Dodany: 13.09.2018 21:48|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Czerń kruka
Cleeves Ann

7 osób poleca ten tekst.

Tak daleko, tak zimno, tak mrocznie...


Dla starszej generacji Polaków, która nie mogła jeszcze krążyć swobodnie po Europie i nie znała multimediów, słowo „szetlandy” – w tym przypadku pisane małą, nie wielką literą – oznaczało przede wszystkim szczególny gatunek swetrów, w PRL niezmiernie popularnych, choć zgoła niełatwych do nabycia, wykonywanych przemysłowo z wełny owiec rasy szetlandzkiej. Oczywiście, gdzieś tam w tle świadomości czaiła się informacja, że rzeczone źródła wełny pochodzą z wysp o tejże nazwie, które jednak mało kto potrafił zlokalizować na mapie, jeśli nie miał wyjątkowo wymagającego nauczyciela geografii. Dzisiaj, gdy na całych Wyspach Brytyjskich nie ma bodaj jednego zakątka, w którym by nie postała – czy to w celach turystycznych, czy zarobkowych – polska stopa, wystarczy jedno kliknięcie, by znaleźć w sieci dziesiątki reportaży i blogów opisujących w naszym języku uroki Wysp Szetlandzkich. Ich położenie – na 60 stopniu szerokości geograficznej, niemal w połowie odległości między Szkocją a Norwegią, przynajmniej 200 km od dowolnego stałego lądu – stanowi o ich specyfice, od klimatu począwszy, a skończywszy na ludności, podobnie jak w innych mocno izolowanych populacjach, nieufnej w stosunku do obcych. I w takim to szczególnym środowisku umiejscowiła akcję jednego ze swoich cykli powieściowych znana brytyjska autorka powieści kryminalnych, Ann Cleeves.

Z najbardziej samotnej pośród tych wysp i wysepek – Fair Isle, przy brzegu której zatonął kiedyś hiszpański statek – pochodzi inspektor Jimmy Perez, potomek jednego z rozbitków. Teraz pracuje w szetlandzkiej metropolii, liczącej sobie „aż” 7,5 tysiąca mieszkańców. I właśnie ma rozpracować sprawę morderstwa pewnej nastolatki w jednej z maleńkich sąsiednich miejscowości. Wszyscy się tu znają – ale tak się składa, że denatka akurat nie była stąd, dopiero niedawno, po śmierci matki, sprowadziła się tu z ojcem, który podjął pracę w liceum w Lerwick. Pogrążony w żałobie Euan Ross nie bardzo zdawał sobie sprawę, kiedy córka wracała do domu. Pewnego styczniowego dnia nie wróciła. Znalazła ją sąsiadka, leżącą bez życia w śniegu na zboczu wzgórza, nieopodal domostwa zamieszkiwanego przez samotnego starego człowieka. Rychło wychodzi na jaw, że dziewczyna ostatnio dwukrotnie gościła w domu Magnusa Taita – raz wspólnie z przyjaciółką, córką nauczycielki z miejscowej szkoły podstawowej, drugi raz w ostatnie popołudnie swego życia. A ponieważ Magnusa już raz posądzano o zbrodnię – gdy przed ośmiu laty przepadła bez śladu dziesięcioletnia dziewczynka, która chętnie odwiedzała jego i jego matkę – i ponieważ wszyscy w okolicy wiedzą, że brakuje mu piątej klepki, a nigdy nie wiadomo, co „takiemu” wpadnie do głowy, jest niemal naturalne, że to on zostaje głównym podejrzanym. Perez nie należy jednak do ludzi, dla których „pierwsza myśl najlepsza”, przynajmniej nie wtedy, gdy chodzi o wytypowanie mordercy. Więc chodzi, pyta, szuka, przekonuje co niecierpliwszych kolegów, by nie spieszyć się z uznaniem Taita za winnego, tym bardziej, że nie ma na to jednoznacznych dowodów. I im bardziej zagłębia się w gąszcz zebranych informacji, tym bardziej coś mu nie pasuje. Nawet wtedy, gdy zupełnie niespodziewanie zostają znalezione zwłoki owego zaginionego przed laty dziecka…
Jaka jest prawda, dowiemy się w finale; zapewne znajdą się czytelnicy, którzy się pochwalą, że właściwego rozwiązania zagadki domyślili się po pierwszych paru rozdziałach, i tacy, co pochwalą raczej autorkę za to, że aż do samego końca nie mogli dociec, czy to faktycznie nieszczęsny Magnus, czy inna osoba pozbawiła życia obie ofiary. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie należę do tych drugich; byłam nawet trochę zła, że na skutek tego kluczenia i kamuflowania zostałam tak umiejętnie wprowadzona w błąd, ale cóż, w końcu – na szczęście! – upodobanie do literatury kryminalnej i zdolności predysponujące do pracy w wydziale kryminalnym to cechy, które nie muszą iść ze sobą w parze…

Kto zna najpopularniejszy cykl powieściowy autorstwa Cleeves – z inspektor Verą Stanhope – w pierwszym tomie „Kwartetu Szetlandzkiego” (który w międzyczasie rozrósł się już do oktetu, z ostatnią częścią wydaną w bieżącym roku) odnajdzie wszystko to, co mu się wcześniej spodobało. A więc nie tylko zagadkę kryminalną, z całym prowadzonym lege artis śledztwem, lecz także panoramę niemal zupełnie zamkniętej małomiasteczkowej społeczności i specyficzny, na wskroś brytyjski klimat, i świetne portrety psychologiczne przynajmniej najważniejszych bohaterów (tu bezkonkurencyjnie nakreślony jest Magnus Tait, a bardzo dobrze Euan Ross, Fran Hunter, Sally Henry i jej matka Margaret; ale wrażenie robią nawet postacie epizodyczne, jak David Scott czy Celia Isbister). Brakuje tylko… no cóż, samej Very, bo to kreacja ponadprzeciętna, niepowtarzalna, której milkliwy, zadumany Jimmy Perez nie wyprze z naszej pamięci (notabene wcale nie musi, bo autorka kontynuuje i tamtą serię, której polska wersja utknęła, nie wiedzieć czemu, na tomie szóstym). Ale czy to, że główny bohater nie jest aż tak spektakularny, oznacza, że mamy do czynienia z gorszym kryminałem? Skądże, to w dalszym ciągu wyższa półka: nie na darmo nagrodzono Cleeves prestiżowym Złotym Sztyletem! Miejmy nadzieję, że niebawem zobaczymy w księgarniach wznowienie „Bieli nocy”, a zaraz potem przekłady kolejnych sześciu części serii szetlandzkiej.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1298
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: