Dodany: 17.11.2009 00:01|Autor: misiak297

„Sztuka na pewno nie jest człowiekiem”[1]


[W recenzji odwołuję się do treści książki oraz jej zakończenia]


Dla bardzo wielu czytelników pierwsze zdanie powieści przesądza o próbie podjęcia dalszej lektury. Éric-Emmanuel Schmitt jest absolutnym mistrzem w tworzeniu takich pierwszych zdań, które szokują nietuzinkowością, prowokują potrzebę dalszego czytania. Dość tu przypomnieć sekwencję otwierającą „Pana Ibrahima i Kwiaty Koranu”: „Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem swoją świnkę i poszedłem na dziwki”[2], czy podobnie skonstruowany początek „Dziecka Noego”: „Kiedy miałem dziesięć lat, należałem do grupy dzieci, które co niedziela wystawiano na licytację”[3]. Nie inaczej jest w przypadku „Kiedy byłem dziełem sztuki”, która ma taki oto wymyślny i przede wszystkim intrygujący początek: „Wszystkie moje samobójstwa były nieudane. Właściwie wszystko było nieudane: i życie, i samobójstwa”[4].

Ta książka Érica-Emmanuela Schmitta odbiega w znacznej mierze od pozostałych. Nie chodzi tu o znacznie większą objętość, choć, jak wiadomo, dłuższa forma domaga się innego podejścia niż opowiadanie. Wymaga więcej nie tylko od czytelnika, ale również – a może przede wszystkim – od Autora. „Kiedy byłem dziełem sztuki” Érica-Emmanuela Schmitta to niewątpliwie dzieło sztuki wielkiego kalibru. Znajdziemy tutaj znane i lubiane elementy pisarstwa francuskiego prozaika – poruszanie istotnych kwestii, wartki, ale subtelny styl, niesztampowe postaci. Typowe również jest wykorzystanie elementów realistycznych w funkcji baśniowej, której nabierają dopiero pod piórem Schmitta. Jako przykład można tu podać tajemniczą – bardziej symboliczną niż rzeczywistą - Peggy Blue („Oskar i pani Róża”), świnkę-skarbonkę, która jest jednocześnie przepustką do dorosłości („Pan Ibrahim i Kwiaty Koranu”) czy tajemnicze kolekcje wymierających kultur („Dziecko Noego”). W „Kiedy byłem dziełem sztuki” takich elementów jest dużo więcej – choćby ogłupiały harem, Rolanda o głowie byka, kotka rozbijająca drogocenne wazony czy zamrożona żona. Jednak czy nie kryje się za tym coś więcej?

Głównego bohatera i zarazem narratora poznajemy w przełomowym dla niego momencie – podejmuje kolejną próbę samobójczą. Życie w cieniu sławnych starszych braci posągowej urody, gdy samemu jest się kimś gorszego sortu – pośmiewiskiem, pechowcem, nieudacznikiem - nie ma sensu. Tak przynajmniej twierdzi bohater z perspektywy swego dwudziestoletniego istnienia. Jednak los zsyła mu wybawcę – przed skokiem w otchłań morza i śmierci ratuje go tajemniczy Dobroczyńca o uśmiechu przetykanym blaskiem kamieni szlachetnych. Składa mu nader kuszącą propozycję: w ciągu jednej doby sprawi, że niedoszły samobójca odzyska poczucie szczęścia i sensu życia – w zamian musi tylko wyzbyć się swego marnego jestestwa i oddać się całkowicie w ręce tajemniczego wybawiciela. Właściwie bohater nie ma nic do stracenia, podpisuje cyrograf i po wielu machlojkach oraz operacjach z kogoś bezimiennego staje się Adamem Bis – i od razu osiąga światową sławę. Czy jednak cena tego sukcesu nie będzie zbyt wielka?

Być może brzmi to nawet nieco banalnie, tym bardziej, jeśli zdradzę, że dalej czeka czytelnika brnięcie przez rozterki, sensacyjne zdarzenia, słodką love story, a nawet proces sądowy. Jednak pod tą wierzchnią warstwą kryje się całe bogactwo warsztatu Schmitta, które nadaje tej pozornie płaskiej i wyeksploatowanej historii głębszy wymiar. Autor w sposób wyśmienity szafuje znanymi motywami literackimi. Intertekstualność jest łatwa do wyczucia, ale nienachalna – znajdzie się tu i coś z „Frankensteina”, i coś z opowieści o Pigmalionie, piękno i manipulacja rodem z „Portretu Doriana Graya” czy pakty na miarę „Fausta”. Również symbolika imion nabiera tu szczególnego znaczenia – Adam (takie imię nosi po odrodzeniu bohater) to pierwszy człowiek, ale to również biblijny prototyp człowieka, najdoskonalsza realizacja modelu. Z kolei Zeus Peter Lama łączy w swoim imieniu wyobrażenia starożytnych mitologii z wierzeniami chrześcijańskimi (odwołanie do świętego Piotra), a nawet akcentem tybetańskiej mądrości. Ta kompilacja jest nieprzypadkowa i usytuowanie imienia greckiego gromowładnego na pierwszym miejscu również. Zeus to władca bogów, ktoś o najwyższej potędze. Inny bohater – Carlos Hannibal – nosi imię słynnego przywódcy.

Rozliczne aluzje literackie, niezwykłość sytuacji, symbolika imion, roztrząsanie istotnego zagadnienia może nas naprowadzić do wniosku, iż mamy do czynienia ze współczesną odmianą baśni. Jednak czy w tego rodzaju utworach nie powinna obowiązywać pewnego rodzaju czarno-białość? U Schmitta jej na pewno nie ma, bo nie ma tam również postaci zupełnie pozytywnych i zupełnie negatywnych. W przypadku głównego bohatera trudno się zdecydować, czy to nieszczęśnik budzący współczucie, czy zadufany w sobie egoista. Zeus Peter Lama, ten zdawałoby się przychylny Proppowski donator, okazuje się człowiekiem pozbawionym skrupułów, jeśli idzie o sławę. Wymuskani bracia Firelli kryją w sobie wycieńczenie sławą i frustracje. Nawet Fiona – czysta podpora zniedołężniałego ojca – w pewnej chwili zostawia go, aby spokojnie spotkać się z obiektem swoich westchnień.

Jednak paradoksalnie, pomijając całą warstwę epicko-fabularną, książka Schmitta stanowi traktat na temat kondycji sztuki współczesnej. Prowokuje do zadawania sobie pytań o istotę sztuki, o jej zagubienie w nastawionym na masowość świecie. Autor przedstawia całą galerię współczesnych zjawisk, które uchodzą za sztukę, ale nie mają z nią wiele wspólnego. W tych czasach gra się ludzkim ciałem – nie chodzi tylko o piercingi i tatuaże, ale również odciśnięcia na prześcieradłach kopulujących sylwetek, obrazy powstające z roztrzaskania się na ścianie, prace, w których środkiem wyrazu są ludzkie wydzieliny… Uprawia się pomysłowe, acz mało czytelne performance’y odzierające człowieka z godności, bzdurne, budzące niesmak happeningi. Co prawda przywołane są tu dla kontrastu takie niewątpliwe arcydzieła, jak Gioconda czy Dawid, ale nie czarujmy się. Czym stał się obraz tej tajemniczej Włoszki? Kim dziś jest ten wspaniały młodzieniec o skupionym spojrzeniu? Obraz da Vinciego doczekał się wielu prześmiewczych reprodukcji – Mona Lisa trzyma w ręce papierosa, wykrzywia swój uśmiech w grymas – żeby cytować najmniej drastyczne przykłady. Dawid również stał się częścią reklamy – nosi dziś obcisłe szorty, pstrokatą koszulę i okulary słoneczne. Schmitt stawia w ten sposób słuszne pytanie: dokąd zmierza dzisiejsza sztuka, jakie są granice jej upodlenia? Znaczący jest tu gest Adama Bis, który w pewnym momencie smaruje się własnymi ekskrementami, budząc zgorszenie i niesmak. Komunikat jest czytelny i wybaczcie dosadność: dzisiejsza sztuka to gówno.

Autor nie ucieka przy tym w lament, a przynajmniej znajduje alternatywę. Zestawia dwa rodzaje sztuki – tę współczesną, porażającą, grającą na szokingu, z tą klasyczną – konotującą pozytywne wrażenia. Reprezentantami dwóch postaw są Zeus Peter Lama i Carlos Hannibal. Obaj zaczynali tak samo, a jednak pierwszy to zwyczajny szarlatan, dla którego sztuka nie jest tak naprawdę niczym więcej niż sposobem na szybkie wzbogacenie się. Właściwie Zeus Peter Lama nie jest artystą – to przebiegły biznesmen, a świat artyzmu, w którym żyje, jest zepsuty (porwanie dla sławy, pozorowanie kontrowersyjnych dyskusji). Inaczej prezentuje się postać Hannibala – człowieka, którego malarstwo jest trudne, ale wzbudza refleksje, którym artysta chce oddać jakieś wrażenia, niekoniecznie za pomocą niesmaku. Są to dzieła wartościowe, nieczyniące zamachu na godność ludzką, ale również mało dochodowe. Jednak Hannibal może bez wstrętu spojrzeć w swoje oblicze. Znaczące, że to z jego ust usłyszymy wiele ważnych stwierdzeń, odzierających ze złudzeń współczesny artyzm:

„[Adam] padł ofiarą naszych czasów. Czy raczej dyskursu, jaki nasze czasy wygłaszają na swój temat. Wmawia nam się, że ważna jest aparycja, proponuje nam się kupowanie dóbr, produktów i usług, które zmieniają lub ulepszają nasz wygląd – ubrania, diety, fryzury, produkty zdrowotne, produkty luksusowe, podróże w słoneczne rejony, operacje chirurgiczne”[5].

Przy całej powadze problemu, Schmitt nadal bawi się z czytelnikiem, choć jego zabiegi mogą łatwo umknąć uwagi w natłoku fabularnych zdarzeń. Tymczasem Autor zastawia na czytelnika wyrafinowaną pułapkę narracyjną. Oddaje głos Adamowi – tej ofierze czasów współczesnych, czyni go bogiem książki, sprawia, że czytelnik z łatwością uwierzy we wszystko, co Adam powie, uzna powieściowe prawdy za dogmatyczne, zapominając o subiektywizmie pierwszoosobowego opowiadania. A kiedy nagle perspektywa postrzegania zmieni się o 180 stopni? Dopiero wtedy widać cały kunszt prozy Schmitta – nagle zostają zachwiane wszystkie przyjęte prawdy. Za sprawą ujawnienia się innej strony dramatu, Czytelnik ma możliwość zrewidowania swojego poglądu. I Adam to już nie jest zrozpaczony chłopak, który ukojenie widzi tylko w śmierci, a ktoś, kto nie dostrzegał rodzicielskiej troski i uwielbienia innych (w księdze pogrzebowej pojawia się świadectwo miłosnego uczucia, jakie żywiła do Adama tajemnicza Agata). Nic nie jest już jednoznaczne, nic nie może zyskać miana pewnika.

Dodatkowo scena nieudanego samobójstwa aż skrzy się humorem, choć nasza kultura jakby zakazuje dostrzegać komizm tego typu sytuacji, być może ze względu na szacunek dla - choćby literackich - samobójców. Jednak jak tu się nie uśmiechnąć, kiedy niedoszły samobójca zachęca się do skoku słowami „Więcej życia!”[6], albo który wrzeszczy zirytowany „nie mogę umierać w takich warunkach” [7] i decyduje się uspokoić przed kolejną próbą. Zresztą komizm pojawia się nie tylko w scenie inauguracyjnej – równie zabawna jest naburmuszona kotka imieniem Panna Sara, zgraja rozgadanych kochanek Zeusa Petera Lamy czy zachwyty nad sztuką, która sztuką tak naprawdę nie jest.

Zakończenie powieści niebezpiecznie ociera się o rozwiązanie typu deus ex machina, ale po prostu takie być musi. Adam odnajdzie prawdziwe szczęście w swojej starej skórze oraz prawdziwej miłości. Okazuje się, że choć uciekał od swego człowieczeństwa, miał w sobie więcej z człowieka niż wszyscy inni bohaterowie razem wzięci. Takie rozwiązanie akcji prowadzi na nową ścieżkę interpretacyjną. Zeus Peter Lama ciągle powtarzał, że bez niego ludzkość nie byłaby tym, czym jest. Ale właściwie każdy z nas przekształca jakoś rzeczywistość, ma wpływ chociażby na najbliższe sobie środowisko, otaczające osoby – i wcale nie musi być artystą. Każdy jest niezbędny w tej machinie. Schmitt w swojej książce traktuje o zgubnej drodze sztuki współczesnej. A jednak sztuka to przecież nie tylko płótna, nie tylko rzeźby, nawet nie tylko słowo pisane. Życie jest swego rodzaju sztuką, a my artystami – bo uczymy się żyć.



---
[1] Éric-Emmanuel Schmitt, „Kiedy byłem dziełem sztuki”, tłum. Maria Braunstein, wyd. Znak, Kraków 2007, s. 239.
[2] Éric Emmanuel Schmitt, „Opowieści o Niewidzialnym”, tłum. Barbara Grzegorzewska, wyd. Znak, Kraków 2007, s. 75.
[3] Tamże, s. 129.
[4] Éric-Emmanuel Schmitt, „Kiedy byłem dziełem sztuki”, op. cit., s. 5.
[5] Tamże, s. 237-238.
[6] Tamże, s. 7.
[7] Tamże, s. 8.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6057
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: Derniere 24.03.2011 19:37 napisał(a):
Odpowiedź na: [W recenzji odwołuję się ... | misiak297
Zdecydowanie zgadzam się z stwierdzeniem o magii pierwszych zdań w powieściach Schmitta. Mają w sobie coś takiego, że czytelnik od razu wchodzi w świat fikcji i po prostu nie może oderwać się od lektury. "Kiedy byłem dziełem sztuki" zakupiłam pod wpływem wrażenia, które wywarła na mnie pierwsza strona. Miałam do wyboru jeszcze kilka innych pozycji, ale ta wydawała się bezkonkurencyjna. Poza tym byłam przekonana, że ten autor nie może mnie zawieść. I faktycznie, nie zawiódł.
Użytkownik: epikur 11.11.2011 11:32 napisał(a):
Odpowiedź na: [W recenzji odwołuję się ... | misiak297
Jakąś godzinę temu zastanawiałem się za którą książkę mam się zabrać. Przeczytałem pierwsze zdania z książek- Schmitta "Kiedy byłem dziełem sztuki" oraz "Izmaele" Daniel Quinn. Rzeczywiście. Wybór musiał być tylko jeden (chociaż nie powiem, ta druga książka też ciekawie się zapowiada). Zerknąłem tylko na początek recenzji. Po lekturze przeczytam całość Twojej wypowiedzi i spróbuję się odnieść do niej. :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: