Cierpienie i wielkość Tomasza Manna, czyli Mann i jego czasy
Tomasz Mann mógłby żyć i tworzyć w spokojnych, sprzyjających rozwojowi kultury czasach, jak chociażby niemal cały XVIII wiek, pierwsze dekady XIX czy okres poczciwej wolności słowa (pełnej jednakowoż poprawności politycznej), jaką cieszymy się obecnie. Tak się jednak zdarzyło, że trafił na przełom – nie tylko przełom kulturowy spowodowany degradacją mieszczaństwa, ale przede wszystkim mocny przełom (czy też załamanie polityczne) w dziejach Niemiec. Obok milionów krwawych ofiar z ludzi pojawiły się ofiary mniej ważne i wymierne, bardziej efemeryczne – ofiary na polu niemieckiej kultury. Po dziś dzień podczas dyskusji o Karajanie (czy o niemal każdym wielkim artyście działającym w III Rzeszy) wywlekany jest wątpliwy „epizod nazistowski” w jego życiu, muzyka Wagnera nie jest grana w Izraelu (chociaż przed II wojną była, więc raczej nie o samego kompozytora – zmarłego w 1883 – w tym chodzi), zaś filozofię Nietzschego dezynfekuje się odpowiednio z hitlerowskich skojarzeń przed zbliżeniem się do niej choć trochę.
Strach i obowiązek Tomasza Manna, artysty; wiara Tomasza Manna, Niemca
Jednak nawet nieskazitelna, zdawałoby się, postawa wobec hitlerowskiego terroru nie gwarantowała czystości moralnej. W esejach Manna, przebywającego na wygnaniu od 1933 r., obok sprzeciwów odczytujemy jakby nieustanne tłumaczenie się z różnych faktów: dlaczego utrata honorowego tytułu na uniwersytecie w Bonn jest jego zdaniem ujmą dla samego uniwersytetu, dlaczego musiał opuścić ojczyznę, dlaczego przyjął amerykańskie obywatelstwo, dlaczego wreszcie nie wraca. Widzimy też narastającą traumę pisarza, śledzącego losy Niemiec, jego przekonanie, że jako artysta nie może być obojętny na to, co dzieje się z państwem: „Wielka jest tajemnica języka; odpowiedzialność za niego ma wielkie znaczenie nie tylko dla artyzmu, ale i dla powszechnej moralności, jest upostaciowaną odpowiedzialnością (...) zabraniającą każdemu, a zwłaszcza dziś, oddzielać rozum i artyzm od polityki i społeczeństwa, i przybierać wobec nich postawę dostojnego izolacjonizmu kultury”[1]. Jest przerażony jeszcze zanim nastanie właściwa wojna, jest przerażony samym jej przeczuciem: „Biada jednak narodowi, który nie radząc sobie, rzeczywiście w końcu zacząłby poszukiwać wyjścia w przeklętych przez Boga i ludzi okropnościach wojny! Ten naród będzie stracony! Poniesie klęskę, z której już nigdy podnieść się nie zdoła”[2].
Mimo to cytowany przeze mnie list do uniwersytetu w Bonn z 1936 r. – jeden z najlepszych, najbardziej osobistych tekstów tego zbioru – zakończy słowami, które są dokładną niemal zapowiedzią cichej modlitwy Serenusa Zeitbloma w zakończeniu „Doktora Faustusa”, wielkiego dzieła wojennej rozterki: „Pan pozwoli, bym tę odpowiedź, gdyż nie da się wszystkiego powiedzieć, zamknął aktem strzelistym: Niech Bóg dopomoże naszemu ogarniętemu mrokami i wyzyskanemu krajowi, niech go pouczy, by zawarł pokój ze sobą i z całym światem”[3]. Przypomnijmy – Zeitblom w „Faustusie” mówi: „Kiedyż osiągną [Niemcy] dno czeluści? Kiedyż w ostatecznej rozpaczy cud, który ponad wiarę wyrasta, zapali światło nadziei? (...) Bóg niech się zlituje nad waszą biedną duszą, mój przyjacielu, moja ojczyzno”[4].
„Cud, który ponad wiarę wyrasta”. A przecież wiara Manna w pomyślną przyszłość kraju, desperacka wiara, była niezachwiana, cokolwiek by pisał w 1936 roku – już po wojnie, w 1945, będzie oznajmiał Amerykanom pośrodku wielkiego wykładu o niemieckiej kulturze: „Złe Niemcy to dobre Niemcy, które obrały błędną drogę”[5]. A więc tak. Czyżby Mann, po wszystkich zeitblomowskich rozterkach, uświadomił sobie największą prawdę o ojczyźnie: że ojczyzna to nie krew, nie pochodzenie ani nie miejsce urodzenia, to wychowanie, język, w którym się myśli, widoki, do których się tęskni, muzyka, którą się słyszy – wszystko to w swojej duszy, bo ojczyzna to wychowanie, część osobowości? Powiedzmy, że jestem Polką – i dlatego nie potrafię sobie wyobrazić, jaka bym była, będąc, załóżmy, Belgijką: byłabym jednak zupełnie inna, bowiem moje polskie wychowanie to moje myśli i niezbywalne dziedzictwo, jakie noszę w sobie.
Bardzo mądrze powiedział kiedyś Jan Nowak-Jeziorański: „To nieważne, czy ojczyzna mi się podoba, czy nie. Z duszy jej sobie nie wyrwę”. To nieważne, jak bardzo napawały Manna odrazą hitlerowskie zbrodnie: był Niemcem, i tyle, i już, i nie mógł tego zmienić. Żadne zewnętrzne obywatelstwo nie mogło mu wydrzeć tej przeszłości długiej, w której miał świadomość własnej niemieckości. A więc wygłasza mowy do Europy i Ameryki, w których przypomina, że naziści są Niemcami, ale i Goethe był Niemcem, i on, Tomasz Mann, noblista, też przesiąknięty jest niemiecką tradycją... W 1933 r. pisze genialny esej „Cierpienie i wielkość Ryszarda Wagnera”[6] (o którym zaraz), by potem, w 1945 r., wspominać: „Do cierpień, jakie musieliśmy znosić, należał widok ducha niemieckiego, niemieckiej sztuki, ustawicznie degradowanych do roli parawanu i przykrywki dla skrajnej ohydy. Osobliwe, że nie dostawało poczucia, iż można było czynić coś szlachetniejszego niż projektowanie wagnerowskich dekoracji dla hitlerowskiego Bayreuth”[7]. I dalej, w tym samym akapicie: „To, że można było z błogosławieństwem Goebbelsa jechać na Węgry lub do jakiegoś innego kraju »niemieckiej« Europy, aby tam w mądrych wykładach uprawiać propagandę kulturalną na rzecz Trzeciej Rzeszy – nie powiem, że było to haniebne, powiem tylko, że tego nie rozumiem i że wzbraniam się przed odświeżeniem niejednej znajomości”.
Tomasz Mann wśród Niemców
Oprócz esejów politycznych w zbiorze znalazły się teksty poświęcone stosunkowi Manna do paru niemieckich osobistości („Brat Hitler” powinien być w sumie zaliczony do polityki, ale napiszę o nim osobno, bo jest po prostu genialny). Wśród tych osobistości znajdują się Lessing (Gotthold Ephraim, nie Doris), Schopenhauer, Hitler, Nietzsche i Wagner. Nie będę ukrywać, że cały ten zbiór kupiłam dla „Cierpienia i wielkości Ryszarda Wagnera”, chociaż teraz wiem, że warto by było go kupić nawet (!) bez Wagnera (za umiarkowaną cenę trzydziestu paru złotych dostajemy solidnie oprawione 484 strony o wartości nie do przecenienia). Fakt, że autorem jest Tomasz Mann, też miał pewne znaczenie; esejów Tołstoja na przykład nie kupiłabym, nawet gdyby nosiły tytuł „Wagner, Schiller i wszyscy inni Twoi ulubieni artyści w oczach Tołstoja” (chyba... :)). Ale do rzeczy.
Esej o Wagnerze czyta się świetnie, wypełnia on założenia tytułu (ukazuje i cierpienie, i wielkość), zaś jego spostrzeżenia bywają niczym piorunujące „Boże, jakie to trafne!”. Swego czasu wywołał on sprzeciw monachijskiego środowiska z Richardem Straussem (!!!) i Hansem Pfitznerem na czele. Dzisiaj trudno to zrozumieć; fragment, o który moim zdaniem chodziło „obrońcom pamięci Wagnera”, to krytyka koncepcji Gesamtkunstwerk, złożonego dzieła sztuki: „Wyrazem infantylnego barbarzyństwa byłaby wiara, że wielkość i intensywność oddziaływania sztuki wynikają z miary nagromadzonej w niej zmysłowej agresji”[8]. Ogólnie jednak tekst jest wyrazem głębokiej czci Manna dla Wagnera, tym głębszej i wiarygodniejszej intelektualnie, że niepozbawionej (niby) obiektywnej krytyki. Chwilami Mann wręcz się zapomina i hurtem wymienia swoje ulubione fragmenty z dzieł Wagnera, zasłaniając się prawem przykładu; nie mogę pominąć tutaj również akapitu, w którym cytuje własnych „Buddenbrooków” jako ilustrację fascynacji kompozytora Schopenhauerem – nazywa tutaj siebie samego sprzed lat „pewnym młodzieńcem”[9] (być może lekko przerażony, jak dalece tekst staje się osobistym :)).
„Oplatające ją [muzykę Wagnera] teksty, spełniające ją w dramat, nie są literaturą, ale jest nią – tą literaturą – muzyka”, pisze Tomasz Mann, literat-muzyk, znajdujący muzykę w faustowskiej legendzie i wykorzystujący ją do tworzenia historii, pisarz, który w samym środku (no dobrze, pod koniec) metaforycznej powieści – jaką jest „Czarodziejska góra” – potrafi wstawić doskonale współgrający (to właściwe określenie) z całością rozdział o ulubionych płytach głównego bohatera... w którym to zresztą rozdziale ni zdania nie będzie o Wagnerze. Bo i po co, skoro w samej konstrukcji książki znajdują się śmiałe porównania do jego twórczości: madame Chauchat staje się panią Venusbergu dla Tannhäusera - Hansa Castorpa, ta zaś góra nie jest niczym innym, jak odbiciem społeczeństwa w stylu wagnerowskiej tetralogii.
„Ten łobuz to katastrofa”[10] – tak charakteryzuje Mann Hitlera w swoim absolutnie cudownym eseju „Brat Hitler” (1939 r.). Oto przykład, jak z ironią i wystudiowaną pogardą przekazać swoje poglądy w sprawie powodującej autentyczny ból. Znajdziemy tutaj bezwzględną krytykę populizmu jako polityki operującej ludzkimi emocjami: „Ostatnio oglądałem film przedstawiający sakralny taniec wyspiarzy z Bali, który kończył się całkowitym transem i straszliwymi drgawkami młodzieńców. Na czym polega różnica między tymi zwyczajami a tym, co zachodzi podczas politycznych zgromadzeń masowych w Europie? Nie ma żadnej – choć nie, jednak jest: różnica między egzotyką a brakiem smaku”[11]. Mann zmusza także do zastanowienia nad definicją geniuszu jako „szaleństwa złączonego z rozwagą” – takie bowiem określenie czyni Hitlera geniuszem (jeśli – pisze dalej – jest geniuszem, to geniuszem „upodlającego objawienia”[12]). W eseju – podobnie jak w dziennikach Manna – nazwisko „Hitler” nie pojawia się zresztą, zastępowane jest przeróżnymi określeniami, przeważnie lekko prześmiewczymi, jakby chciał autor wymowę tego nazwiska oddzielić od cech człowieka... Na koniec „Brata Hitlera” mamy znowu wołanie artysty-pośrednika: „W czasach przyszłych artyzm ujawni się z większą jeszcze wyrazistością jako świetlisty czar: (...) pośrednik między duchem a życiem. Wszak każdy rodzaj pośrednictwa jest już duchem”[13]…
Wielki Niemiec, Tomasz Mann
Naprawdę nie chciałam, aby ta recenzja aż tak się rozrosła (trzynaście przypisów – nie wiedziałam, że jestem do czegoś takiego zdolna). Ale w moim podziwie dla Tomasza Manna mogłabym pisać i dłużej. Naprawdę nie jestem fanką esejów politycznych; siła tych tekstów leży jednak w talencie i położeniu autora – autora, Niemca-artysty, który pod łatwą do przejrzenia maską rozsądku skrywa swoje prawdziwe cierpienia człowieka pozornie wykluczonego przez ojczyznę. Nie ma czystego umysłu, nie ma racjonalizmu tam, gdzie odziera się spadkobiercę kultury z praw do tradycji: to nie tyle eseje, co smutny a fascynujący zapis osobistego dramatu i zmagania się z pojęciem narodu złączonego z ustrojem.
Mann był jedynym współczesnym Gombrowiczowi pisarzem, którego ten chciałby pocałować w rękę – tak, należy po rękach całować i klęczeć duchowo przed Tomaszem Mannem, nie tylko jako artystą, ale jako człowiekiem... Mimo naprawdę licznych słabości i rozterek stał się jednym z ludzi, dzięki którym nadzieja odrodzenia niemieckiego narodu przetrwała. Czy wiedział, na jaką drogę wstępuje, porzucając solidne mieszczańskie życie? - Na trudną drogę prawdziwego autorytetu swoich i późniejszych czasów, z której nie zstąpił nigdy.
---
[1] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", przeł. Wojciech Kunicki, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2002, str. 327.
[2] Tamże, str. 329.
[3] Tamże, str. 331.
[4] Tomasz Mann, "Doktor Faustus", przeł. Maria Kurecka i Witold Wirpsza, wyd. Świat Książki, Warszawa 2003, str. 588.
[5] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", op. cit., str. 406.
[6] Wagner z nieodgadnionych powodów nazywany jest w tekście raz Richardem, raz Ryszardem; być może wynika to z (uzasadnionej!) obawy tłumacza, że Polacy czytać będą Richarda z angielska.
[7] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", op. cit., str. 413.
[8] Tamże, str. 260.
[9] Tamże, str. 282. "Cisną się dawne słowa, w których pewien młodzieniec opisał w swojej powieści" itd.
[10] Tamże, str. 382.
[11] Tamże, str. 385.
[12] Tamże, str. 387.
[13] Tamże.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.