Dodany: 26.03.2014 22:23|Autor: dot59
Wpuszczona w trociny
Czasem trafiają mi się lektury, wobec których czuję się w jakiś sposób bezsilna – i nie zawsze chodzi tu o brak sił na przeczytanie czegoś, co od razu mnie tak nudzi lub tak złości, że po kilku stronach odkładam książkę na dobre, by (najczęściej) więcej do niej nie wrócić. Jest też ten drugi rodzaj bezsilności, gdy miotam się pomiędzy zachwytem (lub przynajmniej aprobatą) a niesmakiem, zniechęceniem czy poczuciem absolutnej niekompatybilności z tym, co autor pragnie przekazać.
Z trzech utworów Krzysztofa Vargi, które miałam okazję przeczytać, tylko przy „Gulaszu z turula”, w którym widziałam same atuty, nie dopadło mnie to zjawisko. W „Tequili”, opisującej epizod z życia postpunkowego muzyka, z jednej strony ujęło mnie kapitalne oddanie środowiskowego żargonu, z drugiej – odpychała sama postać narratora i całe jego otoczenie. To samo spotkało mnie przy „Trocinach”.
Bohater i jednocześnie narrator, pięćdziesięcioletni Piotr Augustyn, jest przedstawicielem handlowym jakiejś bliżej nieokreślonej firmy; czy sprzedaje produkty, czy usługi – tego nie wiemy, zdradza tylko, że prawie połowa życia upłynęła mu na podróżowaniu koleją do miast w różnych regionach kraju i spotykaniu się tam z przedstawicielami innych firm, które ów niezidentyfikowany towar chcą nabyć. „Oczywiście nie chodzi o to, żeby coś z tych spotkań wynikało, ale żeby się odbywały, by pozostał po nich ślad w raportach, sprawozdaniach, tabelach, żeby ludzie, którzy w nich uczestniczą, poczuli mocno konieczność swojego istnienia” [44]. Człowiek, który nie widzi sensu swojej pracy, a z jakiegokolwiek powodu nie może jej zmienić, musi czerpać satysfakcję z innych obszarów swojego życia, by zachować równowagę psychiczną. Ale Augustyn tego nie potrafi; jedynym, co sprawia mu przyjemność, jest słuchanie dawnej muzyki sakralnej, ale to za mało, by zrekompensować jego permanentne obrzydzenie i wrogość do… do całego świata właściwie. Że złoszczą go i prowokują do szyderczych uwag niektóre, czy może raczej prawie wszystkie przejawy naszego życia publicznego, zarówno typowo polskie (ostentacyjna i powierzchowna religijność, upodobanie do celebrowania klęsk i katastrof, niechlujstwo, pijaństwo, ksenofobia), jak importowane z Zachodu (kult wiecznego zdrowia, młodości i szczupłej sylwetki, mania biegania, snobistyczne demonstrowanie swojej pozycji społecznej za pomocą laptopa i papierowego kubka z drogą kawą, obsesyjne przywiązanie do portali społecznościowych i eksponowanie na nich całej swojej prywatności), w zasadzie trudno się dziwić. Że drażnią go ludzie prymitywni, małostkowi, gburowaci, niedomyci – także. Tylko że nie ma nikogo, kim by nie gardził i kogo by nie darzył nienawiścią – czy to obcy towarzysze podróży, czy współpracownicy, krewni ze wsi, była żona, jej dziecko z drugiego małżeństwa, a nawet i rodzice (prawda, że w pewien sposób ograniczeni, nieudolnie próbujący wpływać na dorosłego syna, by dopasował się do ich oczekiwań, ale przecież nie znęcający się nad nim ani nie odrzucający go) . I nie ma dla tego żadnego uzasadnienia – nie zaznał wojny, nie doświadczył prześladowań, jego dzieciństwo w PRL było może zgrzebne, ale ani ubogie, ani traumatyczne.
Nienawiść i wzgarda cieknie z jego słów przez całe trzysta sześćdziesiąt parę stron monologu, snutego prawie tak kunsztownie, jak u Myśliwskiego – pełnego dygresji, przeplatającego relację z bieżących wydarzeń z retrospekcjami i z wykładaniem poglądów na wspominane sprawy – lecz pozostawiającego czytelnika z uczuciem, jakby się dotknął jakiegoś trudnego do zmycia brudu. Nawet Ferdynand Bardamu z równie ponurej i nihilistycznej, równie nasyconej turpistycznymi obrazami „Podróży do kresu nocy” Celine’a może wzbudzić w czytelniku choćby cień współczucia; bohater „Trocin” przypomina mi raczej Ripley’a Bogle’a z „Zaułka łgarza” Wilsona, jednej z najbardziej przykrych i antypatycznych książek, jakie w życiu czytałam. A w gruncie rzeczy okazuje się od Bogle’a jeszcze gorszy…
Ciężko to strawić, a jeszcze ciężej wystawić ocenę. Bo z jednej strony za te celne refleksje i za doskonałe odwzorowanie strumienia świadomości psychopaty należałaby się piątka, ale ten pstrzący tekst dość gęsto stek obrzydliwości (a zwłaszcza za jedno przerażające zdanie: „równie dobrze mogliby sobie kupić chomika, tresować go i karmić, a jak już by im się znudził, zgnieść go przerażonego w rękach, tak żeby aż wnętrzności wyszły mu z małej dupki” [166] – nic nie poradzę, opisy choćby hipotetycznego znęcania się nad bezbronnymi zwierzętami automatycznie budzą we mnie odruch pełnego odrzucenia) aż się prosi o „docenienie” odpowiednio niską punktacją.
No, nie wiem, nie wiem… Nic nie pasuje… Czuję się wpuszczona w maliny, chociaż nie, w malinach można znaleźć trochę smaku, więc może raczej w tytułowe trociny…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.