Niebanalna historia w oryginalnej formie
"Imię wiatru", pierwszy tom "Kroniki królobójcy", to książka, której nie da się zapomnieć. Już sam tytuł przyciąga spojrzenie, wpada w ucho. Zdecydowałam się ją przeczytać skuszona fragmentem zamieszczonym w "Nowej Fantastyce". Na stronie powieści zacytowany jest fragment, który jednocześnie oburza i ciekawi, co sprawia, że trudno powstrzymać się od dalszej lektury. Oto on: "Wykradałem królom księżniczki. Spaliłem miasto. Spędziłem noc u Felurian i uszedłem z życiem i przy zdrowych zmysłach. Gdy wyrzucono mnie z Uniwersytetu, byłem młodszy niż ci, którzy próbowali się tam dopiero dostać. Włóczyłem się nocą po ścieżkach, o których boicie się nawet mówić w świetle dnia. Rozmawiałem z bogami, kochałem kobiety i tworzyłem pieśni, przy których minstrele płakali.
Mogliście o mnie słyszeć".
Kvothe, bohater główny, na pierwszy rzut oka nie budzi sympatii, ale to czyni go bardziej ludzkim i oryginalniejszym niż jakikolwiek inny. Nie jest piękny, wysoki, bohaterski i uwodzicielski, jest natomiast bardzo bystry i utalentowany, można go więc porównać do legendarnego "Hannibala".
Książka ma nietypową dla współczesnej fantastyki formę. Poznajemy bohatera jako człowieka w średnim wieku, który wszystkie przygody teoretycznie ma już za sobą i który ukrywa się przed światem opowiadającym o nim legendy. Jego prawdziwa historia rodzi się w jego ustach, gdy opowiada ją kronikarzowi. Autor tworzy poetycką i jednocześnie płynną narrację pierwszoosobową, która sprawia, że trudno oderwać się od tekstu.
Akcja rozwija się bardzo powoli, pierwsze rozdziały trzeba po prostu przecierpieć, ale dalszy ciąg z pewnością jest tego wart. Ponad osiemset stron pierwszego tomu opisuje niedługi etap w życiu Kvothe'a, ale to zamiast zniechęcać sprawia tylko, że nie mogę się doczekać kolejnej części "Kroniki królobójcy".
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.