Dodany: 22.03.2014 14:53|Autor: zsiaduemleko

O tym, jak bardzo milutka ta pani Bovary


Mój Boże, i po cóż wyszłam za mąż? - zapyta sama siebie Emma Bovary i będzie się stale zadręczać tym pytaniem. I zawiśnie ono nad nią niczym uciążliwa pszczoła, którą im usilniej odganiać, tym szerszą pętle zakreśli w powietrzu i z tym większą zaciętością wróci. I będzie nieszczęśliwa, nasza pani Bovary, bo jest piękna oraz bezgranicznie ubóstwiana przez męża, który całe swoje życie podporządkuje małżonce, gotowy przychylić jej nieba, a przecież mógłby ją bić po twarzy, a następnie wciągać za nogę do sypialni, gdyby miał tylko na to ochotę. Ale nie, on po prostu ją kocha, a w związku z tym jest nudny. I będzie zblazowana, nasza pani Bovary, bo naczytała się tych głupkowatych romansideł, które zrobiły jej z mózgu marakasy i szuka ona urozmaiceń dla swojego poukładanego jak ubrania w szafie życia. I marzy jej się kochanek: jeden, drugi, a może i dla trzeciego znalazłoby się miejsce, czemu nie, każdemu się zdarza, ale mężczyźni nie czytają powieści o miłości, nie potrafią sobie wyobrazić, czego szuka pani Bovary, więc nie potrafią również jej tego dać. I wraca z objęć kolejnego amanta, nasza pani Bovary, jeszcze bardziej nieszczęśliwa, a w domu jak pies czeka bezwzględnie zakochany w niej mąż, wyrozumiały, zaślepiony blaskiem miłości Karol, a ją mdli na jego widok, niedobrze jej za każdym razem, gdy widzi własne dziecko. Dziwna rzecz, jakie to brzydkie dziecko! - pomyśli Emma. I czytelnik może czasem ma ochotę ją objąć, przytulić i pocieszyć, ale co jakiś czas pojawia się też chęć strzelenia jej w głowę kokosa na otrzeźwienie i wycedzenie jej w twarz "nie dramatyzuj, rozejrzyj się i zacznij wreszcie być szczęśliwą kobietą". Inna sprawa, że i tak by to do niej nie dotarło.

"Przed ślubem zdawało się jej, że go kocha, ale oczekiwane szczęście nie nadeszło. Pomyliłam się więc - myślała i starała się dociec znaczenia słów: szczęście, namiętność, upojenie, słów, które tak pięknie brzmiały w książkach"*.

Mimo wszystko trudno się na Emmę złościć. To tak, jakby mieć pretensje do kilkulatka, że w niektórych kwestiach jest naiwny i zbyt ufny. Pani Bovary - prowincjuszka, ale z pretensjami do paryskiego szyku - ubzdurała sobie coś w tej ślicznej główce i dzielnie szuka mężczyzny, z którym połączy ją miłość nieskazitelna. W zasadzie chyba sama nie potrafi sprecyzować i określić tego, czego szuka, ale z pewnością będzie to coś między marzeniem, ideałem i Christianem Grayem. Trzeba jej też oddać, że podjęła kilka desperackich prób wzniecenia płomienia miłości między nią a Karolem, ale mimo to najgorętszym elementem w ich łożu był termofor. Zaprzysiężone przed Bogiem uczucie szybko jej spowszedniało, pocałunki stały się zbyt regularne (wybiła trzynasta - pora na całusa), w efekcie swoją kochliwość, tęsknotę i pragnienie czułości Emma trzymała dla kochanków, dla małżonka - tej miernoty! - mając jedynie smutek, melancholię, gorycz, a nawet nienawiść. Wszystko ukryte pod pozorami tak doskonale, jak to potrafi jedynie kobieta.

Właśnie na codzienności nieszczęsnej Emmy przede wszystkim opiera się powieść Flauberta. Pani Bovary stale znajduje się w centrum wydarzeń, jest pępkiem historii, obiektem uczuć wszystkich i fascynacją samego autora. No i w gruncie rzeczy to świetna książka.

