Dodany: 17.11.2009 15:57|Autor: dot59
Nieznane, a warte uwagi
Reymont to przede wszystkim „Chłopi” i „Ziemia obiecana”; ale nie tylko, o czym teraz mało kto pamięta, zwracając uwagę przede wszystkim na te dwa najważniejsze dzieła, i o czym również ja przypomniałam sobie tylko przypadkiem, znalazłszy w miejscowej szkolnej bibliotece pokaźne i mocno przykurzone tomisko, opatrzone tytułem, który z niczym mi się nie skojarzył. Wzięłam, zakładając, że przeczytam kiedyś w wolnej chwili, bo ze zwrotem nie muszę się spieszyć, ale jakoś mnie skusiło, żeby zajrzeć do środka. Rychło zorientowałam się, że „Fermenty” to kontynuacja „Komediantki”, którą czytałam lata temu; o kolejach losu Janki podczas nieudanej próby pójścia własną drogą miałam zaledwie mgliste wspomnienia, ale to mi nie przeszkodziło zagłębić się na bieżąco w barwne panoptikum wydarzeń, rozgrywających się głównie na podrzędnej stacyjce kolejowej gdzieś między Kielcami a Warszawą.
... Marzenia dziewczyny o karierze artystycznej, o wyrwaniu się z przygnębiającej prozaiczności i pospolitości, przepełniającej całe jej środowisko, prysły – wydaje się – nieodwracalnie. Znów spędza całe dnie z ojcem-dziwakiem (jak się stopniowo ujawni, cierpiącym na rozdwojenie jaźni), z jego współpracownikami – niższymi urzędnikami kolejowymi – i ich rodzinami, z dala od pożądanej kiedyś, a dziś znienawidzonej, sceny. Niezrażony niejasnymi okolicznościami powrotu Janki z Warszawy, krąży wokół niej dawny adorator, kiedyś z pogardą odrzucony z racji swego chłopskiego pochodzenia i braku „wyższych potrzeb duchowych”, ale nadal wierny, pokorny, czuły. Niewiele jest do wyboru, a Andrzej oferuje przynajmniej stabilizację materialną, która uchroni ją od poniewierki, gdy skończą się oszczędności ojca. Janka powoli zaczyna przekonywać samą siebie, że dokonuje właściwego kroku. Ale w okolicznym światku czyha niejeden intrygant, gotów rozerwać ten wątły związek przed jego prawnym usankcjonowaniem – ot, tak, dla wyszydzenia „komediantki”, której się wydawało, że złamie odwiecznie usankcjonowany obyczaj i zechce sama kierować swoim losem, dla dopieczenia „chamowi”, który z syna owczarza przeistoczył się w posiadacza ziemskiego. I znowu Janka zacznie się zastanawiać, czy nie posłuchać namowy dawnego znajomego, nie spróbować jeszcze raz przygody z teatrem...
Sama fabuła nie byłaby jednak niczym szczególnym - bo ileż już powieści napisano o konflikcie między górnolotnymi rojeniami a prozą życia, o sztuce wyboru mniejszego zła! – gdyby nie jej obudowanie wątkami pobocznymi, rojącymi się od kapitalnie naszkicowanych, czasem komicznych, czasem tragicznych postaci. Janka ze swoim niezdecydowaniem, Andrzej ze swoim uporem i zazdrością, biedny pomyleniec Orłowski - to jeszcze najmniej z nich barwne i wyraziste, ale na przykład ten safanduła i maminsynek Staś, który wbrew oczekiwaniom troskliwej rodzicielki (i wbrew przypuszczeniom czytelnika) raz w życiu decyduje się sam pokierować własnymi sprawami, ten małostkowy i cyniczny Świerkoski, to pożałowania godni małżonkowie Zalescy, z których każde hoduje w sobie przekonanie o swoich wyjątkowych talentach, ale żadne nie umie i nie chce spojrzeć na życie ze szczyptą realizmu, i „biedna wdowa” Osiecka, zajmująca się głównie intrygowaniem i sianiem plotek, i Józia strofująca rodziców za nieumiejętność ubierania się i mówienia „po pańsku” – cóż to za wyborna galeria typów, ilustrujących niezliczone ludzkie przywary i słabości! A ile życia i potencjału dramatycznego jest w najdrobniejszych, nic lub prawie nic nieznaczących dla akcji, scenkach z udziałem dalszoplanowych bohaterów: umieraniu i pogrzebie Rochowej, relacji Janowej z odwiedzin u „pani córki”, narzekaniach Bartka na – transponując jego słowa na język literacki – rozbieżność ról wyznaczonych mu przez „starszych” i „młodszych państwa”, w rozmowach bohaterów zbierających się w okolicznych salonach i salonikach!
Prawie każda, nawet epizodyczna postać ma swój indywidualny sposób wypowiedzi, co jeszcze dodaje barwy dialogom i uwiarygodnia kreacje bohaterów (popatrzmy tylko na starą Grzesikiewiczową, na co dzień mówiącą gwarą, ale pod wpływem Józi coraz to poprawiającą „niepożądane” wyrażenia, na Zaleskiego, między swoimi rzucającego grubiańskimi słowami, a przed każdą osobą z zewnątrz wylewającego potoki sztucznej kurtuazji!). Dodajmy do tego jeszcze i bogaty, choć może cokolwiek zbyt ozdobny język narracji (nie wszyscy lubią górnolotne sformułowania w rodzaju: „targał piersi, jakby chcąc wydrzeć z siebie te czucia i porywy, myśli i marzenia, tę przyrodę swoją, która nim rzucała po świecie”[1]; „brzozy żółte jak wosk gromniczny liście ostatnie roniły niby łzy wielkie, które spływały na las, wieszały się na czarnozielonych świerkach...”[2]; pamiętając jednak, że Reymont, podobnie jak Żeromski, tworzył w czasach, gdy używanie określonych środków stylistycznych było na porządku dziennym, nie sposób uznać tego za mankament, tym bardziej, że ostateczny efekt zastosowania tej metody w przypadku opisów pejzaży wypada nad podziw obrazowo), a otrzymamy powieść bardzo przyzwoitej jakości – prawda, że trochę „z myszką”, ale którą czyta się lepiej niż produkowane taśmowo utwory niektórych współczesnych pisarzy...
---
[1] Władysław Reymont, „Fermenty”, wyud. PIW, Warszawa 1962, s. 271.
[2] Tamże, s. 202.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.