Między Tomaszowem a Trowbridge
W głowie szumią mi przejechane kilometry, a chłodny wiatr znad morza przyjemnie studzi mnie, spoconego w rozgrzanym wnętrzu samochodu. Stoję na nabrzeżu dunkierkowskiego portu, i patrzę na majestatyczną, biało - niebieską bryłę zbliżającego się promu, który za godzinę pochłonie mnie i moją micrę w swoim brzuchatym wnętrzu; patrzę na ten ogrom i ponownie, jak w ciągu całej minionej doby, łapię myśl na jej locie do Tomaszowa: czy ktoś tam jeszcze został? Pewne wszyscy już pojechali, a Jola ostatnia. Niezmordowana, o wszystkich pamiętająca i wszystko wiedząca Jola, którą zdążyłem polubić.
W drodze przez Europę uświadomiłem sobie, że czekam na telefon lub sms od kogoś z Tomaszowa, z Biblionetki, a kto miałby dzwonić, skoro nikt nie zna numerów moich telefonów??
Oni wszyscy znają się, są w swoim gronie, a ja?... Nie wiem.
Wczoraj wyszliśmy na spacer... Dobę i półtora tysiąca kilometrów temu szedłem na czele grupy, ale sam. Rozglądałem się, podziwiając czysty, zielony maj. O tym, że o maju można tak powiedzieć, dowiedziałem się w tym roku, w czasie tych kilku dni spędzonych w Polsce, porównując omszałe, jakby stare, a może i chore, pnie drzew w Anglii, do czystej właśnie, przywołującej myśl o zdrowiu, kory drzew tutaj, w kraju. Młoda zieleń liści, przysiągłbym, też jest piękniejsza w Polsce, a że słońce ma tutaj bardziej złotą barwę, to przecież znana prawda, chociaż chyba tylko niektórym emigrantom.
Słyszałem poplątane urywki rozmów wyprzedzających mnie ludzi:
-ja kupuję w Merlinie, tam jest chyba najtaniej...
-a w poprzednim roku na spotkaniu nie było grup w rozmowach...
-zgubiłem swoją zakładkę...
-jest niesprzeczne ze zbiorem podstawowym...
-w Łodzi miałabym przesiadkę do Bydgoszczy...
Idę wolno, mijają mnie, i po chwili zostaję z tyłu. Jak zwykle. To chyba już odruchowe. Patrzę na nich, i nie wiem, czy iść, czy zostać. Zostanę, nikt nie zauważy, zostanę sam ze sobą, będzie swojsko, łatwiej.
Co za głupoty wymyślam! Przecież jestem z nimi! Dogonię ich.
Chwilę patrzyłem na rozmawiających, śmiejących się ludzi.
Dobrze, dogonię, i jak się włączę do rozmowy? Co powiem?
Nie wiem.
Aż do powrotu szedłem sam, na końcu, poza krótką chwilą, gdy przyłączyła się do mnie jedna z Wrocławianek. Krótką, bo szedłem obok niej wysilając mózgownicę aby coś powiedzieć, i... nic nie wymyśliłem. Wrocławianka odeszła.
Siedzę przy całościennym oknie na górnym pokładzie, czuję drżenie podłogi i niski, stłumiony pomruk potężnego silnika na dnie statku. Horyzont jest zamglony, niewyraźny, ponaznaczany białymi i czerwonymi kadłubami statków, których tutaj, w Kanale, w każdej chwili kilka widać w pobliżu.
Jutro czeka mnie ciężki dzień: rozmowa z kierowniczką, pakowanie się i wyjazd, znowu wyjazd, znowu nowy adres. Po co rozpakowywałem torby w lipcu? - myślę patrząc na morze i niskie słońce, smętnie prześwitujące przez mgłę. Zimno mi w samej koszuli. W samochodzie było gorąco, nie wziąłem swetra nie wiedząc o zamykaniu pokładu samochodowego.
Anna 39 (46 to stanowczo za dużo, stanowczo!) wyściskała mnie i wycałowała, miłe to było, ucieszyłem, się, a ona powiedziała coś o moim dystansie...
Chciałbym poczuć jeszcze raz jej usta na moim policzku, śmiać się z Syrenką, potarmosić rude włosy Kaśki, poprosić Jolę o wymyślenie nowego słowa równie pysznego, jak jej marcelnięci, gadać i gadać z Czajką, posłuchać norweskich opowieści pięknej Diany i przyjemnego głosu Sowy...
Na szarym horyzoncie piętrzą się wysokie skały Dover, prom wpłynął do basenu portowego, odwrócił się tyłem do nabrzeża, i cofając się powoli, zbliża się ku niemu, by za kwadrans wypluć nas swoim... nie powiem czym. Idę do mojej micry, stoi tam na dole bidulka sama, a ja zapomniałem jej podziękować za te prawie cztery tysiące wspólnych kilometrów.
Dziękuję i Wam.
I przepraszam.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.