Flaubert lubi i potrafi się oddawać szczegółom. To dostrzegalne w całej treści dzieła i mimo dużej przystępności oraz lekkości lektury, czytelnik z większymi wymaganiami również powinien czuć się usatysfakcjonowany. Trudno mi teraz opisać te podskórne odczucia i niuanse bez monotonnego cytowania dłuższych fragmentów, ale wiedzcie, że tutaj nie wystarczy, by goście weselni wysiadali z powozów - oni się przy tym przeciągają i rozcierają kolana. Niby kilka słów więcej, a wyobraźnia zyskuje niezbędną, naturalną przestrzeń. Kiedy natomiast dochodzimy do fragmentów poświęconych wyłącznie pani Bovary, wtedy w autorze budzi się jakaś romantyczna bestia. Istnieje podejrzenie (moje wewnętrzne), że albo inspiracją dla postaci Emmy była kobieta, którą Flaubert kochał, albo obdarzył on szczerym uczuciem fikcyjną i wykreowaną w głowie bohaterkę. Bo opisy pani Bovary czarują drobiazgami i pieczołowitością, tak jakby rodziły się w wyniku wielogodzinnych obserwacji obiektu, a zafascynowany autor z namaszczeniem i pietyzmem oddaje się charakterystyce postaci, jej zachowań. Takiego wysublimowanego portretu złożonego z rozsypanych w powieści zdań może Emmie pozazdrościć niejedna kobieta.

"Znalazłszy się w kuchni, pani Bovary podeszła do komina. Ujęła suknię końcami palców na wysokości kolana, uniosła ją aż do kostki i poprzez obracającą się na rożnie pieczeń przysunęła do płonących głowni nóżkę w czarnym trzewiku. Blask ognia oświecał ją całą, przenikając jaskrawym światłem tkaninę jej sukni, gładką, białą skórę, i nawet powieki, które przymrużała niekiedy. A gdy podmuchy wiatru wpadały przez uchylone drzwi, przesuwały się po niej czerwone odblaski. Z drugiej strony kominka siedział młodzieniec o jasnych włosach i przyglądał się jej w milczeniu"**.

Bo cóż innego pozostało, jeśli nie przyglądanie się i chłonięcie tego rodzaju obrazów. A Flaubert raz za razem karmi nas kolejnymi detalami: a to na temat wypolerowanych i mających kształt migdałów paznokci Emmy, a to znów sposobu, w jaki słońce oświetlało jej policzki i koniuszki uszu, które ukradkiem wychynęły spod włosów (również zachwycających, a jakże!). Idealizowanie i gloryfikowanie? Tak, zdecydowanie. Ale jakimś cudem ani przez moment nie trąci banałem. Nazwijcie mnie mięczakiem, miękką szyją i ciepłą kluchą, ale te fragmenty najzwyczajniej w świecie są ładne literacko. No co? Podobają mi się i trudno.

Niech nikogo nie zmyli to, co do tej pory w tym tekście uznałem za warte podkreślenia. "Pani Bovary" to powieść daleka od romantyzmu w stanie czystym. Dawniej pojawiały się przecież zarzuty o niemoralność i nieobyczajność dzieła, były zakazy - dzisiaj kompletnie niezrozumiałe. Choćby z tego powodu warto się zapoznać i przekonać, co takiego kiedyś budziło kontrowersje (zapewne m.in. suknia wyzywająco uniesiona przez panią Bovary AŻ do kostki), a obecnie jedynie porusza wrażliwość czytelnika. Tutaj proza życia miesza się z poetycznością uczuć i emocji, a miłość uwarunkowana bywa zamożnością i stanem posiadania. Gorycz codzienności i niespełnienie są jedynie przysypane słodkim cukrem czułych słów oraz pięknych fraz, zagłuszona jest realność. Niemal wszystko naznacza piętno fałszu, a samooszukująca się Emma, jak w gorączce poszukująca nieokreślonego ukojenia w romansach, budzi współczucie. Boleśnie prawdziwa i określona jest za to pogarda pani Bovary do męża, której ten nie dostrzega, bo mu oczy miłością zarosły. I jedynie skończeni optymiści mogą oczekiwać, że taki układ znajdzie szczęśliwe zakończenie.

PS Mój egzemplarz "Pani Bovary" pochodzi z radosnego i bezinteresownego obdarowywania się książkami na biblionetka.pl, więc jeszcze raz dziękuję anonimowej Mikołajce. Oby dobro do Ciebie wróciło ze zdwojoną siłą.


---
* Gustave Flaubert, "Pani Bovary", przeł. Aniela Micińska, wyd. Hachette Livre Polska w porozumieniu z wydawnictwem Świat Książki, [2005], str. 30.
** Tamże, str. 68.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4844
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 4
Użytkownik: misiak297 24.03.2014 09:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój Boże, i po cóż wyszła... | zsiaduemleko
Świetna recenzja! A ja znowu będę płakał, że przemknęła i nie ma jej na stronie głównej...

Podoba mi się, jak lekko i z pazurem potrafisz pisać o klasyce, a zarazem zachować ogromny szacunek dla tych dzieł. "Panią Bovary" zachwyciłem się parę lat temu, w tym roku planuję powtórkę. Biedna, nieszczęśliwa kobieta. I wielka literatura.
Użytkownik: rafciu 24.03.2014 22:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój Boże, i po cóż wyszła... | zsiaduemleko
Leżałem, jak to przeczytałem: "naczytała się tych głupkowatych romansideł, które zrobiły jej z mózgu marakasy". Dobre, naprawdę dobre! Mnie książka wynudziła, wymęczyła, skończyłem z ulgą. Choć pewnie przesłanie aktualne, tyle, że zamiast romansideł: telenowele, komedie romantyczne i love story z "życia na ciepło" czy netu. I motyw oczu zarośniętych miłością też znany aż nazbyt dobrze. A mnie kostki i nadgarstki nadal kręcą, mimo, że kobiety pokazują duuuużo więcej niż Emma ;-P
Użytkownik: Etar 27.03.2014 09:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój Boże, i po cóż wyszła... | zsiaduemleko
Przyjemnie się czytało recenzję :)
Lubię Panią B.
To dobra lektura o niezwykłym dramacie ludzkim.
Użytkownik: misiak297 06.04.2014 02:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój Boże, i po cóż wyszła... | zsiaduemleko
Sięgnąłem powtórnie po "Panią Bovary" - delektuję się i zachwycam każdym słowem. Ja nie wiem, jak ten Flaubert to robił, ale on nawet jak opisuje muchy topiące się w jabłeczniku, nadaje temu jakieś subtelne piękno. Pozwólcie, że zacytuję tutaj dłuższy fragment. Ileż w nim napięcia (również erotycznego!):

"Pewnego dnia zjawił się około trzeciej; wszyscy byli w polu; wszedł do kuchni, lecz w pierwszej chwili nie zauważył Emmy. Okiennice były zamknięte, przez szpary wpadały długie, cieniutkie smugi blasku, odbijały się w załamaniach mebli i rzucały drgające plamy na sufit. Na stole po brudnych szklankach łaziły muchy i bzykając topiły się na dnie w nie dopitym jabłeczniku. Blask padający z komina nadawał aksamitnego połysku osiadłym na blasze sadzom i błękitnym odcieniem powlekał zimne popioły. Miedzy oknem a kominem siedziała Emma. Szyła. Nie miała żadnej narzutki i na jej nagich ramionach widniały kropelki potu. Stosownie do wiejskich obyczajów spytała, czyby się czegoś nie napił. Odmówił, ale nalegała i śmiejąc się zaproponowała wreszcie, że wypije z nim razem kieliszek likieru. Sięgnęła do szafy po butelkę curacao, napełniła po brzegi jeden kieliszek, a do drugiego wlała kilka kropel i trąciwszy się z Karolem, podniosła kieliszek do ust. Ale był prawie pusty, odchyliła w tył głowę i wyginając szyję śmiała się, że nic nie czuje; szybkim ruchem wysuwała spomiędzy drobnych ząbków koniuszek języka i wylizywała dno kieliszka.
Siadła i pochyliła się znów nad robotą. Cerowała białą bawełnianą pończoszkę. Głowę miała spuszczoną. Milczała. Karol te nic nie mówił i patrząc na smugę kurzu, którą lekki podmuch, wiejący dołem przez szparę od drzwi, pędził po kamiennych płytach, słyszał tylko krew tętniącą w czaszce i dalekie gdakanie niosącej się gdzieś na podwórzu kury. Emma, by się orzeźwić, przykładała od czasu do czasu dłonie do policzków i chłodziła je potem na żelaznych prętach komina." (s. 18-19).

Nie wiem jak wy, ale ja jestem urzeczony.

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: