Dodany: 05.05.2015 17:41|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Taki piękny dzień
Mazzucco Melania

4 osoby polecają ten tekst.

Ktoś jest na krawędzi, ktoś zapomniał o sobie


Jeden dzień. Cóż to jest w skali całego życia? Mniej, niż sekunda wobec całej doby. Statystyczny Europejczyk (uśrednijmy dane z krajów Europy Zachodniej i Środkowo-Wschodniej, bez podziału na płeć, zawód, środowisko) może liczyć na mniej więcej 75-letnią obecność na tym świecie, przeżyje więc takich dni ponad 27 tysięcy. A miasto, którego egzystencja mierzy się już nie w dziesiątkach, ale w setkach lub (tak, tak!) tysiącach lat? Dla niego jeden dzień nie jest niczym więcej, niż machnięciem skrzydełek motyla. Tego uczy nas matematyka. W liczbach nie uwzględnia się jednak pewnego bardzo ważnego elementu: czas ma także wymiar indywidualny. Jakże często mówimy: „wysłałam ten list w środę, nie, zaraz, może to było w piątek? A może w zeszłym tygodniu? Ach, ten czas tak leci…”. Bo rzeczywiście dla wielu (dla większości?) z nas jeden dzień bywa tak bardzo podobny do drugiego: dźwięk budzika, poranna toaleta, śniadanie, droga do pracy, praca, powrót z pracy, po drodze zakupy, potem obiad, jakieś pranie czy prasowanie, godzinka z gazetą, komputerem albo telewizorem, kolacja, wieczorny spacer, kąpiel, książka do poduszki… (gdy ma się niepełnoletnie dzieci, w ten schemat wpasowuje się jeszcze kilka albo kilkanaście zajęć, również powtarzających się z zadziwiającą regularnością). Ale każdy z naszych nieodznaczających się niczym szczególnym dni może być dla kogoś innego tym, który zapamięta na resztę życia. Albo tym, od którego już niczego nie zapamięta i niczego nie przeżyje…

Taki właśnie dzień dobiega końca w jednym z najstarszych miast Europy. Tuż przed północą policjanci otrzymują wezwanie do jakiegoś niewyjaśnionego zdarzenia: pewien człowiek słyszał może krzyki, może odgłosy strzałów dochodzące z mieszkania sąsiada. Ale teraz panuje tam cisza. Zanim ktoś otworzy drzwi, cofamy się o dwadzieścia cztery godziny.

Wchodzą na scenę kolejne postacie.

Antonio, dawny policjant (formalnie jest nim nadal, ale już od ładnych paru lat pełni rolę szefa ochrony ważnej osobistości sceny politycznej – cóż to za praca, ani ciekawa, ani prestiżowa, a pochłania mnóstwo czasu! I żeby chociaż ktoś dał mu do zrozumienia, że go za to docenia!), który nie może się pogodzić z odejściem żony, choć minęły już dwa lata. Czatuje nocą pod jej oknami, wydzwania na służbowy numer, bo może jednak ona zmieni decyzję?
Elio, człowiek sukcesu, znany prawnik i parlamentarzysta (w tekście nazywany jest na przemian deputowanym, czyli posłem – i senatorem, ale może to omyłka powstała w tłumaczeniu?), podporządkowujący swojej karierze politycznej wszystko, z listą gości na urodzinowym przyjęciu córki włącznie, i śniący nocne koszmary o utracie mandatu (w dodatku na rzecz jakiejś prymitywnej proletariuszki!).
Anarchista i grafficiarz Zero – inaczej Aris, student prawa, ledwie tolerowany przez wykładowców z powodu nieco szokującej aparycji (ma fioletowe dredy i kolczyk w nosie, „jak jakiś dzikus”[1]!), kontestujący wszystko, co reprezentuje ojciec i jego środowisko (no, prawie wszystko… bo piękna, młoda macocha to przecież zupełnie co innego…).
Sasha (właściwie Alessandro, ale to takie banalne…), nauczyciel gimnazjalny, sfrustrowany niesatysfakcjonującą pracą i niezrealizowanymi marzeniami o karierze literackiej, daremnie czekający spełnienia chociaż w miłości – daremnie, bo od lat jest „tym trzecim”, który zawsze musi ustępować miejsca komuś mającemu większe prawa do jego obiektu uczuć.
Kevin, siedmiolatek, obciążony przez matkę pretensjonalnym imieniem, a przez los – licznymi atrybutami potencjalnej ofiary: nadwagą, zezem, jąkaniem, moczeniem nocnym i brakiem ojca (a może raczej… wspomnieniem ojca?).
Emma, absolwentka ukończonego z musu liceum pedagogicznego, kiedyś próbująca bez większego powodzenia kariery piosenkarskiej, dziś zarabiająca na utrzymanie dwójki dzieci jako telefonistka w call center i wciąż lecząca rany po wyjątkowo traumatycznym związku.
Maja, świetnie wykształcona pani domu, żona starszego o ponad dwadzieścia lat mężczyzny, wydająca na byle drobiazg tyle, że Emmie starczyłoby na dwa tygodnie, może miesiąc, dusząca się w małżeństwie, w którym „nie miała co robić w pustym domu o dziewiątej rano (…) trzydzieści lat i wszystko skończone”[2].
Valentina, czternastolatka przeżywająca typową burzę hormonalną okresu dorastania, dostrzegana (przynajmniej tak się jej wydaje) i doceniana tylko przez swojego nauczyciela włoskiego.
I Camilla, urocza pierwszoklasistka, chroniona przez rodziców przed wszelkim złem tego świata, lecz tylko do czasu. Kiedyś przecież musi po raz pierwszy zobaczyć rzeczywistość w prawdziwym świetle…

