Bogowie muszą być szaleni...
- Atena oglądająca „Przyjaciół” czy „M jak miłość”?
- Ozyrys wyśmiewający Paulo Coelho?
- Ares i Hermes wychowujący potomka?
- Jezus namiętnie grający w Mortal Kombat?
- ponure prządki, Mojry, siedzące na krzesłach z Ikei?
- Balladyna jako właścicielka firmy cateringowej?
- Nike jako businesswoman z obowiązkowym profilem na Facebooku?
Ideą powieści Ignacego Karpowicza było połączenie dwóch światów – ludzi i bogów. W „Balladynach i romansach” te światy współistnieją (czyli, mówiąc prościej, na dole mamy ziemskie piekiełko, a na górze świat, w którym egzystują wszyscy bogowie – chrześcijańscy, greccy, egipscy, islamscy, indyjscy itp., itd.), ale się nie przenikają. Jednak co się stanie, kiedy bogowie masowo zaczną migrować na Ziemię? Dodajmy, że główni bohaterowie wylądują w Polsce – kraju z promocji. Cóż, Gombrowicz by się śmiał – bo wychodzi jedna wielka kupa, acz zaskakująco dobrze przemyślana.
Oczywiście obok bogów występują w „Balladynach i romansach” ludzie, którzy z bogami nie mają wiele wspólnego. Jest tu dziewczyna, która słucha najgorszego muzycznego chłamu (bo kto by tych tandetnych biedactw słuchał, jeśli nie ona), jest łobuz, który przechodzi zaskakującą metamorfozę pod wpływem miłości, jest znużona życiem dziewica-stara panna (przepraszam: singielka!) zaczytująca się w romansach Danielle Steel, jest też para gejów tuż po rozstaniu, jest z dnia na dzień dziecinniejący facet i jego przedsiębiorcza małżonka, a wreszcie filozof-onanista oraz porzucony mąż. Dodajmy, że w tym świecie, gdzie rozgrywają się tak typowe, że aż banalne historie ma miejsce coś dziwnego – nagle znikają wszystkie żelazka, zaczyna brakować też kawy. Jednak to dopiero początek wielkiej katastrofy.
„Balladyny i romanse” to jedna z tych książek, które czyta się z rosnącym zainteresowaniem pod hasłem: „Rany, co on jeszcze jest w stanie wymyślić?”. A wymyśla bardzo dużo. Karpowicz to jeden z tych twórców (obok na przykład Vargi czy Kuczoka), który ma za nic tradycję, igra ze skostniałym, nietykalnym dorobkiem kultury, uderza w nasze przywary narodowe, desakralizuje mity. Po prostu prowokuje – ale robi to z humorem, a w dodatku z przesłaniem. Nie bawi się tymi postaciami czy motywami dla samej zabawy. Między wierszami można wyczytać gorzką satyrę na współczesność, która istnieje pod znakiem tandetnej popkultury i w której nowi bogowie są nie w kościołach, a na plakatach z „Bravo”…
„Popkultura jest jedyną odpowiedzią na potrzeby współczesnego człowieka. Popkultura nie wymaga wiele i wszystko wybacza. Popkultura jest bardziej ludzka niż jakakolwiek religia. (…) popkultura jest »niczym«, to znaczy: niczym Jezus Chrystus – wszyscy i tak zostaną zbawieni na małym ekranie, w tym wycinku pasma fal radiowych wszyscy są równi. Popkultura każdemu daje szansę, wyciąga pomocną dłoń, bardziej demokratyczna niż sama agora”[1].
Właściwie pomiędzy jedną a drugą salwą śmiechu – do którego umiejętnie doprowadza Karpowicz – można stwierdzić, że żyjemy w świecie jałowym i pustym; tak pustym, jak popkulturowa sieczka:
„[W popświecie] Nie ma już prawdy, piękna, sprawiedliwości. Są tylko zamienniki i podróbki, których skład i metoda produkcji przeistaczają się z dnia na dzień, aby taniej, aby więcej. Ale również nie ma czystego zła, dyskryminacji innej niż bieżące mody (…). To jest wspaniały świat, mówił Bartek, Internet jest wspaniały, mówił, coraz mniej wiedząc o czym mówi i coraz bardziej tracąc wiarę we własne słowa”[2].
Karpowicz drwi przy tym z konwencji literackich. W jednym z wątków serwuje romans w stylu Danielle Steel, w innym kompromituje patologiczne ujęcie rodziny tak częste we współczesnej literaturze (Ares, Hermes i Eros jako homorodzina zstępują na ziemię, mając nadzieję, że po półwieczu wspólnego życia wszyscy będą poranieni i przeżyją rozliczne traumy). Dostaje się też konkretnym twórcom (na przykład Danowi Brownowi, ale przede wszystkim Paulo Coelho), a niektóre uznane dzieła ulegają znaczącej „obróbce”. Okazuje się na przykład, że Balladyna po śmierci założyła do spółki z Aliną i Grabcem firmę cateringową. Nie będę też odkrywcą Ameryki, jeśli zwrócę uwagę na tytuł, który daje po nosie dwóm czołowym wieszczom.
Najwięcej jednak gromów zbiera sama idea religii. Karpowicz jest niezwykle odważny. Religia jest niczym więcej jak oszustwem, zdeklasowanym zresztą przez popkulturę. To dlatego bogowie decydują się na zamknięcie nieba i wracają na ziemię. Będą jak zwykli pracujący śmiertelnicy, którzy potem umrą. Przewodzi im wszystkim sam Jezus, który w akcie młodzieńczego buntu przeciwko Ojcu stwierdza, że umrze i nie zmartwychwstanie, żeby ludzie znów mogli w niego uwierzyć:
„- Zstąpię ponownie. Kryptonim »Paruzja«. (…) Umrę i nie zmartwychwstanę. Wtedy ludzie we mnie uwierzą. Świat zostanie zbawiony. Będę bogiem, który z miłości do ludzi naprawdę umarł.
- To niemożliwe! – rzuciła Afrodyta.
- Precedensy istnieją – odpowiedział.
- Jezu, chyba nie podoba mi się twój plan – powiedziałam. – Wydaje mi się, że twój plan jest nawet trochę szalony.
- Och, taka była pierwotna wersja: ofiara z życia bez zmartwychwstania. Potem wszystko się pogmatwało. Czas naprawić to, co popsuto.
- Zacznij od dekalogu – wtrąciła cierpko Afrodyta”[3].
Mojry cieszą się z zamknięcia niebios:
„- Nareszcie!
- Tyle czekałyśmy!
- Bóg to oszustwo.
- Czasem piękne.
- Jak Apollo.
- I prawdziwe.
- Tylko że martwe”[4].
I muszę powiedzieć, że jest w tym coś wzruszającego, kiedy bogowie stają się zwykłymi ludźmi i po prostu się z tego cieszą, inaczej układają zapisane przez mitologię życiorysy. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu A między nimi żyją zwykli ludzie, którzy nigdy nie byli na Olimpie.
Ze sceny w pałacu Nike:
„Mój najmniej spodziewany gość podszedł do nas. Przystrzygł brodę, zmienił togę na dżinsy i obcisłą koszulkę. Na stopy założył sandały z mojej przyszłorocznej kolekcji; na palcu złoty Pierścień Rybaka. Prezentował się świetnie, bardzo sexy wbrew sobie.
Na skraju basenu skłonił się dwornie:
- Miłe panie, witam uniżenie.
- Cześć – powiedziałam. – To jest Afrodyta. Chyba się nie poznaliście.
- Cześć – powiedziała Afrodyta. (…) – Myślałam, że jesteś bardziej ponury – Afrodyta przemówiła z wrodzonym taktem.
- Ostatnio rzeczywiście nie byłem w najlepszej formie. Jednak jestem, jakkolwiek by nie patrzeć, bogiem miłości.
- To zupełnie jak ja – wypaliła Afrodyta. – Też powstałeś z morskiej piany i spermy?
Jezus roześmiał się, niby szczęśliwy psotny chłopiec. Odpowiedział:
- Nie, my chrześcijanie rozmnażamy się za pomocą zwiastowania.
- Tego jeszcze nie próbowałam – stwierdziła Afrodyta”[5].
Co gorliwszy tradycjonalista zakrzyknie może: „sodomia i gomora!”, natomiast mnie się bardzo podoba takie pogrywanie z mitami (nie tylko antycznymi), łamanie narodowych stereotypów, kalanie uznanych świętości. Literatura powinna być odważna. A jeśli do tego dodać, że „Balladyny i romanse” są zaskakujące, pełne cierpkiego humoru, ciekawie skonstruowane i całkiem sprawne językowo (bo i z tej strony Karpowicz się ukazuje), to okaże się, że ta powieść jak najbardziej na Paszport Polityki zasłużyła. I naprawdę warto jej poświęcić trochę uwagi.
---
[1] Ignacy Karpowicz, „Balladyny i romanse”, Wydawnictwo Literackie, 2010, s. 305.
[2] Tamże, s. 533.
[3] Tamże, s. 248.
[4] Tamże, s. 554.
[5] Tamże, s. 245-6.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.