebie nie obchodzi mój smutek więc odchodź, a ja wysmucę się szybko, przejdzie mi, i znowu będzie normalnie - już bez Ciebie. Oszukuję się, bo to nieprawda. Nic nie będzie normalnie, bo ta normalność nie jest normalna, skoro lata są coraz krótsze, zimy coraz dłuższe, a tęsknota za słońcem coraz większa...
Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem bezdenną, bezbarwną, niezgłębioną wzrokiem, płaską nicość. Nierealną, jakby z innego wymiaru, jakby ze snu fantasy. Gapiłem się na nią, goniąc uciekające wspomnienie snu, gdy pokazał się jej wymiar: niewyraźna, raczej przeczuwana niż widoczna, utajniona szarą, jednolitą opończą mgły – głębia, a z nią odległość. Gdzieś tam daleko pojawiły się skłębienia tej jednolitości, były jak rozmyte, ledwie rozróżniane bałwany; zrazu szare, powoli nabierały górą - bo i kierunek dał się już rozróżnić - wyrazistszych barw, i nagle cały ten zimny, senny, rozmyty widok zmienił się, bo oto środkiem, poprzez mgłę i szary granat, przebiła się czerwień... nie, jeszcze nie czerwień, ta była później, teraz ledwie jej ślad, który stopniowo wznosząc się coraz wyżej i rozlewając się na boki, najpierw mieszał się z szarością, później wypierał ją na brzegi obrazu, rozjaśniał go, pogłębiał, aż w końcu zmienił się we wschodzące słońce. Nieskończenie daleko – tak mi się wydawało - zobaczyłem linię horyzontu wyznaczaną przez ledwie widoczne, mgłą otulone szpalery drzew; świt zmieniał się: nie był już zimowym, nabierając barw, zyskiwał i temperaturę, stając się początkiem sierpniowego dnia.
Gapiłem się na pola za oknem, zadziwiony, nie wiem już po raz który, przemianą krajobrazu oglądanego przez okno szybko jadącego pociągu. Tylko najdalsze fragmenty krajobrazu zachowywały się tak, jak powinny, a więc były nieruchome, jakby podążające wraz z pociągiem. I tutaj ogarnęło mnie pierwsze dziwienie tą tak przecież naturalną cechą postrzeganego krajobrazu, ale przecież gdy zastanowić się nad nią, nad tą nieruchomością odległych drzew, staje się dziwna wobec mojego pędu. Bliższe drzewa, pola, domy, już wyraźnie umykały, czy raczej pozostawały w tyle, ale w ten sposób, jakby też biegły, tyle że wolniej niż ja z pociągiem. To wszystko, co tory kolei mijały blisko, wydawało się pędem - nie ja, a one właśnie: ukazywały się nagle gdzieś z przodu, krótką chwilę rosły w oczach, przez moment były na wprost mnie, by po sekundzie zmaleć i zniknąć gdzieś daleko w tyle. A najdziwniejsze wydało mi się wzajemne przenikanie poszczególnych, stałych przecież (wiedziałem o tym, ale tylko wiedziałem, jako że oczy mówiły mi teraz co innego) fragmentów krajobrazu, zmienność ich wzajemnego położenia, wyprzedzanie się i pozostawanie w tyle. Zadziwiał ciągły ruch nieruchomych pól i drzew, któremu nawet domy się poddały, i pędziły, w jednej chwili widoczne po lewej stronie grupy biegnących ku mnie drzew, bo w ułamku sekundy przeniknąć się wzajemnie, zamienić z nimi swe miejsce, i pokazać mi się z prawej strony. A to wszystko na tle zmian dalszych, nieco wolniejszych, ale tak licznych, że cały krajobraz jawił się jako ruch. Wtedy sięgnąłem wzrokiem ku tym najdalszym drzewom i polom, ku niezmiennej, jak mniemałem, linii horyzontu, i dopiero teraz zobaczyłem, że pęd, jaki ruch pociągu nadał krajobrazowi za oknem, jest wszechogarniający, i nic już nie ma w nim stałego, a cały jest zmiennością, i nawet ja się mu poddaję, i nie jestem już (jak wtedy, gdy idę polami, horyzont mając widoczny wokół siebie) nieruchomym centrum widnokręgu, środkiem mojego świata, a też zostaję porwany pędem, który w ruch wprawia wszystko za oknem, i wszystko zostawia za mną.