Ten dzień, choć dla setek czy tysięcy mieszkańców Rzymu – mimo średnio zapowiadającej się pogody – będzie być może rzeczywiście piękny, dla każdej z wymienionych dziewięciu osób stanie się w pewnym sensie wyjątkowy. Nie trzeba się specjalnie zastanawiać, by dojść do wniosku, że tytułowe piękno ma tu wydźwięk ironiczny – wystarczy spojrzeć na poprzedzające wstęp słowa piosenki; każdą frazę da się przypisać którejś ze scen ukazywanych przez narratora w kolejnych odsłonach mijającego dnia. „Trzymasz mnie na krawędzi”; „Dzięki tobie zapomniałem, kim jestem” (albo: „Sprawiłeś/-aś, że zapomniałem/-am o sobie” – bo i tak można przetłumaczyć angielskie słowa „You made me forget myself”, wszystko zależy od kontekstu); „Myślałem, że jestem kimś innym, kimś dobrym”; „Zbierzesz żniwo tego, co zasiałeś”[3].

Z każdą upływającą godziną widzimy sytuację coraz jaśniej; dostrzegamy niewidzialne początkowo nici, wiążące ze sobą poszczególnych bohaterów (czasem wbrew nim samym), ich złudne pojęcia o sobie i o innych, i nasze złudne pojęcia o nich (ktoś, kto na pierwszy rzut oka wydawał się godnym współczucia, w rzeczywistości może okazać się raczej winnym niż ofiarą...), a także to, co zostało zasiane – dawno temu, kiedy kilkorga spośród nich jeszcze nie było na świecie – i czego żniwo ujrzymy w ostatniej scenie...

Ale jeszcze wcześniej zobaczymy rzeczy i zjawiska, na jakie zwykle w codziennym pośpiechu nie zwracamy uwagi; w podświadomości notujemy ich istnienie, lecz traktujemy je jak dobrze znane elementy krajobrazu, i dopiero jakaś odleglejsza perspektywa – na przykład spojrzenie przez pryzmat dzieła literackiego – pozwala nam je ujrzeć w pełnym wymiarze.

Oto przepaść dzieląca świat establishmentu od świata (tak, wiem, że to pojęcie dziś niemodne, lecz gdzież, jak nie w Rzymie, mające swój początek?) proletariatu, znacznie głębsza niż różnica pomiędzy codziennymi ubiorami Emmy i Mai, pomiędzy ciemnym, ciasnym mieszkaniem Tempestów i luksusową willą Fioravantich; to ona sprawia, że córka sprzątacza miejskiego nie ma takich marzeń, jak córka zamożnych mieszczan, a jeśli nawet jakieś w jej głowie zagości, i tak nikt nie uwierzy, że da się je zrealizować... Jest jeszcze garstka młodych ludzi, takich jak Zero, którzy próbują tę przepaść jeśli nie zasypać, to chociaż spłycić, lecz ich metody z góry skazują te działania na niepowodzenie.
Oto banalne może dla nas, ale jakże poważne dla nich samych problemy dorastających dziewczynek, związane z fizjologią i budzącą się seksualnością; zostały z tym wszystkim pozostawione same sobie, ich kontakt z rodzicami ogranicza się do sfery nakazów i zakazów, co nasila naturalne buntownicze odruchy nastolatek.
Oto kwestia nękania i przemocy w szkole. Przecież tyle wiemy o naturze dzieci, zwłaszcza nauczyciele powinni być wyczuleni na istnienie tego zjawiska; jakże więc to możliwe, że nikt nie widzi, jak starsi chłopcy maltretują nieporadnego siedmiolatka?
Oto polityka, gdzie w gruncie rzeczy nie jest ważne dobro ludzi – ci są potrzebni tylko po to, by swego domniemanego reprezentanta popchnąć w górę; gdy już oddadzą głosy, stają się nic nieznaczącą masą... aż do następnych wyborów, kiedy trzeba im znów obiecać coś, czego i tak się nie dotrzyma.

I jest jeszcze samo miasto, ogromny organizm pulsujący rytmem trochę zbliżonym do ludzkiego – intensywniejszym w dzień, słabszym nocą. Przez jego ulice, mosty, parki i place przepływa ogromna masa żywych istnień; codziennie któreś z nich cierpią, któreś z nich gasną – lecz dla miasta znaczy to tyle, co dla mrowiska zniknięcie jednej lub paru mrówek.

Dzień minął, życie toczy się dalej...

A Mazzucco powinna nadal pisać – „Taki piękny dzień” to świetna, dojrzała, mocna proza, która może człowiekiem wstrząsnąć, może go zaboleć, ale i tak chce się ją czytać!


---
[1] Melania Mazzucco, „Taki piękny dzień”, przeł. Joanna Wachowiak-Finlaison, wyd. WAB, 2010, s. 145.
[2] Tamże, s. 111.
[3] Lou Reed, „Perfect Day”, cyt. za: tamże, s. 6-7 (brak informacji o autorze przekładu).

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 997
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: misiak297 09.05.2015 15:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeden dzień. Cóż to jest ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Rzeczywiście, to bardzo ciekawa pozycja. A recenzja wspaniała.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: