Dodany: 10.10.2008 16:49|Autor: dot59
Rok z życia mazurskiej Bridget Jones
Jak już niejednokrotnie pisałam, adnotacje na okładce w rodzaju „Bestseller. Ponad 200 000 sprzedanych egzemplarzy!”[1] albo „polskie to-i-tamto” działają na mnie raczej odstraszająco, ale z obawy, by w zalewie produktów przereklamowanych nie przeoczyć jakiejś perełki, której jedynym mankamentem są zbyt gorliwe zabiegi marketingowe wydawcy, staram się jednak rzucać okiem na tak oznakowane dzieła. Z „Domem nad rozlewiskiem” miałam o tyle ułatwioną sprawę, że dostałam go w prezencie, a darowanej książce zawsze zaglądam w kartki, choćby tylko z wdzięczności dla ofiarodawcy.
Przeczytałam piorunem, choć powieść liczy sobie blisko 500 stron sporego formatu i dość drobną czcionką. Niewątpliwie należy do gatunku tych, które da się czytać niezależnie od stanu ducha i umysłu, i to jej można policzyć na plus. Jednakże określenie jej przez wydawcę „polskim »Rokiem w Prowansji«”[2] wydaje mi się cokolwiek przesadne. „Rok w Prowansji” to skrzyżowanie dziennika i reportażu, opisujące z wyraźnie satyrycznym wydźwiękiem przebieg zderzenia dwóch światów, przy czym opozycja miasto - wieś jest tu o wiele mniej znacząca niż kontrast Anglia - Francja, i tak naprawdę zupełnie nieważne jest, co autor-narrator robił wcześniej i jak się ma do przeprowadzki jego życie prywatne. W „Domu nad rozlewiskiem” to nie mazurska wieś i nie różnice obyczajowe między nią a odległą o jakieś trzy godziny jazdy Warszawą stanowią rzeczywisty przedmiot opowieści, lecz sama bohaterka, jej własne przeżycia i odczucia. Nie ma w tym zresztą nic złego ani nieciekawego; przewartościowanie osobistych priorytetów, niezgoda na wszechogarniającą komercję i odkrywanie uroków życia bliżej natury to temat nietracący na aktualności od czasu Henry’ego Thoreau, w naszych obecnych realiach wręcz gorący, a jego ujęcie może być tak różne, jak różne bywają życiowe okoliczności zmuszające do zmian.
Ale chyba trochę za dużo grzybków znalazło się w tym mazurskim barszczu, bo i czegóż tu nie mamy!
Jest miażdżąca krytyka stosunków panujących w mediach i reklamie („(...) nasze dzieło ma przetrwać kampanię reklamową. Przynieść forsę nam i producentowi. Potem nasze wiekopomne dzieło może iść na śmietnik”[3]; „najważniejsze, kto się jak ubiera, kto schudł i zrobił karierę, kogo kochają tłumy za wulgarne wypowiedzi, wyuzdane teksty, opowiadania o łóżkowych wyczynach”[4]).
Są echa mnóstwa innych aktualnych zjawisk, o których czytamy w prasie czy słyszymy w telewizji (bezrobocie z „wyuczoną bezradnością”, pazerność i obłuda niektórych duchownych, alkoholizm, rozpowszechniona zwłaszcza wśród wielkomiejskich singli moda na „szybki seks bez zobowiązań”, obsesja wiecznej młodości i szczupłości, a nawet borelioza).
Jest dyskretny apel o akceptację osób niepełnosprawnych (Kaśka), gejów (Janne) i Żydów (wspomniana w kilku zdaniach matka Anny-Wrony).
Jest apoteoza prostego, wiejskiego wiktu, może zbyt kalorycznego, ale smacznego, pachnącego, pozbawionego chemikaliów („(...)jak wrócisz, polecisz zbadać cholesterol, a tu niespodzianka! Będzie super wskaźnik! Twoja pani doktor się zdziwi, a ty powiesz: mięso z grilla – tłuste żeberka, masło z maślarki – krowie, tłuste mleko i bułki pszenne (...)”[5]), wzbogacona o apetyczne przepisy na co ciekawsze dania.
Jest pochwała małej przedsiębiorczości pod hasłem „dla chcącego nic trudnego”; co prawda na marginesie przewija się informacja, że jeden z drugoplanowych bohaterów musi zlikwidować swój tartak i zakład meblarski, bo nie radzi sobie ani z dyscypliną wśród pracowników, ani z egzekwowaniem długów od kontrahentów, ale zaraz „chce założyć hodowlę królików. Taką wielkoprzemysłową. Bez potrzebnego kapitału zajmie mu to sporo czasu, ale uparł się”[6]. Jest opatrzona podobnym, jeszcze wyrazistszym przesłaniem, zachęta do pójścia za głosem serca bez względu na uprzedzenia i konwenanse, a kto jej posłucha, będzie nagrodzony; wystarczy chcieć – i córka w jednej chwili wybaczy matce, że ta przed trzydziestu laty zostawiła ją i ojca dla obcego mężczyzny, i niekochana żona ucieknie do innego, robiąc miejsce dziewczynie z dawnych marzeń, i ognista kobietka, marząca za ladą sklepiku o wiernym i silnym kochanku, doczeka się swego tirowca...
Jest wreszcie – doceniona i chwalona przez wielu czytelników – laudacja na cześć staropolskiej gościnności i rodzinnej atmosfery. Faktem jest niezaprzeczalnym, że dom, w którego progach każdy witany bywa ciepło i serdecznie, to wartość nadzwyczaj cenna. Lecz w domu nad rozlewiskiem nie tylko jego spiritus movens – czyli mama Basia – musi być osobą wielkiego ducha; także i goście, bo jakże by inaczej mieli się wzajemnie tolerować przy jednym stole aktualni pretendenci do Gosinego serca (i ciała...) wraz z jej teoretycznie byłym, ale na papierze wciąż rzeczywistym i jedynym, mężem! Mnie to wszystko wydawało się jakieś lekko sztuczne; może to wina mojej osobowości, ale nie wyobrażam sobie takiego zupełnie bezkolizyjnego rozpadu z przetasowaniem, jaki ma miejsce w przypadku rodziny Gosi i Konrada, nie rozumiem zupełnego braku wysiłku obojga, by cokolwiek naprawić, nie akceptuję bezrefleksyjnych ekscesów erotycznych, przydarzających się bohaterce po drodze do tej „właściwej” miłości.
Jest zresztą więcej przyczyn, dla których nie bardzo umiem ją polubić i zrozumieć. Choćby to, że wyszydza i potępia prymitywne, wulgarne wypowiedzi swoich młodszych kolegów i koleżanek z branży, a sama wcale nie pozostaje im dłużna; mniejsza już o wszystkie „szlagi”, „cholery” i „gówna”, bo aż taką purystką nie jestem, żeby odbierać normalnemu człowiekowi prawo do rzucenia mocniejszym słowem pod adresem irytujących rzeczy czy zjawisk, ale zupełnie zniesmaczyło mnie odezwanie się Małgorzaty do córki (w obecności męża i narzeczonego córki) w taki oto sposób: „Marysiu! Złap się za c...ę! (...) Złap się, bo inaczej... wiesz, ten dureń dzieci roznosi”[7].
Podobną niekonsekwencję okazuje, jeśli chodzi o kwestie tzw. image’u; zżyma się, że „Liczy się uroda, młodość, top, szczyt, trend. Króluje szczupła sylwetka, kolorowe włosy, tipsy długie i upstrzone, nawet brylantami, na co dzień, silikon, kolagen”[8], ale nawet już nie musząc „wykazać się” w pracy odpowiednim wyglądem, godzinami utyskuje na niedoskonałości swojego ciała, które wskutek smakowitej wiejskiej diety osiągnęło rozmiar „aż” 40, i boi się rozebrać przy ukochanym, by ten nie uznał jej za patologicznego grubasa...! Prawdę powiedziawszy, jakoś mi ona dziwnie przypomina Bridget Jones...
Ale to nie jej osobowość jest czynnikiem, który przesądza o mojej nie najlepszej ocenie tej lektury.
Męczy mnie nadmiar powtarzających się scen (relacje z przygotowywania kolejnych posiłków, detaliczne opisy prac budowlanych) i lekka chaotyczność układu poszczególnych wątków.
Irytuje mnie notoryczne mieszanie czasu narracji, i nie mam tu na myśli momentów, gdy narratorka relacjonując bieżące wydarzenia, cofa się myślą w przeszłość, ale na przykład takie: „Wieczorem, w kuchni same rządzimy, bo mama jest w kiepskim stanie (...). Konrada nie ma.(...) - No! To musi być pycha! - Konrad wszedł do kuchni, uśmiechnięty”[9].
Przeszkadza mi niekonsekwencja autorki w stosowaniu stylizacji językowej. Większość dialogów toczy się bowiem w typowym „ogólnopolskim” języku potocznym, ale mama Basia, opowiadając dzieje rodziny, nagle zaczyna używać konstrukcji i słownictwa typowych dla polszczyzny narracyjnej („Jego matka, Jadwiga Lubicka, była ubogą szlachcianką. Nadto prowadziła wraz z ojcem gospodarstwo, mająteczek, ze znawstwem i zamiłowaniem. Działo się tak dlatego, że jej bracia działali w tajnych stowarzyszeniach i byli poświęceni walce narodowowyzwoleńczej”[10]). Autochtoni posługują się gwarą pozbawioną stałych cech charakterystycznych – w jednej wypowiedzi tej samej osoby słychać różne końcówki fleksyjne („A pani wie, jak my tu wszyscy czekali z paniom Basiom na panią!”[11]; „My razem chowały się (...). My obie z Zuzią źle wybrały. My byli piękne panny. (...) Tylko że dziewczyny powyjeżdżali (...)”[12]). Trafiają się i niezręczności stylistyczne albo dziwolągi leksykalne („Sławka ma nos jak gałka hamulca od karuzeli, bo poryczała się w poczuciu winy jak mała”[13]; „kupiłam petardę ciepłych skarpetek”[14]; „krążek cytryny ze skórką, wyduźdany, z cukrem”[15]), i – o zgrozo! - niepoprawione przez korektę błędy ortograficzne („dokoptowali”[16], „chaust”[17]).
Sporą niezręcznością ze strony wydawcy jest zacytowanie na okładce pozytywnej oceny powieści pióra znanej postaci, pojawiającej się w tekście pod własnym nazwiskiem jako przygodna znajoma Barbary i Tomasza [„bywaliśmy w kawiarni, w której można było spotkać profesor Marię Szyszkowską, no wiesz, tę filozofkę. Jest fantastyczna. Przegadałyśmy kilka miłych popołudni (...)”[18]); moim zdaniem nie bardzo wypada prosić o recenzję kogoś, o kim autor – choćby jak najbardziej zasadnie i choćby tylko ustami bohatera – wyraża się w superlatywach, bo stawia to recenzenta w dwuznacznej sytuacji...
W sumie nie jestem w stanie zdobyć się na zachwyt; owszem, przeczytać się dało, było ciepło, optymistycznie i krzepiąco, ale nie jest to pozycja z gatunku tych, które zostaną we mnie na zawsze.
---
[1] Małgorzata Kalicińska, „Dom nad rozlewiskiem”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2006, tekst z okładki.
[2] Tamże.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże, s. 38.
[5] Tamże, s. 183.
[6] Tamże, s. 345.
[7] Tamże, s. 179.
[8] Tamże, s. 38.
[9] Tamże, s. 107.
[10] Tamże, s. 171.
[11] Tamże, s. 95.
[12] Tamże, s. 195.
[13] Tamże, s. 11.
[14] Tamże, s. 127.
[15] Tamże, s. 163.
[16] Tamże, s. 18.
[17] Tamże, s. 459.
[18] Tamże, s. 426.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.