Przestrzeń wewnętrzna.
Czytałem artykuł o miłości, a ściślej o jej chemii. Otóż odkryto hormon miłości – fenyloetyloaminę, sprawcę tych wszystkich objawów zakochania, o których zwykle mniemamy, że jest rezultatem stanu naszej duszy, czy, jak kto woli - serca. Tego hormonu trzeba coraz więcej aby podtrzymać objawy, ponieważ następuje uodpornienie organizmu, i zwykle po 2 - 3 latach następuje załamanie ze względu na wydolności produkcyjne organizmu.
O, bogowie! Czy to może być prawdą?
To jak ważenie piękna, jak rysunek techniczny z przekrojami najlepszych ludzkich odruchów i odczuć. Nie do wyrażenia, nie do opisania chemicznym wzorem!
Chciałbym, aby tak było, ale jednocześnie wiem, że prawdą są tamte wzory chemiczne. Przypomina mi się eksperyment, któremu poddano grupę ochotników, młodych ludzi. Wszczepiono im do mózgu, a ściślej do ośrodka rozkoszy, elektrody i doprowadzono nimi odpowiednie impulsy elektryczne. Intensywność przeżyć, także ich nierozróżnialna z "normalnymi" autentyczność, była taka, że ci ludzie chcieli więcej i więcej, mimo iż wiedzieli przecież o sposobie wywoływania u nich tej ekstazy: było nim naciśnięcie guzika na pulpicie sterowniczym i strumień elektronów wpływający do ich mózgów..
Wiem, że wszystkie stany moich, ludzkich, przeżyć, są kombinacjami skomplikowanych związków chemicznych i odpowiednio ukształtowanych prądów, ale jednocześnie czuję w sobie bunt. Wiem, że ta moja niezgoda na chemiczno - elektryczne praźródła moich uczuć jest dziecinna, bo jest buntem przeciwko naturze, ale nic mnie to nie obchodzi. Wierzę, że ponad chemią naszych organizmów, ponad elektryczną złudą rozkoszy, istnieje coś więcej. Coś, co jest tylko moje, bo podległe mojemu sercu, a nie gruczołom produkującym hormony.
Będąc w domu przeglądałem przewodnik koncertowy, a w nim zetknąłem się parokrotnie z wyrażeniem "do bólu piękny", na określenie wyjątkowych walorów utworu.
Czy piękno może być źródłem bólu? - zadałem sobie pytanie.
Raczej nie... Później przypomniałem sobie liczne moje chwile z muzyką, która wyciskała mi łzy z oczu i wprowadzała w dziwny stan moją psyche. Trudno go opisać, ale jednym z pasujących słów jest boleść. Taka przewrotna, bo chciałoby się jej więcej i więcej..
Ekstaza graniczy z bólem, a bywa, że ta granica zaciera się i wtedy ból staje się ekstazą, ekstaza bólem.
Dlaczego? Pomyliły mi się hormony?
Słucham pieśni Mozarta, czytam poezję Leśmiana i Baczyńskiego. Wydaje mi się, że znowu jestem o krok od ważnego dla mnie odkrycia, zrozumienia prawdy, a właściwie Prawdy. Czuję, że gdy uda mi się pokonać tę barierę niezrozumienia, będę tam, gdzie prawie wszystko, co tłamsi mnie tutaj i gnębi, nie będzie się liczyło.
Jak nazywa się hormon, który otworzy mi drogę do tej prawdy?
Jaka jest charakterystyka prądu powodującego odczuwanie bólu obcowania z pięknem?
Dlaczego czuję się sprofanowany tymi pytaniami?


