Dodany: 15.12.2005 15:12|Autor: verdiana
Nadużycia w służbie zdrowia na przestrzeni dziejów
To dziwna książka. Już podtytuł, "Nadużycia w psychiatrii", mija się z prawdą. Michorzewski, pisząc o tychże nadużyciach, sam dopuszcza się wielu nadużyć. Pierwszym nadużyciem jest mówienie "o nich bez nich", czyli o pacjentach psychiatrycznych bez pytania ich o zdanie. Nigdzie na stronach tej książki nie znajdziemy ani słowa na temat obszernych badań przeprowadzonych wśród pacjentów psychiatrycznych, z których moglibyśmy się dowiedzieć, co sami pacjenci sądzą o tematach poruszanych przez Michorzewskiego. Wydaje mi się, że autor nigdy tego nie zbadał, bo przecież gdyby badał, to gdzie przedstawiłby wyniki, jeśli nie w książce o tym właśnie?
Autor sprawia wrażenie, jakby sam lepiej wiedział, co myślą, czego chcą i czego potrzebują pacjenci, a przecież nikt lepiej niż oni sami nie jest w stanie tego określić, nawet psychiatra. Generowanie potrzeb, których nie ma, narzucanie myśli, których nie ma, to przecież właśnie ubezwłasnowolnienie i odebranie woli, od których się autor tak odżegnuje i które potępia.
Drażni ton autora, wszystkowiedzącego, pozornie dobrego wujka, który swoje sądy wypowiada ex cathedra. Drażni też powtarzalność – Michorzewski ma nieciekawy nawyk ubierania tego samego w coraz to nowe szatki, powtarzania czegoś innymi słowami, jak w drugorzędnej pracy magisterskiej, a na koniec wyciągania z tego nieuprawnionych wniosków. No bo jak można, na przykład, potraktować wniosek, że umiejscowienie szpitali psychiatrycznych na prowincji jest złe? Albo że pacjenci zakładów psychiatrycznych woleliby się leczyć na oddziałach psychiatrycznych w szpitalach ogólnych bądź w szpitalach psychiatrycznych umiejscowionych w dużych miastach? Mam wrażenie, że Michorzewski się zagalopował w swoim fanatycznym pragnieniu uszczęśliwiania innych na siłę. Szczerze wątpię, żeby pacjenci psychiatryczni woleli być leczeni tak, jak to sugeruje autor. Pacjent – każdy pacjent, nie tylko psychiatryczny – potrzebuje przede wszystkim spokoju. Umiejscowienie jakichkolwiek szpitali w centrach miast jest, moim zdaniem, bezcelowe, a wręcz szkodliwe. Czy wszystkie, także psychiatryczne, nie powinny leżeć na obrzeżach miast, jeśli nie z dala od nich? Część zresztą klinik, np. ortopedycznych, leży poza miastami (i to nie jest złe rozwiązanie, mimo że ich pacjenci mają problemy z poruszaniem się i transportem).
W końcu drażni tłumaczenie, że autor zrezygnował z wykonywania zawodu, bo wstydził się być psychiatrą w takich warunkach – łatwiej zrezygnować, niż działać, zmieniając to, co się potępia, a przecież stanowisko dyrektora szpitala psychiatrycznego nadaje się do działania lepiej niż brak stanowiska.
Ta książka ma jednak jeden mocny punkt – pierwszy rozdział. Wywód o miejscu grup mniejszościowych, o ich labelizacji, jest do bólu szczery. A oparcie się na teorii stygmatyzacji Goffmana – celne. Zacytuję Michorzewskiego piszącego o Goffmanie: "Zaobserwował on [Goffman], że ludzie niepełnosprawni, renciści lub emeryci oraz bezdomni, włóczędzy, bezrobotni, a także osoby o odmiennej orientacji seksualnej, samotni albo żyjący w konkubinacie, osoby cierpiące na zaburzenia psychiczne, mniejszości narodowe, religijne czy polityczne, to grupy, którym przypisujemy dwie wspólne cechy"*. Tymi cechami według Goffmana są: społeczne napiętnowanie i labelizacja (etykietowanie).
To jest świetny punkt wyjścia do zbadania, jaki dokładnie stosunek mają ludzie do każdej z tych wymienionych grup. Czy każda z nich postrzegana jest tak samo, wrzucona do jednego worka z innymi, czy może występują między nimi jakieś różnice. Może emerytów akceptuje się bardziej niż rencistów, niepełnosprawnych bardziej niż homoseksualistów itd. Jeśli nie – to dlaczego. Jeśli tak – to dlaczego. Może gdyby Michorzewski znalazł odpowiedź najpierw na te podstawowe pytania, wiedziałby, jaki jest rzeczywisty stosunek ludzi do grup mniejszościowych, a szczególnie do pacjentów psychiatrycznych. Bez tego, czytając książkę, należy odfiltrować wszystko, co autor pisze o tychże. Zostaje nam po tym obraz polskich szpitali, w dodatku nie tylko psychiatrycznych, ale wszystkich państwowych, podtytuł zatem powinien brzmieć: "Nadużycia w służbie zdrowia". I może z dopiskiem "na przestrzeni dziejów", bo wiele poruszanych problemów jest już nieaktualnych.
"Dzień, w którym wybiło szambo, czyli Nadużycia w psychiatrii" to książka popełniona w afekcie. Afekt to dla niej jedyna okoliczność łagodząca i, moim zdaniem, jedyny argument przemawiający za jej powstaniem. Książka jako autoterapia. Książka jako wylanie z siebie dręczącego chaosu – jak spowiedź przed zakonnikiem albo psychoterapeutą. Przed nimi nie dbamy o logiczną konstrukcję tego, o czym mówimy. Mówimy, żeby zrzucić z siebie ciężar, wiedząc, że nie będzie on poddany ocenie. Mówimy, jednocześnie odkrywając dopiero, co sami myślimy i czujemy. I dopiero potem, po tej ekspiacji, przychodzi czas na systematyzację tego, cośmy wypowiedzieli, na chwilę refleksji, dogłębne przemyślenie i wysnucie wniosków. "Dzień, w którym wybiło szambo" to zapis tej ekspiacji – surowy (nawet bez korekty i redakcji), nieprzemyślany jeszcze zaczynek do falsyfikowania postawionych tez.
---
* Andrzej Marek Michorzewski: "Dzień, w którym wybiło szambo, czyli Nadużycia w psychiatrii", Oficyna wydawnicza FINNA, 2005.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.