pt.
"- Tak. Co to, czyta pan gazety?
- Właśnie.
- Teraz dużo piszą o pożarach.
- Nie, ja nie czytam o pożarach. - Raskolnikow spojrzał na Zamietowa z zagadkową miną, szyderczy uśmiech wykrzywił mu wargi. - Nie, wcale nie czytałem o pożarach - ciągnął dalej, mrugając do Zamietowa."
Mam nadzieję, że inni o pożarach czytają i z konkursowymi fragmentami problemów nie będzie. :)
Przedstawiam 30 fragmentów, z różnego rodzaju pożarami. Małymi, dużymi, groźnymi bardziej lub mniej, powstałymi w sposób naturalny lub przez podpalenie, łatwymi do rozpoznania i trochę trudniejszymi. Tych łatwiejszych jest całkiem sporo, ale dla konkursowych wyjadaczy znajdą się i trudniejsze orzeszki.
Niektóre fragmenty są dość długie, częściowo zrobił się taki spaghetti konkurs. Ale pożary na ogół są podobne, więc potrzeba czasem trochę dłuższego fragmentu do rozpoznania. A też niektóre fragmenty dobrze brzmią tylko w całości i poszatkowanie ich byłoby wręcz barbarzyństwem.
Podpowiedzi - umiarkowanie dozwolone. Ale mają tylko lekko rozwiewać dym, a nie naprowadzać wprost. I podpowiedzi muszą dotyczyć fragmentów, tak aby nie można było odgadnąć książki po samej podpowiedzi. Nie zdradzamy ewentualnych powiązań rodzinnych pomiędzy fragmentami lub ich rodzicami. I nie zdradzamy, co kto czytał lub nie. Taką informacje będę rozsyłał indywidualnie.
Punktacja tradycyjnie po jednym punkcie za autora i tytuł. W przypadku równej punktacji decyduje data ostatniego mejla.
Termin do 13 września (sobota), do godz. 23:59.
Odpowiedzi przysyłajcie do remizy [...].
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Pali się!
Pali się!!
Pali się!!!
Pali się!!!
2.
W nocy [B.] spał niespokojnie. Przed piątą wyrwał go ze snu łomot pojemników na butelki i głośne przekleństwa mleczarza. Chłopiec wyszedł ze swego łóżeczka, wywlókł spod fotela kalosze, po ciemku odnalazł sweter i udał się na balkon, wymijając zręcznie kanapę ze śpiącą mamą. Pamiętał, że na balkonie wujek [Ż.] zwykł był palić niepotrzebne zwoje kalek zawierających tajne projekty dla (...). Wuj używał do tego celu specjalnego kubełka po marmoladzie wieloowocowej. [B.] wszakże postanowił oddać cesarzowi co cesarskie i rozniecić ognisko wprost na kamiennej posadzce balkonu.
Kalka paliła się płomieniem wielkim, lecz krótkotrwałym. Ogniowi groziło wygaśnięcie. [B.] rzucił więc na stos spory plik tygodników kulturalno-społecznych, kilka nudnych, jego zdaniem, broszur, dużą ilość własnych rysunków przedstawiających głównie czołgi, a wreszcie, wiedziony raczej pomysłowością niż wiedzą, chlusnął w ogień resztę denaturatu, którym wczoraj kuzynka [C.] myła szyby w kredensie.
Paliło się fajnie. Od denaturatu ogień był jakby niebieski. A kiedy zajęła się firanka, płomienie zyskały piękny odcień żółci. [B.] byłby dłużej upajał się tą feerią barw, był jednak mądrym dzieckiem i wiedział, że od firanek na ogół zaczyna się pożar. Tyle przynajmniej spamiętał z pewnego pouczającego filmu w telewizji.
Udał się więc spokojnie do łazienki, by nalać wody do dzbanka. Trochę to trwało. Kiedy wrócił, nie było już firanki, ale ogień dogasał. [B.] polał wodą dywan, na którym tliło się kilka iskier, chlusnął dla świętego spokoju na okopcone ściany i zalał ostatecznie Neronowe ognisko.
Potem ziewnął, zrzucił kalosze i wskoczył do łóżka pod ciepłą jeszcze kołderkę. Strasznie zachciało mu się spać.
3.
Moja matka ani mu nie dogadzała, ani nie umiała postępować dość stanowczo. Dopiero pewnego dnia, kiedy napluł na nią, przetrzepała mu skórę co się zowie.- Ty stara jędzo niemiecka! - krzyczał [K.]. - Poczekaj, spalę ci ten twój niemiecki dom.
Słowa "Niemiec", "niemiecki" oznaczały w jego pojęciu obelgę. Tego samego popołudnia dostał się po kryjomu do komórki na poddaszu, gdzie znajdowały się różne rupiecie, i podłożył ogień pod kupę starych sienników. Pożar ogarnął wnet całe piętro, a ponieważ dom był stary, o zmurszałym belkowaniu i wypróchniałej podłodze, nie pomógł żaden ratunek, chociaż ludzie od razu ustawili się w kolejkę do basenu i wiadra z wodą, podawane z rąk do rąk, krążyły bez przerwy. Udało mi się uratować wszystkie papiery i trochę mebli. Strat w ludziach nie było z wyjątkiem dwu starych niewolników, którzy zachorowawszy leżeli właśnie w łóżkach. Z domu pozostały tylko nagie ściany i piwnice. [K.] nie ukarano, gdyż pożar napędził mu dosyć strachu i sam omal nie padł ofiarą płomieni. Widząc, jakiego nieszczęścia narobił, schował się pod łóżko i dopiero dym go stamtąd wypędził.
4.
- Teraz mu pokażę - krzyknął nie zatrzymując się. - Nie chcesz mnie? To dostaniesz to w zamian! - Wiatr i akacje odpowiedziały na jego krzyk jak wiele odległych głosów.
Przy drugiej drodze dojazdowej skręcił w prawo, kierując się ku sercu plantacji. Biegł przez dwadzieścia minut i kiedy wreszcie się zatrzymał, dyszał ciężko.
- Diabli z tobą. Diabli z wami wszystkimi. - Jego głos był ochrypły i załamywał się po długim biegu.
- Niech cię diabli. - Zszedł z drogi i zaczął się przedzierać przez plątaninę drzew. Akacje miały już dwa lata i cienkie, przeplatające się gałęzie zagradzały mu drogę, niczym ręce usiłujące go powstrzymać; małe rączki czepiające się w desperacji jego ubrania jak ręce proszącego żebraka. [D.] odsuwał je niecierpliwymi gestami i przedzierał się dalej. W końcu był już głęboko pomiędzy drzewami.
- Tutaj! - powiedział szorstko. Uklęknął na małych gałązkach i opadłych liściach, które zasłały ziemię miękkim dywanem. Zgarnął rękami sporą ilość ściółki, łkając przy każdym ruchu tak, że wylewające mu się z ust słowa były nieskładne i pozbawione sensu.
- Suche, wszystko jest suche. Pokażę ci teraz - nie chcesz... Wszystko, co zrobiłem dla ciebie... nienawidzę cię... Och, tatusiu! Dlaczego? Dlaczego nie chciałeś... co ja ci zrobiłem?
Wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek. Potarł dwa razy i dwa razy zapałki złamały mu się w palcach. Trzecia jednak zapłonęła niebieskim ognikiem, rozsypując iskierki siarki i rozpalając się pewnym, żółtym ogniem, który tańczył pomiędzy jego złożonymi dłońmi.
- No to masz! - Wsadził płonącą zapałkę w suche liście. Płomień zamigotał, przygasł i ożywił się, gdy zajęła się kępka suchej trawy.
Trawa spaliła się szybko i ogień znowu przygasł, ale po chwili zapalił się suchy liść i pomarańczowe płomyki zamigotały wesoło pomiędzy gałązkami. Rozległ się lekki trzask i ogień rozszerzył się na boki. Płonący liść uniósł się z żarem w powietrze.
[D.] cofnął się o krok, gdy płomienie skoczyły mu ku twarzy. [D.] już nie płakał.
- Tato - szepnął, kiedy płomienie objęły niższe gałęzie drzewa. Poryw wiatru uderzył w drzewo i rozsypał iskry i złote języki ognia przenosząc je na sąsiednią akację.
- Tato! - Głos [D.] był niepewny. Wstał z ziemi, ocierając nerwowo ręce o koszulę.
- Nie. - Potrząsnął ze zdumieniem głową patrząc, jak drzewko rozkwita na czerwono, a ogień szepcze cicho na wietrze.
- Nie. - Podniósł głos. - Nie chciałem... - Jego krzyk został zagłuszony trzaskiem palących się gałęzi. Szept płomieni szybko przemieniał się w narastający ryk.
- Nie! Dosyć! - krzyknął. - O Boże, nie chciałem. Nie! Nie! - Rzucił się na drzewo, wprost na jasne płomienie, kopiąc dziko gałęzie i rozrzucając je na strony tak, iż spadały na boki i wzniecały nowe ognie.
- Nie, dosyć. Proszę, zatrzymaj to! - Rwał płonące drzewo, dopóki żar nie zmusił go do cofnięcia się. Podbiegł do następnej sadzonki i zerwał liściastą gałąź. Wrócił do ognia, bijąc w płomienie i płacząc w otaczającym go dymie.
Unoszone zachodnim wiatrem, czerwonopomarańczowe języki lizały kolejne drzewa. [D.] stał samotnie w kłębach dymu i wirującego popiołu.
- Tato! Przepraszam, nie chciałem tego.
5.
- Tatusiu - powiedział [M.]. - Obudź się! Ugasiliśmy pożar w lesie!
(...)
- O czym ty mówisz? - zapytał?
- Prawdziwy mały pożar lasu - wyjaśnił [M.]. - Zaraz za poletkiem tytoniowym. Palił się mech i mama powiedziała, że to mogła być iskra z komina...
[X] zerwał się z fotela i natychmiast poczuł przemożną chęć działania. Kapelusz stoczył się po schodach.
- Zgasiliśmy go! - krzyknął [M.]. - Od razu został zgaszony. Nie musisz się niepokoić.
[X] stanął jak wryty. Ogarnęła go złość.
- Gasiliście beze mnie? - zawołał. - Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? Pozwoliliście mi spać, nic nie mówiąc!
- Ależ kochanie - odezwała się [Y], wychylając się z okna w kuchni. - Pomyśleliśmy, że nie trzeba cię budzić. To był naprawdę mały pożar, trochę tylko dymiło. Szłam właśnie tamtędy, niosąc wiadra z wodą, i wystarczyło pokropić go po drodze...
- Po drodze! - wykrzyknął [X]. - Tylko pokropić! Pokropić, co za słowo! I zostawić palący się ogień pod mchem, niestrzeżony! Gdzie on jest? Gdzie?
[Y] przestała robić to, co właśnie robiła, i prędko podreptała pierwsza w stronę tytoniowego poletka. [M.] został na werandzie, patrząc za nimi. Czarna plamka mchu była naprawdę bardzo niewielka.
- Można by pomyśleć - rzekł w końcu [X], bardzo powili - że taka plamka nie jest niebezpieczna. Otóż jest. To się może dalej palić pod mchem. W ziemi. Może minąć godzina, może nawet dwie, a potem nagle puf! - ogień wybucha w całkiem innym miejscu. Rozumiesz?
- Tak, kochanie - odpowiedziała [Y].
- Dlatego zostanę tutaj - mówił dalej [X], grzebiąc z niezadowoleniem w mchu. - Żeby pilnować. Nawet całą noc, jeżeli będzie trzeba.
6.
- [S.]! [S.]! Spójrz! Nic mu się nie stało! Pływa sobie po jeziorze.
(...)
[C.] odpłynął dość daleko i nie zagrażało mu żadne niebezpieczeństwo. Kanu natomiast znajdowało się w sytuacji gorszej, ponieważ brzeg był wciąż jeszcze zbyt blisko, a na samym skraju płonącego lasu, tuż nad wodą rosło ogromne drzewo, solidnie już ogarnięte płomieniami. [S2.] robił gwałtowne wysiłki, aby wykręcić łódkę na płytkiej wodzie, co wcale nie przychodziło łatwo, chociaż trwało o wiele krócej niż pisanie o tym. Wtem kora płonącego drzewa pękła od gorąca z wielkim hukiem i ogień skoczył po szczelinie na sam wierzchołek. Wielka, wachlarzowata korona drzewa, które niezawodnie przez parę stuleci majestatycznie wznosiło się nad okoliczną puszczą, stanęła w płomieniach, wystrzelających wysoko ponad leśnego olbrzyma. Tymczasem dobrze już spalony pień u podstawy nie wytrzymał i całe potężne cielsko zaczęło się chwiać, przechylając się groźnie w stronę jeziora, dokładnie w kierunku kanu. Początkowo powoli, z każdą jednak chwilą coraz prędzej płonący olbrzym tracił równowagę, aż wreszcie zaczął padać. Po raz pierwszy [S2.] ogarnęło śmiertelne przerażenie. Rozpaczliwymi ruchami wiosła wstrzymał łódkę, zmierzającą bardzo powoli w stronę głębszej wody, i wpędził ją z powrotem prawie na sam brzeg. Tuż za nimi, niczym potężna pochodnia, runęła wielka sosna. Rozległ się ogłuszający huk, trzask i syk wody, stykającej się z ogniem; słychać go było pewnie w całej okolicy. Buchnęły kłęby pary i dymu gaszonych płomieni, przesłaniając cały świat. Fale powstałe w chwili upadku olbrzyma wstrząsnęły wątłą łódeczką jak piórkiem. [S.] straciła ze strachu panowanie na sobą i zerwawszy się w chyboczącym kanu na równe nogi, zaczęła krzyczeć jak małe dziecko. [S2.] wyskoczył z łodzi i pobiegł do siostry, aby ją objąć, pocieszyć i uspokoić, że już teraz doprawdy nie ma się czego obawiać.
7.
- Msabu - powtórzył - myślę, że powinnaś wstać. Myślę, że Bóg nadchodzi.
Gdy to usłyszałam, rzeczywiście wstałam z łóżka i spytałam [K.], dlaczego tak myśli. Zamiast odpowiedzi zaprowadził mnie do jadalni, gdzie okna wychodziły na zachód, na góry. Zobaczyłam przedziwne zjawisko. W górach paliła się trawa, od samego szczytu aż do podnóży; sprawiało to takie wrażenie, jakby ściana ognia stała zupełnie pionowo, i naprawdę przywodziło to na myśl jakąś gigantyczną figurę, która zbliżała się w naszym kierunku. Przez jakiś czas podziwiałam ten fenomen, potem zaczęłam go wyjaśniać stojącemu obok [K.]. Chciałam go uspokoić, bo wydawał mi się okropnie przerażony. Ale moje wyjaśnienia nie wywarły na nim większego wrażenia; sądził widocznie, iż z chwilą zbudzenia mnie skończyła się jego misja.
- Niech będzie, może tak jest - oświadczył. - Ale myślałem, że powinnaś wstać na wypadek przyjścia Boga.
8.
Gdy na rozżarzonych nizinach półwyspu Floryda spiekota, pochłaniająca wodę, tak się wzmoże, że ludziom i zwierzętom grozi śmierć z pragnienia, ziemia zaś ciągle jest jak płynny ołów, a niebo jak białe, rozżarzone żelazo bez jednej chmurki, wówczas zrozpaczeni ludzie zapalają trawy i suche zarośla. I wtedy nagle zaczyna padać deszcz. Sam widziałem to dwukrotnie, a kto choć do pewnego stopnia obeznany jest z prawami, siłami i zjawiskami przyrody, wyjaśni to sobie bez naukowych tłumaczeń.
O tym pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby wyciąć nożem potrzebne do zapalenia łodygi. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, potem szybciej ogarniał coraz szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic nie podobna było objąć wzrokiem,
Przeżyłem już kilka pożarów prerii, ale żaden nie posuwał się z takim grzmiącym łoskotem jak to piekło kaktusowe; kaktusy pękały z hukiem podobnym do huku wystrzałów tak silnym, jak gdyby cały korpus wojska stanął do bitwy. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiły się opary dymu, przez który przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucane w górę jak strzały.
Czułem, jak ziemia drży mi pod nogami. To była najlepsza pomoc, jaką - przynajmniej teraz - mogłem dać [B.M.] i jego ludziom. Z tą myślą wróciłem nie troszcząc się już o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną zużyłbym zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem [S.] i [B.] z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
- Rany boskie, [C.], co się tam właściwie dzieje? Najpierw wydało mi się, że to trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę, na przykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
- Piasek nie, [S.], lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
- Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia?!
- Właśnie że ja.
- Ależ, człowiecze, w jakim celu?
- Aby sprowadzić deszcz!
- Deszcz? Nie weź mi tego za złe, [C.], ale zdaje mi się, że dla odmiany dostałeś lekkiego bzika!
- Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich wariaci uchodzą za bardzo rozumnych?
- Sam chyba nie sądzisz, że zrobiłeś coś mądrego. Gorąco podwoiło się teraz raczej, niż zmniejszyło.
- Gorąco się wzmogło i przez to w powietrzu będzie więcej elektryczności!
- Daj mi, na przykład, spokój z elektrycznością! Nie mogę jej ani zjeść, ani wypić i nie wiem w ogóle, co to ta jedna.
- Niebawem ją usłyszysz, gdyż wkrótce zerwie się burza, może nawet z piorunami.
- Przestańże! [C.], biedaku, dostałeś naprawdę bzika!
Spojrzał na mnie z wyraźnym i poważnym niepokojem. Ja zaś wskazałem ręką ku górze i zapytałem:
- Czy widzisz te zbliżające się opary wodne?
- Do stu piorunów, [C.]! W końcu gotów jestem przypuścić, że nie zwariowałeś!
- Opary utworzą chmurę, która musi się gwałtownie wyładować.
- [C.], jeśli to się sprawdzi, to ja jestem osłem, a ty najmędrszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych i poza nimi!
- Nie przesadzajmy, mój Samie! Widziałem po prostu taki pożar na Florydzie i tutaj zastosowałem ten sam sposób, ponieważ sądzę, że nie zaszkodzi nam odrobina deszczu. Popatrz, oto masz już tę chmurkę. Skoro tylko kaktusy się spalą, zacznie się burza, a jeżeli nie wierzysz, to przypatrz się tylko swojej Tony, jak wywija kikutem ogona i rozdyma nozdrza! Mój mustang także wietrzy już deszcz, który co prawda obejmie tylko przestrzeń pożaru. Chodźcie naprzód, żeby się dostać w jego zasięg!
9.
Noc, cisza, siedzę intelektualnie przy biurku i nagle mam złudzenie, że gdzieś tu znajduje się ogród zoologiczny, a w nim lwy których dalekie porykiwanie słyszę. Otwieram okiennicę i tuż za jednym z okien wieży rozpościera się orne pole, teraz w poświacie księżycowej. Za tym polem pasmo krzewów, za nim inne pole, kępy drzew, dalsze pasma krzewów pól, i zalesień, lasków i przylasków. Widzę czerwoną krechę która się zbliża i słyszę daleki ryk nie jednego, ale tysiąca lwów na wolności, nie przerwany, a poza tym cisza. Wszystko zaś pod księżycem, ogromnym, meksykańskim. Nie wiem dlaczego księżyc w Meksyku wydaje się większy niż gdziekolwiek indziej.
Więc gasimy sobie z [S.] wtedy ów pożar, co jest oczywiście tylko gadaniem, bo co tu mogą zdziałać dwie osoby i dwie łopaty. Chodziło o to, żeby coś robić, żeby się nie poddawać, bo od płonącego pola tylko wąska droga i niskie ogrodzenie oddzielają naszą cysternę z butanem. Cysterna jest oczywiście nieszczelna i gaz się z niej ulatnia, łatwo może się zamienić w bombę.
A bomba tuż koło domu. A jeśli zapalą się drzewa przy drodze to będą prószyły ogniem na dach. I tak dalej. Więc, żeby przynajmniej nie dopuścić ognia do drogi.
Pierwszy raz bawię się w strażaka i poznaję jak to jest. A mianowicie oddychać nie można, bo palą się płuca, a dym dusi. Co chwila trzeba przerywać robotę i oddalać się od płomieni, żeby choć trochę odetchnąć. Od powietrznego żaru palą się także oczy, od pogorzeliska - zelówki.
Spaliłyby się i włosy gdyby nie łysina i czapka. [S.] ma głowę owiniętą ręcznikiem, za to osmalają się brwi. Na dłoniach pojawiały się bolesne bąble od łopaty, bo my jeszcze miastowi. Ale najgroźniejsza jest zaciekłość, furia, jaka ogarnia człowieka. W tej furii człowiek na nic nie zważa i raczej padnie niż się wycofa.
Więc nie wycofujemy się. Ja jestem jeszcze młody, mam zaledwie 60 lat, i silny, dopiero rok później wzięli mnie do szpitala, z którego nie wyszedłem już taki sam jak przedtem. No i tak, nie wycofując się na razie, walczymy.
Dwutonowy chevrolet pojawia się na drodze od strony wioski. (...)
Kilkunastu chłopa wyskakuje z niego i z jednym grubym na czele idzie w naszym kierunku. Ogarnia mnie wielkie szczęście, bo oto już nie jesteśmy sami. Odsiecz nadchodzi.
Gruby w teksasie na głowie prowadzi. Reszta w słomkowych sombrerach parę kroków za nim. Gruby zbliża się do mnie, tamci się zatrzymują. Gruby zdejmuje swój biały kapelusz, ja zdejmuję moją brezentową czapkę myśliwską z nausznikami , kupioną w Paryżu.
Gruby wyciąga do mnie dłoń, ja moją do niego. Wszystko solennie według obyczaju. Ściskamy sobie dłonie po czym nakrywany głowy. Gruby nie zwraca uwagi na [S.], ponieważ [S.] jest kobietą. Także według zwyczaju.
- W imieniu mojej meksykańskiej ojczyzny - powiada gruby - dziękuję senore za uczestnictwo w ratowaniu ekologicznej spuścizny naszego pięknego kraju. Wysoko cenimy twój trud i wysiłek senore w tym szlachetnym dziele.
I tak dalej i tak dalej.
Nie znałem jeszcze meksykańskiej retoryki, więc to co mówił brałem za dobrą monetę. Wiedziałem tylko, że grzeczność i solenność obowiązują więc pomyślałem, że najpierw rytuał, trochę nadęty, owszem, ale zaraz potem wezmą się do roboty. Wprawdzie nie było czasu do stracenia, pożar rozprzestrzeniał się przerażająco, ale trudno, obyczaj obyczajem. Gadał jeszcze długo, a ja słuchałem beztroski, gdyż było ich kilkunastu chłopów na schwał i z ogniem na pewno sobie poradzą.
Wreszcie znowu zdjął kapelusz, więc i ja moją czapkę, wyciągnął do mnie dłoń, więc i ja moją do niego, męski uścisk dłoni, włożył kapelusz, ja czapkę odwrócił się i zaczął oddalać w stronę chevroleta. A grupa za nim, wciąż o parę kroków z tyłu, jak nakazywał szacunek do szefa, bo jakimś szefem był niewątpliwie.
- Teraz zawrócą do wioski po łopaty - pomyślałem. Ale nie zawrócili, tylko wsiedli, ruszyli i pojechali dalej przed siebie.
10.
Stając w drzwiach frontowych zobaczyliśmy ogień buchający z okien jadalni pani [M.]. Jak gdyby dla potwierdzenia, że widzimy to naprawdę, odezwała się syrena miejskiej straży pożarnej lamentem, który z basowego wycia przeszedł w sopranowe skomlenie i takim już pozostał.
- Spali się? - jęknął [J.].
- Chyba - rzekł [A.]. (...)
[A.] popchnął nas w kierunku furtki [R.]. Stanęliśmy tam patrząc, jak ulica zapełnia się ludźmi i samochodami w blasku ognia pożerającego spokojnie dom pani [M.].
- Dlaczego się nie spieszą? Dlaczego się nie spieszą...? - mamrotał [J.].
Zobaczyliśmy, dlaczego. Silnik zamarzł w starym samochodzie straży pożarnej, więc strażacy musieli go pchać przez całą drogę ze śródmieścia. Gdy wreszcie podłączyli węża do hydrantu, wąż pękł i woda z pluskiem trysnęła na chodnik.(...)
Mężczyźni z [M.] ubrani i rozebrani, jak popadło, wynosili meble z domu pani [M.] do ogrodu naprzeciwko. Zobaczyłam, jak [A.] taszczy ciężki dębowy fotel na biegunach i pomyślałam, że to rozsądnie z jego strony ratować rzecz, którą pani [M.] ceni najbardziej.(...)
Nagle zauważyłam, że wszyscy cofają się od domu pani [M.] w naszą stronę. Nikt już nie wynosił mebli. Pożar ogarnął pierwsze piętro, wyżerając ściany coraz bliżej dachu; framugi okien czerniały wokół jaskrawo pomarańczowych płomieni.(...)
Strażacy z [...] skierowali węże na nasz dom; ktoś z dachu wskazywał najbardziej zagrożone odcinki. Patrzyłam teraz, jak czernieje i rozpada się "istna hermafrodyta"; kapelusz pani [M.] leżał na tym usypisku, sekatora nie widziałam. W spiekocie panującej pomiędzy naszym domem a domem pani [M.] mężczyźni już dawno zrzucili z siebie palta i płaszcze kąpielowe. Uwijali się w samych wepchniętych w spodnie kurtkach piżam bądź w nocnych koszulach, ja jednak stojąc w miejscu czułam, że powoli zamieniam się w sopel lodu. [J.] przytulał mnie do swego boku dla rozgrzewki, ale to nie wystarczało. Wyswobodziłam się i skrzyżowanymi rękami mocno chwyciłam się za barki. Spróbowałam trochę podskakiwać, żeby znów poczuć, że mam stopy. Tymczasem nadjechał jeszcze jeden samochód jakiejś straży pożarnej, który zatrzymał się przed domem panny [S.C.]. Ponieważ do jeszcze jednego węża zabrakło hydrantu, ci strażacy mogli tylko polewać dom panny [S.] z gaśnic ręcznych.
Pożar u pani [M.] dosięgnął blaszanego dachu i płomienie się zatrzymały. Z hukiem dom pani [M.] się zawalił; ogień buchnął wokoło rozsiewając iskry i płonące kawałki drewna pod zawieruchą koców zrzucanych z dachów sąsiednich domów.
Świt nastał, zanim ludzie zaczęli się rozchodzić zrazu pojedynczo, później grupami.
11.
Na tylnym pokładzie [...] szalał pożar - paliły się pomieszczenia rufowe. Lecz bardziej groźny był pożar wież artyleryjskich: tuż pod nimi były magazyny amunicyjne. Dziesiątki ludzi z oddziałów awaryjnych biegło na rufę. Przewracali się, potykali na oślizłym pokładzie, rozwijali węże sikawek. Inni mijali leżących, niosąc wielkie czerwone gaśnice pianowe. Pechowy marynarz A.B. Ferry, który mimo zakazu opuścił izbę chorych, pośliznął się i upadł obok wieży "X" akurat w miejscu, gdzie oderwane skrzydło condora zniszczyło nadburcie. Zjeżdżając na skraj pokładu Ferry rozpaczliwie próbował uchwycić palcami jakiś punkt oparcia. Złamaną ręką zdołał uczepić się nadwerężonego pręta relingu, nie mógł jednak utrzymać nią ciężaru ciała. Obsuwał się coraz dalej, aż zniknął za burtą. Tylko sekundę przez szum pożaru słychać było przeraźliwy krzyk. Zginął natychmiast. Woda zamknęła się nad nim, a w głębinie czekały śruby okrętu.
Marynarze z gaśnicami pierwsi przystąpili do akcji - tak się postępuje, gdy trzeba zwalczać płonącą benzynę. Woda pogorszyłaby tylko sprawę, rozszerzając powierzchnię pożaru, rozpryskując gorejący płyn po pokładzie. Ale i gaśnice pianowe miały ograniczone możliwości: niektóre pozamarzały, a innych trudno było użyć, bo straszliwy żar nie pozwalał zbliżyć się do źródła ognia. Mniejsze gaśnice tetrowe, kierowane na płonące przewody elektryczne, dawały nikłe wyniki. Nie używano ich dotychczas, ale załoga wiedziała, że ich płynem można świetnie wywabiać wszelkie plamy na mundurach. Można przekonać radiotelegrafistę, że prąd o napięciu dwóch tysięcy woltów działa zabójczo; można przekonać artylerzystę, że szaleństwem jest mieć zapałki w magazynie amunicyjnym; można wytłumaczyć torpedyście, że zabawa z zapalnikiem z rtęcią piorunującą grozi niebezpieczeństwem - lecz nie da się nikomu wbić do głowy, że odlanie paru kropel płynu z gaśnicy tetrowej jest przestępstwem. Pomimo bardzo dokładnych okresowych kontroli większość gaśnic była napełniona tylko do połowy. Niektóre były puste.
Węże nie działały lepiej. Dwa z nich przyłączono do głównych przewodów i odkręcono zawory. Węże pozostały puste, martwe. Prawoburtowy przewód wody morskiej zamarzł. Działo się to często z wodą słodką, lecz nigdy ze słoną. Trzeci wąż na prawej burcie zdołano podłączyć, lecz za to nie można było odkręcić zaworu. Gdy użyto młotków, utrącono głowice. Ordynans admirała [T.], [S.](już tylko cień dawnego wesołka), odrzucił młot i płakał ze złości. Drugi zawór na lewej burcie działał, lecz minęły wieki, zanim woda przedarła się przez spłaszczone, zmarznięte węże.
Stopniowo pożar na pokładzie lokalizowano. Nie tyle dzięki wysiłkom załogi, ile dzięki temu, że wypaliła się benzyna, a poza nią nie było tam nic, co mogłyby ugryźć płomienie. Strumienie wody i gaśnice skierowano przez wielkie, postrzępione otwory pod pokład, gdzie pożar szalał w najlepsze.
12.
- Nikt tam teraz nie mieszka. Pani zapewne jest obca w tych stronach, inaczej byłaby pani słyszała, co się tu stało zeszłej jesieni...
[T.H.] to zupełna ruina; spaliło się w samą porę żniw. Straszna katastrofa! Taka niezmierna moc cennych rzeczy zniszczona; zaledwie cośkolwiek z mebli dało się uratować. Ogień wybuchnął w nocy, a zanim straż pożarna dojechała z [M.], budynek stał cały w płomieniach. Straszny to był widok! Byłem tego świadkiem.
- W nocy! - szepnęłam. Tak, w [T.] zawsze noc była porą fatalną. - Czy wiadomo, co wywołało pożar? - zapytałam.
- Zgadywali ludzie, proszę pani, zgadywali. Mogę nawet powiedzieć, że zostało to stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Może pani tego nie wie - tu przysunął się z krzesłem trochę bliżej stołu i mówił cicho - że trzymano tam w domu pewną panią... taką niespełna... wariatkę, jednym słowem. (...)
- Czy podejrzewano, że obłąkana, pani [R.], przyłożyła do tego rękę?
- Odgadła pani, to zupełnie pewne, że ona wznieciła pożar, nikt inny. (...)
Powiadają, że raz o mało nie spaliła swego męża w łóżku, ale ja o tym nic nie wiem. Tej nocy jednak najpierw zapaliła firanki i portiery w pokoju obok swojego, a potem zeszła na niższe piętro i dostała się do pokoju, który był przedtem pokojem nauczycielki (zdawałoby się, że coś wiedziała o tym, jak sprawy stoją, i miała złość do niej), i tam podpaliła łóżko; na szczęście nikt na nim nie spał.(...)
- Więc pan [R.] był w domu, gdy ten pożar wybuchł?
- Tak, owszem; i poszedł na strych, gdy wszystko gorzało na górze i na dole, i wyrzucił służące z łóżek, i sam im pomógł zejść na dół, a potem wrócił, żeby wariatkę żonę wydobyć z jej celi. A wtedy zawołano ku niemu, że ona jest na dachu, gdzie też stała wymachując rękoma nad blankami i wydając takie krzyki, że można ją było słyszeć o milę; ja sam ją słyszałem i widziałem na własne oczy. Była to duża kobieta i miała długie, czarne włosy; na tle płomieni widać było, że spływają jej na plecy.
Byłem świadkiem, i wielu innych oprócz mnie również, jak pan [R.] przez drzwi w dachu wyszedł na dach; słyszeliśmy, jak wołał: "[B.]!" Widzieliśmy, jak zbliżał się do niej; a wtedy, proszę pani, ona wrzasnęła i spadła z dachu na bruk.
13.
- [S.]! - powiedziała dotykając ramienia męża, który przyszedł, gdy sosny stanęły w płomieniach
żeby być obok niej w tym chaosie.
- [S.]! Wejdziesz tam i wyprowadzisz z domu młodą panią. Wiesz to ta sama, która jeździła konno naszą drogą, włosy ma rudawe.
W tym momencie [S.] nie był gotów spełnić wszystkiego, czego żądała od niego żona. Wobec tak olśniewającego blasku poczuł się tępym, biernym człowiekiem.(...)
- Spróbuję. - rzekł i ruszył przez łaskoczącą nogi trawę. Pani [...] wołała do niego udzielając jakichś wskazówek, ale jej nie słuchał. [A.] czuła, że traci władzę nad mężem i zaczęła podejrzewać, że popełniła głupi błąd. Jedyną pociechą była dla niej duma z jego odwagi. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, że [S.P.] podjął się tego zadania. Ciężar spadł im z ramion. Mogli teraz bez skrupułów podziwiać spektakl. (...)
Teraz, gdy już się znalazł tutaj, [S.] nie wątpił, że powinien był wejść.(...)
Tymczasem na dworze ogień zdobył następny przyczółek. Coś runęło z łoskotem, gałąź, czy może całe drzewo, ogromne płaty drgającego światła wpadały do pokoju, a mężczyzna dotychczas stojący tu właściwie jakby uśpiony, nagle odzyskał energię i świadomość swego celu. Cofnął się potrącając harfę na której nikt nigdy nie grał. Jęk harfy wstrząsnął nim i wypchnął go ku innym pokojom w poszukiwaniu nieznajomej. (...)
[S.P.] co tchu w piersi biegł, aby w samym sercu, jak się zdawało, domu, ujrzeć ją wreszcie. Stała, odwrócona do niego plecami, bo ogień był najważniejszy. Miała na sobie luźną suknię migoczącą w blasku ognia mnóstwem innych świateł. Nad tą szatą i na niej powiewały włosy rozpuszczone w skwarze popołudnia. Gdy [M.] w końcu odwróciła się ku niemu, nie mogąc dłużej unikać spotkania, [S.] uprzytomnił sobie, że nigdy w życiu nie widział czegoś tak rozjarzonego i zwiewnego zarazem, jak ta kobieta w połyskliwej sukni. Supły słów, które mógłby wymówić, dławiły go w gardle. Niemal miał nadzieję, że jakaś katastrofa pochłonie ich zaraz oboje. Na przykład sufit zawali się nad nimi. Ale [M.] powiedziała:
- Patrzyłam na ogień. Już się dostał do szkolnego pokoju na parterze. Był tam stary globus z masy papierowej, na którym dziewczynki uczyły się stolic świata. Ten globus jak gdyby eksplodował. Okropność. (...)
[S.] nie słuchał tego co mówiła, nie było to potrzebne. Za oknem snopy iskier wystrzelały w górę razem z obłokami czerwonofioletowego dymu. To mu przyniosło ulgę, bo nie musiał wciąż patrzeć na [M.] i mógł jej oznajmić:
- Nie ma czasu do stracenia, jeśli się nie pospieszymy ogień dojdzie do schodów, proszę iść za mną, sprowadzę panią na dół. (...)
- Oczywiście to niedorzeczne, że tutaj zostałam, sama nie wiem dlaczego. Pan pewnie myśli, że zwariowałam?(...)
- Jeżeli pójdziemy tędy - powiedział łagodnie - myślę, że znajdziemy drugie wyjście.
- Pokażę drogę - odparła. - Pan przecież jest pierwszy raz w tym domu.
(...) Była tak blisko, że widział jak zbladła, prawie zbrzydła i to go uwolniło od zakłopotania. (...)
I nagle zapragnął przylgnąć twarzą do jej ciała, poznać jego woń, wtulić głowę między jej piersi. [M.] to wyczuła. Płonęli oboje u szczytu dymiącej klatki schodowej. Uświadomiła sobie bez wstrętu, że ją odurza woń jego potu i, że gdyby to było możliwe chętnie wdarła by się w głąb jego oczu i nigdy stamtąd już nie wróciła.
14.
W tym momencie z rozpalonych ciał [P.] i [T.] zaczęły sypać się migotliwe iskry. Od nich zajęła się kołdra, od kołdry zajęło się całe rancho. Co za szczęście, że zwierzęta zdążyły uciec w samą porę i zdołały uniknąć pożaru. Ciemny pokój zamienił się w wulkan w stanie erupcji. Miotał kamienie i popiół we wszystkie strony. Kamienie wybuchały wysoko w powietrzu i rozpryskiwały się na tysiące kolorowych światełek. Mieszkańcy okolicznych wiosek obserwowali owo widowisko z odległości wielu kilometrów sądząc, że to sztuczne ognie z okazji ślubu [A.] i [E.]. Ale kiedy ognie nie przestawały strzelać w górę przez cały tydzień, ciekawość przywiodła ich bliżej. Wysoka na kilka metrów warstwa popiołu pokrywała całe rancho. Kiedy [E.] moje matka, wróciła ze swej podróży poślubnej, znalazła wśród zgliszcz tylko książkę kucharską, którą odziedziczyłam po jej śmierci, a która zawiera w każdym swym przepisie część tamtej pogrzebanej historii miłosnej. Mówią, że na popiołach wspaniale wszystko rosło i, że była to później najżyźniejsza ziemia w okolicy.
15.
Około śniadania napotkałem, włócząc się po ulicach w bezmiernym zadziwieniu, wielki, łzami zalany tłum, który, ciskając kamieniami w czarno zakwefioną staruszkę, gnał ją przez rynek. Jak się okazało, była to wdowa po pewnym sędziwym szewcu, co zmarł był dnia poprzedniego i miał rano pochówek; otóż cierpienia nie utulonej w żalu szewcowej tak dopiekły sąsiadom i sąsiadom sąsiadów, że, nie mogąc w żaden sposób ukoić biedaczki, wypędzili ją z miasta. Na ten widok okropny smutek ścisnął mi serce i wróciłem, najszybciej jak mogłem, do hotelu, aliści i on już stał w huczącej pożodze. Kucharka bowiem, gotując zupę, sparzyła się w palec, wskutek czego pewien rotmistrz, który na najwyższym piętrze czyścił właśnie broń, od wielkiego bólu nacisnął niechcący spust, zabijając na miejscu żonę z czworgiem dzieci; rozpacz jego podzieliły wszystkie osoby jeszcze nie odwiezione do szpitala wskutek utraty zmysłów bądź połamania członków, a jakiś życzliwy, chcąc skrócić tak powszechne cierpienia, od których sam omal nie ginął, polewał, kogo się dało, naftą i podpalał w oczywistym szaleństwie. Uciekłem od pożaru, sam też jak szalony, szukając już jednej tylko choć z grubsza, choć jako tako uszczęśliwionej osoby.
16.
O dziesiątej dom zaczął umierać.
Zerwał się wiatr. Padająca gałąź rozbiła kuchenne okno. Butelka z rozpuszczalnikiem runęła na piecyk. Po sekundzie cała kuchnia stanęła w płomieniach.
- Pali się!- krzyknął jakiś głos. Światła domu rozbłysły, z sufitów trysnęła woda. Lecz rozpuszczalnik rozprysnął się po całym linoleum, docierając wszędzie, ściekając na boki, przenikając pod drzwiami. Tymczasem głosy podjęły chóralny krzyk:
- Pożar! Pożar! Pożar!
Dom jeszcze próbował się ocalić. Drzwi zatrzasnęły się na głucho, lecz szyby popękały od gorąca i wpadający do środka wiatr podsycił płomienie.
Dom ustępował; ogień, postępując naprzód w orszaku miliardów gniewnych iskier, zagarniał kolejne pokoje. Wkrótce dotarł do schodów i ruszył na górę. Tymczasem ze ścian wyskakiwały stada wodnych szczurów, które strzelały swym ładunkiem i odbiegały po kolejne porcje. Z tryskaczy w sufitach lały się potoki mechanicznego deszczu.
Za późno jednak. Gdzieś w głębi domu jedna z pomp zgrzytnęła i zamarła. Ulewa ustała. Zapasowy zbiornik wody, który od wielu dni napełniał wanny i zmywał naczynia, wyczerpał się w końcu.
Ogień wbiegał po schodach, pożerając wiszące w holu Picassy i Matissy niczym największe przysmaki, podpiekając oleisty miąższ, czule wytapiając z płótna czarne chrupkie skwarki.
Teraz ogień rozpychał się w łóżkach, wyglądał przez okna, zmieniał kolor zasłon.
I nagle zjawiły się posiłki.
Klapy na strychu otwarły się i wyjrzały z nich ślepe roboty, rzygające zieloną pianą.
Ogień cofnął się, jak to czyni nawet słoń na widok martwego węża. Tym razem na podłodze wiło się co najmniej dwadzieścia węży, a każdy z nich tłumił ogień chłodnym jadem zielonkawej piany.
Jednakże ogień okazał się chytrzejszy. Posłał swe płomienie na zewnątrz, w górę, ku stojącym na poddaszu pompom. Wybuch! Mózg na strychu, kierujący działaniem pomp, rozprysnął się na kawałki. Pozostała po nim jedynie garstka drzazg z brązu, które utkwiły na amen w stropowych belkach.
Ogień zaglądał do wszystkich szaf, obmacując wiszące w nich ubrania.
Dom zadrżał; dębowe kości tarły o siebie, odsłonięty szkielet skręcał się od żaru; między żebrami sterczały nagie druty, zupełnie jakby chirurg zdarł z niego skórę, wystawiając tętnice i naczyńka na pastwę płomieni. Ratunku, pomocy! Pożar! Uciekajcie, uciekajcie! Zwierciadła pękały z gorąca niczym tafle kruchego lodu. A głosy zawodziły: pożar, pożar, uciekajcie, uciekajcie! - w upiornej dziecinnej rymowance; tuzin głosów, wysokich i niskich; grupka dzieci, samotnie konających w lesie. W miarę jak druty rozsadzały swą izolację, niczym gorące kasztany - łupiny, głosy milkły -jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty...
Dżungla w pokoju dziecinnym płonęła. Błękitne lwy ryczały, fioletowe żyrafy uskakiwały w tył. Pantery krążyły w kółko, nieustannie zmieniając barwy, zaś dziesięć milionów zwierzaków, umykających przed ogniem, zniknęło w dali, pędząc ku zbawiennej rzece.
Kolejnych dziesięć głosów umilkło. W ostatniej sekundzie, poprzedzającej zejście ognistej lawiny, inne chóry, nieświadome sytuacji, wciąż podawały godziny, odgrywały muzykę, strzygły trawnik za pomocą zdalnie sterowanej kosiarki, gorączkowo rozpinały i składały parasol nad drzwiami, które stale otwierały się i zamykały. Wokół działy się tysiące rzeczy, zupełnie jak w warsztacie zegarmistrza, gdzie każdy zegar wybija inną, własną godzinę. Oto szalony chaos, w którym kryje się jedność! Śpiew mieszał się z krzykami, ostatnie myszy-sprzątacze umykały odważnie na dwór, wynosząc kupki złowrogich popiołów. Jeden z głosów, wyniośle lekceważąc sytuację, czytał poezję w ognistym gabinecie do chwili, gdy ostatnie rolki filmów spłonęły bez śladu, druty stopiły się, obwody potrzaskały.
Wreszcie ogień rozsadził dom, który runął na ziemię w obłoku dymu, wyrzucając w powietrze istny rój iskier.
W kuchni na sekundę przed ulewą ognia i drewnianych szczątków, piecyk w szaleńczym tempie zaczął przyrządzać śniadanie - dziesięć tuzinów jaj, sześć bochnów grzanek, dwadzieścia tuzinów pasków wędzonki. A kiedy ogień pożarł to wszystko, kuchenka z rozpaczliwym sykiem zabrała się znów do pracy.
Trach! Górne piętro runęło do kuchni i salonu, salon wpadł do piwnicy, piwnica -jeszcze niżej. Zamrażarka, fotele, taśmy, druty, łóżka - wszystko to w jednym wielkim stosie zniknęło pod ziemią.
Dym i cisza. Wielka chmura dymu.
17.
Na dworze zerwał się wiatr, przecisnął przez szpary w ścianie, zachybotał płomykiem świecy i porwał ze ściany jedwabny kalendarz, na którym ze szkarłatnej róży kastylskiej wyglądała niebiańsko piękna twarz dziewczyny. Kalendarz upadł na stół i rogiem jedwabiu dotknął ognistego języczka. Ogień oblizał jedwab i pobiegł ku sufitowi, zapalając po drodze kawałek naddartej tapety. Płonąca tapeta spadła prosto na stos gazet.(...)
Języki ognia rozbiegły się po ścianach, poznajdowały szparki w dachu i wyśliznęły się w ciemną noc. W całym domu słychać było teraz głośne buzowanie ognia. [J.M.] obrócił się niespokojnie i przez sen zaczął zdejmować koszulę, gdyż zrobiło mu się okropnie gorąco. Nagle płomienisty skrawek papieru padł mu na twarz. [J.M.] zerwał się z wrzaskiem i chwilę stał nieprzytomny w szalejącym morzu ognia.
- [P1]! - krzyknął. - [P2]! - Pobiegł do drugiego pokoju, wyciągnął przyjaciół z łóżek i wypchnął ich na dwór. [P1.] bez przerwy zaciskał w palcach różowy stanik. (...)
[P1.] obrócił się szybko do [J.M.]. - Biegnij do [D.] i powiedz mu, że pali się jego dom. Biegnij szybko, [J.M.]!
- Dlaczego ty nie pobiegniesz?
- [D.] nie wie, że ty tu mieszkasz - odparł [P1]. - A na mnie i na [P2] może być w tej chwili trochę zły.
[J.M.] szybko pojął logikę tego rozumowania i pognał w kierunku domu [D.]. Dom był ciemny. - [D.]! - krzyknął [J.M.]. - [D.], twój dom się pali! - Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. - [D.]! - zawołał raz jeszcze.
W sąsiednim domu, gdzie mieszkała pani [M.], otworzyło się okno i rozległ się zagniewany głos [D.]:
- Czego chcesz, do diabła?
- Twój drugi dom się pali, ten, w którym mieszkają [P2.] i [P1].
[D.] chwilę milczał. Potem spytał: - Straż ogniowa przyjechała?
- Tak - ochoczo odparł [J.M.].
Na niebie gorzała teraz krwista łuna, słychać było także trzask palącego się drewna.
- Jeśli straż ogniowa nic nie może poradzić, to czego [P1] chce ode mnie?
[J.M.] usłyszał zatrzaskiwanie okna, więc wrócił do pożaru. Nie powinien był w ogóle przeszkadzać [D.], zdawał sobie z tego sprawę, ale skąd mógł o tym przedtem wiedzieć i skąd miał wiedzieć, że [D.] nie zainteresuje nowina. Równie dobrze [D.] mógł być zły, że stracił okazję obejrzenia pożaru własnego domu. [J.M.] był mimo wszystko zadowolony, że mu o tym powiedział.
18.
Nic się tak nie pali, jak stary wiejski dworek. Wystarczy przytknąć zapałkę do ściany lub wywrócić lampę i wszystko idzie z dymem. Nie upłynęła minuta, a cisza zatrzeszczała wesołym sykiem ognia i podłoga w kącie buchnęła płomieniem.
[B.] nie trzeba było więcej. Przed chwilą wiązał prześcieradła w celu urządzenia, powiedzmy, wygodnego odwrotu i w ogóle guzdrał się. Teraz zaczął się zwijać. Zrozumiał, że o wygodzie nie ma co marzyć. Kot, ciśnięty na rozpalone cegły, wiele by się od niego nauczył.
Pamiętam, że jakieś pismo zadawało czytelnikom pytania według szablonu: Co byś zrobił, gdyby... Co byś ratował znalazłszy się w płonącym domu? O ile sobie przypominam była tam mowa o dziecku, o bezcennym obrazie i, o ile się nie mylę, złożonej obłożną chorobą ciotce. Słowem wybór był bogaty. Należało się tylko zastanowić.
W danym przypadku nie wahałem się. Rozejrzałem się pospiesznie za moim banjolele i... O zgrozo! Przypomniałem sobie, że zostawiłem je na dole.
Jednak nie śniło mi się narażać życia nawet dla tak wiernego instrumentu. Już i tak byłem bliski śmierci, gdyż płomienie z kąta rozszerzyły się z chciwym pośpiechem. Westchnąłem żałośnie, skoczyłem ku oknu i - spadłem na ziemię jak cicha rosa.
A może jak deszcz? Zawsze zapominam.
19.
Pożar wybuchnął około trzeciej nad ranem. Ogień wytrysnął, rozgorzał, zahuczał i zapadł się z trzaskiem, nieomal zanim ktokolwiek się spostrzegł. Kiedy nadbiegła straż ochotnicza ciągnąc wózek z wężem gumowym, nie miała już nic do roboty oprócz polania dachów sąsiednich domów dla ochrony przed przerzuceniem się ognia.
Dom [A.] spłonął jak fajerwerk. Członkowie ochotniczej straży ogniowej, a także zwykli gapie, których zwabiają pożary, rozglądali się po oświetlonych twarzach usiłują odszukać wzrokiem państwa [A.] i ich córkę. Od razu wszyscy zauważyli ich nieobecność. Ludzie popatrzyli na szeroko rozsypane łożysko pożaru, ujrzeli w nim siebie i swoje dzieci i poczuli, że serca tętniąc podchodzą im do gardła. Ochotnicy zaczęli lać wodę na ogień, jak gdyby jeszcze teraz mogli ocalić jakąś cielesną cząstkę rodziny. Miasteczko obiegła przerażona wieść, że cała rodzina [A.] spłonęła.
O wschodzie słońca wszystko co żyło, stłoczyło się wokół dymiących czarnych zgliszcz. Ci co stali na przedzie, musieli osłaniać sobie twarze od żaru. Ochotnicy dalej pompowali wodę, żeby ostudzić zwęglone rumowisko. Około południa coroner mógł już rzucić na nie mokre deski i drążkiem żelaznym wymacać zalane wodą sterty zgliszcz. Z pana i pani [A.] zostało akurat tyle, aby mieć pewność, że są tam dwa trupy. Sąsiedzi wskazali w przybliżeniu miejsce, gdzie znajdował się pokój [C.], ale chociaż coroner i cała gromada pomocników przetrząsnęli popioły ogrodniczymi grabiami, nie zdołano odnaleźć ani jednego zęba czy kości.
Tymczasem dowódca ochotniczej straży natrafił na klamki i zamek od drzwi kuchennych. Popatrzył na poczerniały metal ze zdumieniem, nie bardzo jednak wiedząc, co go tak zaskoczyło. Pożyczył od coronera grabie i zaczął nimi grabić zaciekle. Poszedł na miejsce gdzie były frontowe drzwi, i grabił dopóty, póki nie wyciągnął skrzywionego i na wpół stopionego zamka. Otaczał go już osobny tłumek, z którego padały pytania: "Czego ty szukasz, George?" i "Coś znalazł, George?".
Wreszcie podszedł do niego coroner.
- O co ci idzie, Goerge?
- W zamkach nie ma kluczy. - odpowiedział tamten zmienionym głosem.
- Może wypadły?
- Jak?
- Albo się stopiły?
- Zamki się nie stopiły.
- No to może [B.A.] je powyjmował?
- Od wewnątrz? - Podniósł swą zdobycz. Oba rygle były wysunięte.
20.
Rozlegle niebo zdawało się palić. W powietrzu wśród powodzi iskier unosiły się jedna za drugą płachty płomieni rozświetlając przestrzeń na całe mile wokoło i pędząc w jego stronę kłęby dymu. Krzyki wzbierały na sile, w miarę jak dołączały się nowe głosy, i słyszał z dala wołanie: "Pali się!" - zmieszane z dźwiękiem dzwonu alarmowego, odgłosami padania ciężkich przedmiotów i trzaskiem płomieni ogarniających jakąś nową przeszkodę i strzelających w górę, jakby nowa strawa dodała im siły. Im dłużej patrzał, tym bardziej wzrastał hałas. Byli tam ludzie - mężczyźni, kobiety - było światło, krzątanina. Dla niego było to tak, jakby wstępowało weń nowe życie. Pomknął przed siebie - prosto, na oślep, pędził przez cierniste zarośla i przez głogi, przeskakiwał furtki i płoty z takim samym rozpędem jak jego pies, który gonił przed nim z głośnym i dźwięcznym szczekaniem.
Przybył na miejsce. Tu i tam biegali bezładnie na pół odziani ludzie. Niektórzy usiłowali wyprowadzić ze stajni przestraszone konie, inni wypędzali bydło z podwórza i zabudowań, a inni jeszcze przybiegali obładowani od strony płonącego domu, wśród powodzi iskier i huku padających belek, rozpalonych do czerwoności. Przez otwory, w których przed godziną były drzwi i okna, widać było szalejący ogień; ściany chwiały się i waliły w płonącą czeluść; stopiony ołów i żelazo, rozżarzone do białości, lały się na ziemię. Kobiety i dzieci wrzeszczały, a mężczyźni dodawali sobie otuchy głośnymi krzykami i nawoływaniami. Stuk pomp oraz szum i syk wody padającej na płonące drzewo wzmagały przeraźliwy hałas. I on krzyczał także aż do ochrypnięcia, a uciekając od wspomnień i od samego siebie zanurzył się w najgęstszą ciżbę.
Przez całą noc miotał się na wszystkie strony, to pracując przy pompach, to znów biegając przez dym i płomienie, lecz ani na chwilę nie przestając szukać sobie zajęcia tam, gdzie ludzi i hałasu było najwięcej. W górę i na dół po drabinach, na dachy budynków, po podłogach, które trzęsły się i drżały pod jego ciężarem, pod gradem padających cegieł i kamieni - był wszędzie, we wszystkich miejscach, gdzie szalał ten ogromny pożar. Śmierć się go jednak nie imała, bo kiedy wreszcie nastał świt i pozostał już tylko dym i poczerniałe zgliszcza, nie było na nim ani zadrapania, ani sińca, a w nim ani zmęczenia, ani żadnej myśli.
Gdy minęło owo szalone podniecenie, powróciła z dziesięćkroć większą siłą straszliwa świadomość popełnionej zbrodni. Rozejrzał się dokoła podejrzliwie, gdyż ludzie rozmawiali skupieni w gromadkach, i obawiał się, że to on jest tematem ich rozmów. Kiwnął znacząco na psa, a ten usłuchał rozkazu, i oddalił się chyłkiem. Minął grupę siedzących przy sikawce mężczyzn, którzy zawołali go, chcąc podzielić się z nim posiłkiem. Przyjął trochę chleba i mięsa. W chwili kiedy wypijał łyk piwa, posłyszał, jak strażacy, którzy przybyli z Londynu, rozmawiają
o morderstwie.
21.
- Zbliż się, szefie - powiedział. - Posłuchaj o cudzie Przenajświętszej Marii Panny.
Zadyszany mnich zaczął szybko opowiadać:
- Na kolana, chrześcijanie, i słuchajcie o cudzie, który sprawił Bóg w swej sprawiedliwości. Posłuchajcie. Diabeł opętał duszę przeklętego Zachariasza i skusił go przedwczoraj, aby oblał naftą klasztor. O północy ujrzeliśmy płomienie. Zerwaliśmy się. Kościół klasztorny, korytarze i cele stały w ogniu. Uderzyliśmy w dzwony, wołając: “Pomocy, Matko Boska Karząca!" Spiesznie nosiliśmy wodę wiadrami i dzbanami. Za Jej sprawą nad ranem ogień został ugaszony.
Poszliśmy do kapliczki, gdzie króluje Jej obraz cudowny, i padliśmy na kolana, błagając: “Ugodź zbrodniarza swą włócznią, Matko Boska Karząca!" Kiedy zebraliśmy się na dziedzińcu, spostrzegliśmy, że nie ma Zachariasza, który okazał się Judaszem. “On to podpalił! On!" - zakrzyknęliśmy zgodnie i ruszyliśmy na poszukiwania. Szukaliśmy go cały dzień - bezskutecznie, całą noc - na próżno. Dziś o świcie znów poszliśmy do kapliczki i oto jaki widok przedstawił się naszym oczom, bracia chrześcijanie, straszliwy cud: Zachariasz leżał martwy przed świętym obrazem, a na ostrzu włóczni Marii Panny zakrzepła wielka kropla krwi.
22.
Tymczasem w mieszkaniu zapalił się parkiet pod nogami obecnych i w ogniu, w tym miejscu, gdzie z szalbierczą raną leżał kot, ukazał się z minuty na minutę coraz bardziej się materializujący trup byłego barona [M.] z wyostrzonym podbródkiem, ze szklistymi oczyma. Nie było już żadnego sposobu, żeby go wyciągnąć z płomieni.
Skacząc po płonących klepkach parkietu, uderzając rękami po dymiących się plecach i klapach przybysze wycofywali się z salonu do gabinetu, do przedpokoju. Ci, którzy znajdowali się w sypialni i w stołowym, wybiegli przez korytarz. Ci, którzy byli w kuchni, również popędzili do przedpokoju, salon był już pełen płomieni i dymu. Ktoś zdążył w biegu nakręcić numer straży ogniowej i krzyknął w słuchawkę:
- (...)!
Na dłużej nie było można się zatrzymać. Płomień wychlusnął do przedpokoju, nie było już czym oddychać.
Skoro tylko z wybitych okien przeklętego mieszkania wyskoczyły pierwsze smużki dymu, na podwórzu rozległy się rozpaczliwe okrzyki:
- Pali się! Pali się! Pożar!
W rozmaitych mieszkaniach w całym domu ludzie zaczęli krzyczeć do słuchawek:
- (...)
W tym samym czasie, kiedy na [S.] usłyszano mrożące krew bicie dzwonów na długich czerwonych samochodach, pędzących tam ze wszystkich oddziałów miejskich, miotający się po podwórzu ludzie widzieli, jak z okien na czwartym piętrze wyleciały wraz z dymem trzy ciemne, jak się wydawało, męskie sylwetki i jedna sylwetka nagiej kobiety.
23.
Zaczął iść w jej stronę. Nagle stanął. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Chwyciła plastikowy kanister i zaczęła się oblewać jakimś bezbarwnym płynem. Przeleciało mu przez głowę, że pewnie cały czas miała kanister przy sobie. Teraz zrozumiał, jak bardzo się bała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Policja! - zawołał. - Chcę tylko z tobą porozmawiać.
W tym momencie poczuł zapach benzyny. W jej ręku zapłonęła zapalniczka. Przytknęła ją do włosów. Gdy zajaśniała jak pochodnia, [W.] krzyknął. Patrzył, jak, zataczając się, chodzi po polu w syczących płomieniach. On krzyczał, płonąca kobieta milczała. Później nie mógł sobie przypomnieć, by w ogóle słyszał jej krzyk.
Już miał do niej podbiec, kiedy całe pole rzepaku stanęło w płomieniach. Osłoniwszy rękoma twarz, zaczął uciekać. Na oślep, w dymie i ogniu. Na skraju pola potknął się i wpadł do rowu. Kiedy się odwrócił, zobaczył ją po raz ostatni, zanim upadła i zniknęła mu z oczu. Uniosła ramiona, jakby błagała o łaskę na widok wycelowanej w siebie broni.
Rzepak płonął.
Gdzieś z tyłu słyszał krzyk [S.]. Podniósł się na drżących nogach. A potem się odwrócił i zwymiotował.
24.
Przyjemnie było palić.
Sprawiało specjalną przyjemność patrzenie, jak ogień pożera wszystko, jak wszystko czernieje i się zmienia. Gdy wielki wąż pluł jadowitą naftą na świat, [M.] zaciskał w pięściach mosiężne okucie, krew huczała mu w głowie, a jego dłonie były dłońmi jakiegoś cudownego dyrygenta prowadzącego wszelkie symfonie płomieni i pożarów, by zniszczyć różne strzępy i zwęglone ruiny historii. W symbolicznym (...) hełmie na swej obojętnej głowie i oczami jak pomarańczowe płomienie na myśl o tym, co zaraz nastąpi, szarpał zapalacz i dom wybuchał żarłoczną pożogą, która rozjarzała wieczorne niebo czerwienią, żółcią i czernią. Kroczył wśród roju iskier. Miał ochotę, jak by powtarzając żart z czasów dzieciństwa, wsunąć do paleniska ślazowego lizaka na patyku, podczas gdy trzepoczące, gołębioskrzydłe książki zamierały na ganku i trawniku przed domem lub unosiły się w sypiących iskrami wirach i odlatywały na wietrze poczerniałe od żaru.
[M.] uśmiechał się dzikim uśmiechem wszystkich mężczyzn osmalonych i cofających się przed płomieniem.
25.
Kaganek upadł prosto na stos ksiąg, które zwaliły się ze stołu i leżały z otwartymi stronicami, na kupie. Oliwa rozlała się, ogień sięgnął zaraz do jakiegoś skruszałego pergaminu, który strzelił ogniem niby garść wyschłych patyków. Wszystko to stało się w jednej chwili, z woluminów buchnął płomień, jakby te tysiącletnie stronice od wieków wzdychały do żaru i radowały się, zaspokajając nagle niepamiętne pragnienie gorzenia. [W.] spostrzegł, co się stało, i puścił starca - który czując, że jest wolny, cofnął się kilka kroków - zawahał się chwilę, z pewnością za długą, niepewny, czy chwycić z powrotem [J.], czy rzucić się do gaszenia małego stosu. Jakaś księga starsza od innych spaliła się prawie od razu, wyrzucając wysoko język ognia.
Delikatne ostrza wiatru, które mogły ugasić słaby płomyk, jeno rozniecały silniejszy i żywszy, a nawet prószyły z niego rozbiegającymi się na wszystkie strony iskrami.
26.
Doszedłem do wniosku, że tylko jedna metoda zapewni skuteczne i szybkie działanie. Mianowicie systematycznie wzniecane pożary. Wykurzenie ogniem Żydów zmusi ich do opuszczenia kryjówek i nor. Po co moi podwładni mają się bezpośrednio bić z tą hołotą? Niech płomień i dym zwalcza wroga, niech go męczy i wypiera ze stanowisk obronnych, koczowniczych. A my - z daleka, choć blisko, nie narażając się. A my - pilnujemy i dozorujemy ze wszystkich stron. Aż do chwili, kiedy pierścień pożarów zmusi Żydów do znalezienia się na skrawku niewypalonego terenu. Wtedy użyjemy haubic i dział przeciwlotniczych. Damy im końcowy wycisk kartaczami!
- Tak myślałem - opowiadał [S.] - w niedzielę wielkanocną przed rozpoczęciem dalszego natarcia. Ale się znowu pomyliłem. Znowu stwierdziłem, że doktor [H.] miał rację. Działania się przedłużały, zupełnie wyraźnie. Nie było najlepiej. Zaczęliśmy przeszukiwać getto siedmioma oddziałami szturmowymi po siedemdziesięciu ludzi każdy. Rozkazałem dowódcom tych grup, aby - przy najmniejszym oporze ze strony powstańców - palić zabudowania. W rezultacie, przeszukiwany teren zaczął po kilku godzinach płonąć. Żydzi uciekali przed ogniem i dymem, ale niekiedy powracali na stare stanowiska. Zrobiło się zupełne piekło.
27.
Trafiony trzema bombami budynek stanął w ogniu i mimo wysiłków straży pożarnej, palił się długo w noc; jak większość osiemnastowiecznych budynków w [L.], ściany miał nie z cegły, tylko z gliny wzmocnionej wiklinową siatką. Złożył się jak domek z kart i po prostu spłonął. Kilka osób, którym udało się wyskoczyć oknem, spadało na ziemię, przeraźliwie krzycząc. Urodzony w poprzednim stuleciu ojciec miał czterdzieści trzy lata. Trawiony wyrzutami sumienia i pijany, nawet nie wstał z łóżka. [D.], [T.], [M.] i mama przybiegły na miejsce tragedii i przerażone patrzyły bezsilnie, jak gorejące piekło pochłania strażaków, ich nieskuteczne sikawki, budynek i noc. Na próżno chlustały wodą w wypalone okna na parterze, na próżno znosiły piach z dachów sąsiednich domów - było to tylko bezładne działanie popychanych siłą inercji ciał. [T.] owijała zwęglone zwłoki mokrymi prześcieradłami ze szpitala na Greckim. Została tam do rana. [D.] i [M.] wróciły do domu z mamą.
Uratowała się tylko garstka ludzi. Ojca wśród nich nie było. Strażacy nie zdołali nawet znaleźć jego ciała i zajęci dogaszaniem pogorzeliska, nie zamierzali nikogo za to przepraszać. W ogóle nie szukali zwłok.
- Dziewczyno - powiedział jeden. - Spójrz na te zgliszcza. Wszystko spaliło się na węgiel. Został tylko popiół. Kiedy ostygnie, rozsypie ci się w ręku w czarny proch.
28.
Noc jednak bladła już od dawna, brzask przechodził w świt i na wszystkich pobliskich wzgórzach świeciły również złote i różowe blaski, mogące pochodzić zarazem od pożogi a od jutrzni. [W.] dobiegł do szczytu i wówczas, straszliwy widok uderzył jego oczy. Cała nizina pokryta była dymami, tworzącymi jakby jedną olbrzymią, leżącą tuż przy ziemi chmurę, w której znikły miasta, akwedukty, wille, drzewa; na końcu zaś tej szarej, okropnej płaszczyzny gorzało na wzgórzach miasto.
Pożar jednakże nie miał kształtu ognistego słupa, jak bywa wówczas, gdy się pali pojedynczy, choćby największy budynek. Była to raczej długa, podobna do zorzy wstęga.
Nad tą wstęgą unosił się wał dymu, miejscami zupełnie czarny, miejscami mieniący się różowo i krwawo, zbity w sobie, wydęty, gęsty i kłębiący się jak wąż, który się kurczy i wydłuża.
Potworny ów wał chwilami zdawał się przykrywać nawet wstęgę ognistą, tak iż czyniła się wąską jak taśma, lecz chwilami ona rozświecała go od dołu, zmieniając jego dolne kłęby w fale płomienne. Oboje ciągnęły się od krańca do krańca widnokręgu, zamykając go tak, jak czasem zamyka go pasmo leśne. Gór (...) nie było wcale widać.
[W.] na pierwszy rzut oka wydało się, że to nie tylko płonie miasto, ale świat cały, i że żadna żywa istota nie może się uratować z tego oceanu ognia i dymów.
Wiatr wiał coraz silniejszy od strony pożaru, niosąc zapach spalenizny i sreżogę, która poczynała przesłaniać nawet bliższe przedmioty. Dzień uczynił się zupełny i słońce oświeciło szczyty otaczające Jezioro (...). Lecz jasnozłote poranne promienie wydawały się przez sreżogę jakby rude i chore. [W.], spuszczając się ku (...), wjeżdżał w dymy coraz gęstsze i coraz mniej przenikliwe. Samo miasteczko było zupełnie w nich pogrążone. Zaniepokojeni mieszkańcy wylegli na ulice i strach było pomyśleć, co się musi dziać w (...), gdyż tu już trudno było oddychać.
29.
Wkrótce zeszła [M.] i powiedziała, żebym szybko przyszedł na górę. Wdrapałem się za nią po wąskich, stromych schodach na końcu korytarza i znaleźliśmy się na obszernym tarasie do suszenia bielizny. Znajdował się znacznie wyżej niż dachy sąsiednich domów, więc mieliśmy dobry widok na okolicę. Znad dachu domu położonego o kilka posesji dalej buchał czarny dym.
Lekki wiatr popychał go w stronę głównej ulicy. W powietrzu unosił się zapach spalenizny.
- To dom państwa [S.] - powiedziała [M.], wychylając się przez barierkę. - Przedtem był stolarzem. Teraz zakład jest zamknięty, zwinęli interes.
Ja też się wychyliłem i spojrzałem w tamtą stronę. Widok przesłaniał dwupiętrowy dom, dlatego nie było można dokładnie zobaczyć, co się dzieje, lecz zebrały się już trzy czy cztery wozy strażackie i zdawało się, że gaszą pożar. Ulica była wąska, więc mogły się tam zmieścić najwyżej dwa wozy, reszta stała w gotowości na głównej ulicy. Tam, jak zwykle w takich sytuacjach, zebrał się tłum gapiów.
- Jeżeli masz jakieś cenne rzeczy, zapakuj je i zdaje się, Że lepiej się stąd ewakuować - powiedziałem do [M.]. - Teraz na szczęście wiatr wieje w przeciwną stronę, ale może zmienić kierunek, a tu zaraz jest stacja benzynowa. Pomogę ci się spakować.
- Nie mam nic cennego.
- Na pewno coś masz. Książeczkę oszczędnościową, pieczątki, dokumenty, choćby takie rzeczy. Musisz mieć przynajmniej pieniądze.
- Spokojnie. Ja nie uciekam.
- Nawet jeżeli tu się będzie paliło?
- Uhm - powiedziała [M.]. - Mogę umrzeć, nie zależy mi.
Spojrzałem jej w oczy. Odpowiedziała spojrzeniem. Nie miałem pojęcia, na ile mówi poważnie, a na ile żartuje. Przez chwilę na nią patrzyłem i doszedłem do wniosku, że będzie, co ma być.
- Dobrze, rozumiem. Zostaję z tobą - powiedziałem.
- Umrzesz ze mną? - zapytała [M.] z błyszczącymi oczami.
- Żartujesz! Kiedy zrobi się niebezpiecznie, ucieknę. Jeżeli chcesz umrzeć, umieraj sama.
- Jesteś bez serca.
- Nie zamierzam z tobą umierać tylko dlatego, Że zrobiłaś pyszny obiad. Gdybyś zrobiła kolację...
- Aha. No wszystko jedno, w każdym razie czekając tutaj na rozwój wypadków, możemy sobie pośpiewać piosenki. Jak coś się stanie, pomyślimy co dalej.
- Piosenki?
[M.] przyniosła z dołu dwie poduszki do siedzenia, cztery puszki piwa i gitarę. Piliśmy piwo i obserwowaliśmy unoszący się czarny kłąb dymu. Potem [M.] zaśpiewała piosenkę, akompaniując sobie na gitarze. Zapytałem, czy sąsiedzi nie będą na to krzywo patrzeć. Siedzenie na tarasie, picie i śpiewanie przy oglądaniu atrakcji w postaci pożaru w sąsiedztwie nie wydawało mi się normalne.
- Nie ma sprawy. Nigdy nie przejmujemy się sąsiadami - powiedziała [M.].
30.
- Co się, u licha, dzieje?! - wrzasnąłem, żeby przebić ryk syreny.
- Pożar! - Na jego twarzy malował się wyraz wzburzenia i zawziętości. - Okręt się pali! I to pod tym parszywym lodem.
Zapinając koszulę, przesadził moją koję, strzelił drzwiami i już go nie było.
Jednostajny ryk syreny zamilkł jak nożem uciął i zapadła cisza. Dopiero później zarejestrowałem coś więcej niż ciszę, uświadomiłem sobie zanik wibracji okrętu. Wielkie silniki nie pracowały. I uświadomiłem sobie jeszcze coś: siarczysty mróz wzdłuż kręgosłupa. Dlaczego silniki stanęły? Co spowodowało tak nagłe zatrzymanie silnika jądrowego i co dalej? Mój Boże, pomyślałem, a może pożar wybuchł w pomieszczeniu reaktora? Oglądałem kiedyś serce stosu uranowego przez powleczoną ołowiem szybkę otworu kontrolnego. Widziałem niesamowite, nieziemskie światło, upiorne połączenie zieleni, fioletu i błękitu, nowe straszliwe światło ludzkości. Co się stanie, jeśli to straszliwe światło wpadnie w szał? Nie wiem, ale wolałbym być wtedy gdzie indziej.
Ubrałem się spokojnie i niespiesznie, nie tylko z powodu mało przydatnej, skaleczonej ręki. Możliwe, że okręt płonie, możliwe, że siłownię jądrową trafił szlag. A jeżeli z awarią nie poradzi sobie znakomicie wyszkolona załoga [S.], nerwowa bieganina [C.] i jego wrzask: "gdzie się pali?" na pewno nic nie da.