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4549
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 27
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 29.04.2007 12:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Oswajanie przestrzeni. P... | Krzysztof
Świetne! Czy Ty to próbowałeś gdzieś wysłać?
Użytkownik: Krzysztof 30.04.2007 00:14 napisał(a):
Odpowiedź na: Świetne! Czy Ty to próbow... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję, Doroto. Próbowałem, i to z sukcesem – do Biblionetki :)
Kilka lat temu wysłałem fragmenty swoich tekstów do kilku wydawnictw, cisza była odpowiedzią. Nie, z jednego dostałem odpowiedź: oni nie zarobią na tym. Rozumiem ich, sami chcieliśmy mieć wolny rynek, no i mamy go. Machnąłem ręką, w końcu i tak piszę przede wszystkim dla siebie.
Czytasz Prousta, Doroto?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 30.04.2007 16:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Doroto. Próbowa... | Krzysztof
Przeczytałam całe 7 tomów i jestem pod wrażeniem. Naprawdę warto było! Tobie szczególnie należą się podziękowania, bo Twoje recenzje stanowiły piękną, poetyczną zapowiedź wspaniałej przygody, jaka mnie czekała. Teraz czytam biografię Prousta pióra Paintera, a przy następnej wizycie w bibliotece wezmę "Jana Santeuila".
Użytkownik: verdiana 29.04.2007 21:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Oswajanie przestrzeni. P... | Krzysztof
Właśnie, próbowałeś? Doskonałe!

Chociaż mnie te hormony z ostatniej części zachwycają. Fascynuje mnie biologia emocji i uczuć, to jest coś niebywałego, pięknego, cudownego, do poznania! Te dziwne chemiczne substancje dowodzą, że to, co czuję, nie jest wytworem mojej wyobraźni, ale istnieje fizycznie, realnie, namacalnie... To najpiękniejsze i najważniejsze, co nam dała natura.
Użytkownik: Krzysztof 30.04.2007 00:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Właśnie, próbowałeś? Dosk... | verdiana
Witaj, Verdiano.
Wiadomość o fenyloetyloaminie odebrałem trochę tak, jak odkrycie wpływów napięcia przedmiesiączkowego na kobietę: jako formę ubezwłasnowolnienia naszej psyche. Co jest pierwsze? Fenyloetyloamina, czy uczucie? Dla mnie to pytanie najważniejsze, Verdiano. Jeśli ja miałbym być – jak tego chciałbym – wyłącznym twórcą swoich miłości, pierwszym powinien być zachwyt mojej duszy nią oczarowanej, a produkcja hormonów jako objaw wtórny. A jeśli jest odwrotnie? Jeśli kieruje nami tajemny mechanizm genów, które, chcąc się rozmnożyć, zalewają nasz umysł fenyloetyloaminowym narkotykiem? Wtedy owszem, uczucia istniałyby realnie i były widoczne pod szkiełkiem uczonego, ale czy byłyby jednocześnie najpiękniejsze i wyłącznie nasze? Te wszystkie wątpliwości skupiają się w jednym pytaniu: czy człowiek jest zdolny kochać sam z siebie, bez tych wszystkich uwarunkowań genetycznych, którymi Natura wspomaga proces utrzymania gatunku?
Użytkownik: jakozak 30.04.2007 06:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Verdiano. Wiadomo... | Krzysztof
Człowiek na pewno nie jest zdolny do niczego, nie tylko do miłości, bez chemii, uwarunkowań genetycznych i tak dalej, i tak dalej z całą tą nauką (wszak z tego jest...hmm...stworzony). Nie oznacza to jednak, że nie mamy o tym pięknie myśleć, pisać, przeżywać...
W sumie o to właśnie chodzi.
Użytkownik: koko 09.05.2007 14:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Człowiek na pewno nie jes... | jakozak
Dlaczego jakoś nie podoba mi się myśl, że wszelkie działania człowieka, jego myśli, uczucia i to, co tworzy właśnie jego, jego wnętrze, całe bogactwo przeżyć, tak różnorodnych, są - czy też mają być - li i jedynie efektem reakcji chemicznej, która daje takie to a takie efekty?
Użytkownik: neutrinO7O1 09.05.2007 20:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Dlaczego jakoś nie podoba... | koko
Ja wiem, ja wiem, proszę Pani, ja wiem :)
Użytkownik: koko 10.05.2007 09:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja wiem, ja wiem, proszę ... | neutrinO7O1
Więc, proszę, powiedz nam wszystkim,co wiesz, Neutrino!
Użytkownik: neutrinO7O1 10.05.2007 16:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Więc, proszę, powiedz nam... | koko
Odpowiedź na Pani pytanie jest banalnie prosta. To wpływ otoczenia w którym Pani dorastała. Odkąd tylko zaczęła Pani cokolwiek rozumieć ze świata dorosłych, wpadały przez uszy i oczy do chłonnej głowy słowa i obrazy mówiące, że w środku, może gdzieś w okolicach serduszka, znajduje się duszyczka, która nie ma nic wspólnego z ciałem, duszyczka - nasz kontakt z transcendentnym bytem, odpowiedzialna za miłość do rodziców i dobre uczynki. Ta dusza nie ma nic wspólnego z ciałem, które nie myte zaczyna brzydko pachnąć, robi brzydko pachnącą kupkę, a po śmierci gnijąc, będąc rozkładane przez wstrętne, małe stworzenia też brzydko pachnie.

Proszę sobie wyobrazić, że być może gdzieś na świecie była mała koko, bardzo podobna do Pani, która może miała tatę Jurgena i mamę Henriettę, a całe jej otoczenie nie używało pojęć oderwanych od empirycznie weryfikowalnej rzeczywistości. Dorosła i nie żałuje teraz tego, wręcz przeciwnie, a fenyloetyloamina będzie doświadczeniem równie ciekawym i pobudzającym do pisania pięknych wierszy, tak jak rośliny z gatunku Symplocarpaus foetidus, które chociaż cuchną zgniłym mięsem, wabią niektóre owady po czym dochodzi do zbliżenia.

Proszę nie odbierać tego osobiście. To dotyczy nas wszystkich. A mała koko z mojej historii, może będzie żyć w przyszłości, kiedy już nawet nie będzie brzydkiego zapaszku rozkładającego się ciała, któregokolwiek z dzisiejszych użytkowników biblionetki :)
Użytkownik: koko 10.05.2007 19:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Odpowiedź na Pani pytanie... | neutrinO7O1
No cóż... być może ta wypowiedź nawet coś znaczy...
Użytkownik: Krzysztof 09.05.2007 23:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Dlaczego jakoś nie podoba... | koko
To stoimy obok siebie, Koko. Mnie też się to nie podoba - z tych samych, myślę, powodów, ale...
Piszę na moim stareńkim, prawie tak starym jak ja sam, laptoku. Jego serce, czy raczej umysł, to znaczy procesor, pobiera dane, przelicza je i odsyła w tempie sześciuset milionów razy na sekundę; współczesne, nowe komputery, mają podwójne procesory pracujące w tempie miliardów cykli na sekundę. Na najniższym poziomie praca procesora polega na mnożeniu zer i jedynek, nieskończonego ciągu zer i jedynek. Różowy kwiat głogu na pulpicie mojego laptoka, czarne literki pokazujące się znikąd na białym arkuszu worda, dźwięki kanonu D-dur Pachelbela, wyświetlany film, skomplikowane matematyczne obliczenia i setki innych, tak szybko i precyzyjnie wykonywanych czynności komputera, to efekt mnożenia zer i jedynek, które tutaj są płynącymi z obłędną szybkością strumieniami elektronów. Patrzę na zdjęcie głogu, na wychylający się w moją stronę liść, widzę na nim odblask słońca...
Użytkownik: koko 10.05.2007 10:47 napisał(a):
Odpowiedź na: To stoimy obok siebie, Ko... | Krzysztof
A ja nie myślę o tym, że obraz kwiatu, słuchany utwór,list od bliskiej mi ososby, który znajdę w e-skrzynce to strumień zer i jedynek. Po prostu - patrzę, słucham, czytam i pozwalam sobie odczuwać przyjemność płynącą z oglądania ładnego zdjęcia, utrwalonego kawałka rzeczywistości, ze słuchania muzyki, która mnie wzrusza, z wymiany myśli z człowiekiem, który podobnie jak ja postrzega świat. Liczy się efekt końcowy, a nie sposób, w jaki ten efekt się staje. Świadomość zer i jedynek jakoś odziera tą przyjemność z przyjemności...
Użytkownik: jakozak 10.05.2007 17:18 napisał(a):
Odpowiedź na: A ja nie myślę o tym, że ... | koko
<A ja nie myślę o tym, że obraz kwiatu, słuchany utwór,list od bliskiej mi osoby, który znajdę w e-skrzynce to strumień zer i jedynek. Po prostu - patrzę, słucham, czytam i pozwalam sobie odczuwać przyjemność płynącą z oglądania ładnego zdjęcia, utrwalonego kawałka rzeczywistości, ze słuchania muzyki, która mnie wzrusza, z wymiany myśli z człowiekiem, który podobnie jak ja postrzega świat.>
I stop!
Ja też o tym nie myślę, ale WIEM, że tak to jest właśnie.
Przecież ta CHEMIA to może być ta MIŁOŚĆ. To JEST ta miłość. To ZERO to jest ten szczególnie cudny fragment słonecznego poblasku na obrazie impresjonisty. I JEST.
Czy chemii i zer już nie mozna kochać swoją chemią i swoim zerem? Mój uśmiech to chemia i zero.
Co w tym złego?
Użytkownik: koko 10.05.2007 19:39 napisał(a):
Odpowiedź na: <A ja nie myślę o tym,... | jakozak
Jednak wolę myśleć, że mój uśmiech to część mnie, a nie chemia. A tym bardziej zero. Chcę myśleć, że coś wypływa ode mnie, że jest coś, na co mam wpływ, a nie jest tylko efektem chemicznych przemian, dzięki którym mogę się uśmiechnąć. Rozumiesz, Jakozaku? Nie chcę nazywać miłości chemią. Wtedy ona jest mniej moja. Nawet jeżeli nie mam racji.
Użytkownik: neutrinO7O1 10.05.2007 20:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Jednak wolę myśleć, że mó... | koko
>> Nie chcę nazywać miłości chemią. Wtedy ona jest mniej moja.

Cóż za wyrafinowany egoizm
Użytkownik: koko 11.05.2007 07:25 napisał(a):
Odpowiedź na: >> Nie chcę nazywać... | neutrinO7O1
Chyba szkoda mojego czasu na tak wyrafinowaną dyskusję.
Nie podejmuję rękawicy.
Jednym słowem: adieu.
Użytkownik: neutrinO7O1 11.05.2007 09:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Chyba szkoda mojego czasu... | koko
Wybacz, widocznie źle Ciebie zrozumiałem. Wybaczysz?

Jakkolwiek osoba zakochana będzie próbowała uwolnić swoją miłość od ścisłych teorii naukowych badających fizyczną rzeczywistość, tym bardziej będzie się pogrążać, jeśli nie przeciwstawi tej rzeczywistości pewnej idei. Tak sobie myślę, że miłość dość często interpretowana jest przez ludzi jako źródło przyjemności. Chcą mieć miłość, aby odczuwać przyjemność, utożsamianą przez nich ze szczęściem. Taką postawę właśnie łatwo jest opisać za pomocą teorii naukowych mających w swoim orężu chemię. Jedna rzecz do teorii naukowych nie chcę się dopasować. To czysty altruizm, czyli miłość, która polega na bezinteresownym dawaniu szczęścia drugiej osobie, totalne zaprzeczenie podstawowej zasady doboru naturalnego. Zarówno jednej jak i drugiej osobie, zależy jedynie na tym, by ta druga była szczęśliwa, nawet jeśli jedna z nich jest bezpłodna lub jej piękna twarz została oszpecona w jakimś wypadku. Miłość się kończy, kiedy przestajesz ufać drugiej osobie, podejrzewasz ją o egoizm, zaczynasz wynosić swoje potrzeby ponad jej itp.

Musisz przyznać, że miłość o której to tak często, pięknie rozpisują się ludzie młodzi (oparta na doznawaniu przyjemności dzięki różnego rodzaju bodźcom - każdym obiektywnie zauważalnym zdarzeniom mogącym wywołać reakcję organizmu) to praktycznie zawsze możliwa do opisania chemia, będąca mechanizmem wywodzącym się z naszej egoistycznej natury.
Każdy człowiek cierpi z powodu bólu. Ileż to zostało napisanych wierszy o miłości, gdzie mowa jest o jakimś bólu, potrzebie miłości. Są substancje zwane endorfinami, które potrafią znosić ból. Endorfiny są to powstające w tkankach neuroprzekaxniki reagujące z konkretnym rodzajem receptorów neuronowych, z tzw. receptorami opiatowymi (być może endorfiny hamują informację o bólu również na poziomie rdzenia kręgowego). Takie środki jak morfina czy pochodne opium podaje się właśnie po to, by pobudzić owe receptory. Receptory te powstały w toku ewolucji po to, by regulować zdolności organizmu do redukowania bólu. Kiedy człowiek jest zakochany w ten egoistyczny sposób, który nie trwa wiecznie, narkotyzuje się póki tolerancja na narkotyk się nie zwiększy do rozmiarów przekraczających możliwości dawania drugiej osoby. A więc sytuacja odwrotna do tej, którą ja nazwałem miłością idealną, która oparta jest na idei, która być może jest niemożliwa do umieszczenia w ramach istniejących dzisiaj teorii naukowych. Tak w ogóle czy taka miłość kiedykolwiek istniała? Czy nie mam prawa nazywać wszystkich zakochanych egoistami? :)
Użytkownik: Bozena 11.05.2007 11:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Wybacz, widocznie źle Cie... | neutrinO7O1
Neutrino, ciekawa jest Twoja ostatnia wypowiedź; w niej - sporo racji: idea. Ale, tak uważam, istoty nie rozstrzygniemy...
Użytkownik: neutrinO7O1 11.05.2007 17:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Neutrino, ciekawa jest Tw... | Bozena
Takich istot pewnie nie powinno się rozstrzygać za pomoca jakichkolwiek dyskursów. Niektórzy jednak sądzą, że pewien kontakt z taką istotą jest możliwy dzięki prawdziwej sztuce. Tyle że ze mnie żaden artysta, a i na prawdziwej sztuce to ja się dopiero mam zamiar poznać :)
Ludzie nauki często wykorzystują sztukę w swojej pracy, zarówno dla pobudzenia własnej wyobraźni jak i wyobraźni czytelników ich dzieł.
Przykład, jak robi to Polak:
http://www.milosc.cba.pl/10_3.html
Użytkownik: Bozena 11.05.2007 23:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Takich istot pewnie nie p... | neutrinO7O1
Nie powinno... Dzięki za link: to wszystko jakieś niedookreślone. Faktycznie ma brzmienie hormonalnego zaplecza poezji.:)

Poznawaj sie na sztuce, Neutrino.
Użytkownik: neutrinO7O1 12.05.2007 09:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie powinno... Dzięki za ... | Bozena
Właściwie to chodziło mi o te kilka słów ze "Snu nocy letniej" Szekspira, zawsze to coś, pewnie w całej książce profesora Szymborskiego jest tego więcej ;)
Użytkownik: Krzysztof 12.05.2007 01:05 napisał(a):
Odpowiedź na: <A ja nie myślę o tym,... | jakozak
Nic złego. Jest naturalne, chociaż może szokować, co jest w pełni zrozumiałe, ponieważ nie mamy świadomości pracy swojego mózgu. Gdy chcemy wstać, to po prostu myślimy o tym, i nie czujemy tysięcznych operacji naszego mózgu kierującego pracą setek mięśni, wysyłającego do nich polecenia i drogą powrotną otrzymującego informacje o stanie mięśni i pozycji naszego ciała. Nie myślimy o tym i w żaden sposób nie odbieramy tej rzeki informacji, bo nie ma takiej potrzeby, bo – jak to słusznie napisała Koko – liczy się efekt końcowy: dźwignięcie ciała z fotela, wrażenia z odbioru muzyki, przyjemność, jednak ten strumień danych istnieje w nas. Chemiczny charakter pracy naszego ciała, także mózgu, potwierdzamy ilekroć bierzemy lekarstwa, to fakt niewątpliwy, i nie on wzbudził mój protest opisany w tekście czytatki, a niewiadoma: kochamy z powodu wytwarzania hormonu miłości, czy wytwarzamy go, ponieważ kochamy?
Użytkownik: jakozak 12.05.2007 08:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Nic złego. Jest naturalne... | Krzysztof
Tego nie wiemy. Można pofilozofowac i stworzyć kolejną teorię. :-).
Jest, jak jest.
Nie należy jednak zapominac, że to wszystko chemia, fizyka i inne takie tam...
Przecież to my właśnie stworzyliśmy te nauki, aby opisać zrozumiale to, co nas otacza i co się w nas samych dzieje, prawda? Przecież kota to nie obchodzi. :-)))
A teraz chciałoby się powiedzieć: no dobra, ale to wszystko dotyczy kwiatków, motylków, tego tam kawała żelaza, tamtej kupy zeschłych liści. Ale nie nas? Po nas ptaszki wynoszą. Nas stworzono, jak bogów z Olimpu? Tak? :-)))
Użytkownik: neutrinO7O1 12.05.2007 10:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Nic złego. Jest naturalne... | Krzysztof
Pewne dosyć skomplikowane doświadczenie (Libeta) pokazuje, że proces uświadamiania sobie danych zmysłowych trwa około 0,5 sekundy, natomiast wiele reakcji na bodźce, które ludzie odbierają subiektywnie jako kierowanych przez naszą wolną wolę, trwa krócej. Kwestią nierozstrzygniętą jest czy świadomość ma możliwość oddziaływania na zachowanie organizmu w dłuższym okresie. Według mnie kwestią rozstrzygniętą jest "miłość" z przypadkowo spotkaną kobietą, tym bardziej po spożyciu alkoholu przez mężczyznę. Już w momencie, kiedy kobieta decyduje się nakłonić go do odbycia stosunku, według mnie sprawa jest przesądzona, jeśli nie zajdą okoliczności nieprzewidziane (np. powrót jej męża z delegacji;). Biorąc pod uwagę ogromną liczbę procesów nieuświadomionych i całe to hormonalne dłuto, trudno jest się doszukać w człowieku wolnej woli, czyli woli kochania, której miałaby być podporządkowana cała chemia naszego ciała. Można naukowcom zarzucać, że bredzą, kiedy odmawiają nam wolnej woli kochania, nikt jednak nikomu nie che na siłę czegokolwiek wmawiać. Chodzi raczej o nazywanie rzeczy po imieniu, a udowadniać to możemy już sobie sami. Udowodnijmy sobie, że mamy wolną wolę, że potrafimy kochać na przekór prawom natury. Po co? By świat był lepszy ;)
Użytkownik: koko 14.05.2007 11:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Nic złego. Jest naturalne... | Krzysztof
Wolę myśleć, że wytwarzamy, bo kochamy.
Wtedy miłość jest pierwotna a chemia wtórna i wszystko można pogodzić :))
Użytkownik: koko 14.05.2007 11:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Wolę myśleć, że wytwarzam... | koko
Ten komentarz wskoczył mi w niewłaściwe miejsce, dotyczył ostatniej uwagi Krzysztofa. Usilnie proszę o wybaczenie.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: