Dodany: 20.06.2008 16:58|Autor: Marie Orsotte

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Moje czasy: Eseje
Mann Thomas (Mann Tomasz)

2 osoby polecają ten tekst.

Cierpienie i wielkość Tomasza Manna, czyli Mann i jego czasy


Tomasz Mann mógłby żyć i tworzyć w spokojnych, sprzyjających rozwojowi kultury czasach, jak chociażby niemal cały XVIII wiek, pierwsze dekady XIX czy okres poczciwej wolności słowa (pełnej jednakowoż poprawności politycznej), jaką cieszymy się obecnie. Tak się jednak zdarzyło, że trafił na przełom – nie tylko przełom kulturowy spowodowany degradacją mieszczaństwa, ale przede wszystkim mocny przełom (czy też załamanie polityczne) w dziejach Niemiec. Obok milionów krwawych ofiar z ludzi pojawiły się ofiary mniej ważne i wymierne, bardziej efemeryczne – ofiary na polu niemieckiej kultury. Po dziś dzień podczas dyskusji o Karajanie (czy o niemal każdym wielkim artyście działającym w III Rzeszy) wywlekany jest wątpliwy „epizod nazistowski” w jego życiu, muzyka Wagnera nie jest grana w Izraelu (chociaż przed II wojną była, więc raczej nie o samego kompozytora – zmarłego w 1883 – w tym chodzi), zaś filozofię Nietzschego dezynfekuje się odpowiednio z hitlerowskich skojarzeń przed zbliżeniem się do niej choć trochę.

Strach i obowiązek Tomasza Manna, artysty; wiara Tomasza Manna, Niemca

Jednak nawet nieskazitelna, zdawałoby się, postawa wobec hitlerowskiego terroru nie gwarantowała czystości moralnej. W esejach Manna, przebywającego na wygnaniu od 1933 r., obok sprzeciwów odczytujemy jakby nieustanne tłumaczenie się z różnych faktów: dlaczego utrata honorowego tytułu na uniwersytecie w Bonn jest jego zdaniem ujmą dla samego uniwersytetu, dlaczego musiał opuścić ojczyznę, dlaczego przyjął amerykańskie obywatelstwo, dlaczego wreszcie nie wraca. Widzimy też narastającą traumę pisarza, śledzącego losy Niemiec, jego przekonanie, że jako artysta nie może być obojętny na to, co dzieje się z państwem: „Wielka jest tajemnica języka; odpowiedzialność za niego ma wielkie znaczenie nie tylko dla artyzmu, ale i dla powszechnej moralności, jest upostaciowaną odpowiedzialnością (...) zabraniającą każdemu, a zwłaszcza dziś, oddzielać rozum i artyzm od polityki i społeczeństwa, i przybierać wobec nich postawę dostojnego izolacjonizmu kultury”[1]. Jest przerażony jeszcze zanim nastanie właściwa wojna, jest przerażony samym jej przeczuciem: „Biada jednak narodowi, który nie radząc sobie, rzeczywiście w końcu zacząłby poszukiwać wyjścia w przeklętych przez Boga i ludzi okropnościach wojny! Ten naród będzie stracony! Poniesie klęskę, z której już nigdy podnieść się nie zdoła”[2].

Mimo to cytowany przeze mnie list do uniwersytetu w Bonn z 1936 r. – jeden z najlepszych, najbardziej osobistych tekstów tego zbioru – zakończy słowami, które są dokładną niemal zapowiedzią cichej modlitwy Serenusa Zeitbloma w zakończeniu „Doktora Faustusa”, wielkiego dzieła wojennej rozterki: „Pan pozwoli, bym tę odpowiedź, gdyż nie da się wszystkiego powiedzieć, zamknął aktem strzelistym: Niech Bóg dopomoże naszemu ogarniętemu mrokami i wyzyskanemu krajowi, niech go pouczy, by zawarł pokój ze sobą i z całym światem”[3]. Przypomnijmy – Zeitblom w „Faustusie” mówi: „Kiedyż osiągną [Niemcy] dno czeluści? Kiedyż w ostatecznej rozpaczy cud, który ponad wiarę wyrasta, zapali światło nadziei? (...) Bóg niech się zlituje nad waszą biedną duszą, mój przyjacielu, moja ojczyzno”[4].

„Cud, który ponad wiarę wyrasta”. A przecież wiara Manna w pomyślną przyszłość kraju, desperacka wiara, była niezachwiana, cokolwiek by pisał w 1936 roku – już po wojnie, w 1945, będzie oznajmiał Amerykanom pośrodku wielkiego wykładu o niemieckiej kulturze: „Złe Niemcy to dobre Niemcy, które obrały błędną drogę”[5]. A więc tak. Czyżby Mann, po wszystkich zeitblomowskich rozterkach, uświadomił sobie największą prawdę o ojczyźnie: że ojczyzna to nie krew, nie pochodzenie ani nie miejsce urodzenia, to wychowanie, język, w którym się myśli, widoki, do których się tęskni, muzyka, którą się słyszy – wszystko to w swojej duszy, bo ojczyzna to wychowanie, część osobowości? Powiedzmy, że jestem Polką – i dlatego nie potrafię sobie wyobrazić, jaka bym była, będąc, załóżmy, Belgijką: byłabym jednak zupełnie inna, bowiem moje polskie wychowanie to moje myśli i niezbywalne dziedzictwo, jakie noszę w sobie.

Bardzo mądrze powiedział kiedyś Jan Nowak-Jeziorański: „To nieważne, czy ojczyzna mi się podoba, czy nie. Z duszy jej sobie nie wyrwę”. To nieważne, jak bardzo napawały Manna odrazą hitlerowskie zbrodnie: był Niemcem, i tyle, i już, i nie mógł tego zmienić. Żadne zewnętrzne obywatelstwo nie mogło mu wydrzeć tej przeszłości długiej, w której miał świadomość własnej niemieckości. A więc wygłasza mowy do Europy i Ameryki, w których przypomina, że naziści są Niemcami, ale i Goethe był Niemcem, i on, Tomasz Mann, noblista, też przesiąknięty jest niemiecką tradycją... W 1933 r. pisze genialny esej „Cierpienie i wielkość Ryszarda Wagnera”[6] (o którym zaraz), by potem, w 1945 r., wspominać: „Do cierpień, jakie musieliśmy znosić, należał widok ducha niemieckiego, niemieckiej sztuki, ustawicznie degradowanych do roli parawanu i przykrywki dla skrajnej ohydy. Osobliwe, że nie dostawało poczucia, iż można było czynić coś szlachetniejszego niż projektowanie wagnerowskich dekoracji dla hitlerowskiego Bayreuth”[7]. I dalej, w tym samym akapicie: „To, że można było z błogosławieństwem Goebbelsa jechać na Węgry lub do jakiegoś innego kraju »niemieckiej« Europy, aby tam w mądrych wykładach uprawiać propagandę kulturalną na rzecz Trzeciej Rzeszy – nie powiem, że było to haniebne, powiem tylko, że tego nie rozumiem i że wzbraniam się przed odświeżeniem niejednej znajomości”.

Tomasz Mann wśród Niemców

Oprócz esejów politycznych w zbiorze znalazły się teksty poświęcone stosunkowi Manna do paru niemieckich osobistości („Brat Hitler” powinien być w sumie zaliczony do polityki, ale napiszę o nim osobno, bo jest po prostu genialny). Wśród tych osobistości znajdują się Lessing (Gotthold Ephraim, nie Doris), Schopenhauer, Hitler, Nietzsche i Wagner. Nie będę ukrywać, że cały ten zbiór kupiłam dla „Cierpienia i wielkości Ryszarda Wagnera”, chociaż teraz wiem, że warto by było go kupić nawet (!) bez Wagnera (za umiarkowaną cenę trzydziestu paru złotych dostajemy solidnie oprawione 484 strony o wartości nie do przecenienia). Fakt, że autorem jest Tomasz Mann, też miał pewne znaczenie; esejów Tołstoja na przykład nie kupiłabym, nawet gdyby nosiły tytuł „Wagner, Schiller i wszyscy inni Twoi ulubieni artyści w oczach Tołstoja” (chyba... :)). Ale do rzeczy.

Esej o Wagnerze czyta się świetnie, wypełnia on założenia tytułu (ukazuje i cierpienie, i wielkość), zaś jego spostrzeżenia bywają niczym piorunujące „Boże, jakie to trafne!”. Swego czasu wywołał on sprzeciw monachijskiego środowiska z Richardem Straussem (!!!) i Hansem Pfitznerem na czele. Dzisiaj trudno to zrozumieć; fragment, o który moim zdaniem chodziło „obrońcom pamięci Wagnera”, to krytyka koncepcji Gesamtkunstwerk, złożonego dzieła sztuki: „Wyrazem infantylnego barbarzyństwa byłaby wiara, że wielkość i intensywność oddziaływania sztuki wynikają z miary nagromadzonej w niej zmysłowej agresji”[8]. Ogólnie jednak tekst jest wyrazem głębokiej czci Manna dla Wagnera, tym głębszej i wiarygodniejszej intelektualnie, że niepozbawionej (niby) obiektywnej krytyki. Chwilami Mann wręcz się zapomina i hurtem wymienia swoje ulubione fragmenty z dzieł Wagnera, zasłaniając się prawem przykładu; nie mogę pominąć tutaj również akapitu, w którym cytuje własnych „Buddenbrooków” jako ilustrację fascynacji kompozytora Schopenhauerem – nazywa tutaj siebie samego sprzed lat „pewnym młodzieńcem”[9] (być może lekko przerażony, jak dalece tekst staje się osobistym :)).

„Oplatające ją [muzykę Wagnera] teksty, spełniające ją w dramat, nie są literaturą, ale jest nią – tą literaturą – muzyka”, pisze Tomasz Mann, literat-muzyk, znajdujący muzykę w faustowskiej legendzie i wykorzystujący ją do tworzenia historii, pisarz, który w samym środku (no dobrze, pod koniec) metaforycznej powieści – jaką jest „Czarodziejska góra” – potrafi wstawić doskonale współgrający (to właściwe określenie) z całością rozdział o ulubionych płytach głównego bohatera... w którym to zresztą rozdziale ni zdania nie będzie o Wagnerze. Bo i po co, skoro w samej konstrukcji książki znajdują się śmiałe porównania do jego twórczości: madame Chauchat staje się panią Venusbergu dla Tannhäusera - Hansa Castorpa, ta zaś góra nie jest niczym innym, jak odbiciem społeczeństwa w stylu wagnerowskiej tetralogii.

„Ten łobuz to katastrofa”[10] – tak charakteryzuje Mann Hitlera w swoim absolutnie cudownym eseju „Brat Hitler” (1939 r.). Oto przykład, jak z ironią i wystudiowaną pogardą przekazać swoje poglądy w sprawie powodującej autentyczny ból. Znajdziemy tutaj bezwzględną krytykę populizmu jako polityki operującej ludzkimi emocjami: „Ostatnio oglądałem film przedstawiający sakralny taniec wyspiarzy z Bali, który kończył się całkowitym transem i straszliwymi drgawkami młodzieńców. Na czym polega różnica między tymi zwyczajami a tym, co zachodzi podczas politycznych zgromadzeń masowych w Europie? Nie ma żadnej – choć nie, jednak jest: różnica między egzotyką a brakiem smaku”[11]. Mann zmusza także do zastanowienia nad definicją geniuszu jako „szaleństwa złączonego z rozwagą” – takie bowiem określenie czyni Hitlera geniuszem (jeśli – pisze dalej – jest geniuszem, to geniuszem „upodlającego objawienia”[12]). W eseju – podobnie jak w dziennikach Manna – nazwisko „Hitler” nie pojawia się zresztą, zastępowane jest przeróżnymi określeniami, przeważnie lekko prześmiewczymi, jakby chciał autor wymowę tego nazwiska oddzielić od cech człowieka... Na koniec „Brata Hitlera” mamy znowu wołanie artysty-pośrednika: „W czasach przyszłych artyzm ujawni się z większą jeszcze wyrazistością jako świetlisty czar: (...) pośrednik między duchem a życiem. Wszak każdy rodzaj pośrednictwa jest już duchem”[13]…

Wielki Niemiec, Tomasz Mann

Naprawdę nie chciałam, aby ta recenzja aż tak się rozrosła (trzynaście przypisów – nie wiedziałam, że jestem do czegoś takiego zdolna). Ale w moim podziwie dla Tomasza Manna mogłabym pisać i dłużej. Naprawdę nie jestem fanką esejów politycznych; siła tych tekstów leży jednak w talencie i położeniu autora – autora, Niemca-artysty, który pod łatwą do przejrzenia maską rozsądku skrywa swoje prawdziwe cierpienia człowieka pozornie wykluczonego przez ojczyznę. Nie ma czystego umysłu, nie ma racjonalizmu tam, gdzie odziera się spadkobiercę kultury z praw do tradycji: to nie tyle eseje, co smutny a fascynujący zapis osobistego dramatu i zmagania się z pojęciem narodu złączonego z ustrojem.

Mann był jedynym współczesnym Gombrowiczowi pisarzem, którego ten chciałby pocałować w rękę – tak, należy po rękach całować i klęczeć duchowo przed Tomaszem Mannem, nie tylko jako artystą, ale jako człowiekiem... Mimo naprawdę licznych słabości i rozterek stał się jednym z ludzi, dzięki którym nadzieja odrodzenia niemieckiego narodu przetrwała. Czy wiedział, na jaką drogę wstępuje, porzucając solidne mieszczańskie życie? - Na trudną drogę prawdziwego autorytetu swoich i późniejszych czasów, z której nie zstąpił nigdy.



---
[1] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", przeł. Wojciech Kunicki, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2002, str. 327.
[2] Tamże, str. 329.
[3] Tamże, str. 331.
[4] Tomasz Mann, "Doktor Faustus", przeł. Maria Kurecka i Witold Wirpsza, wyd. Świat Książki, Warszawa 2003, str. 588.
[5] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", op. cit., str. 406.
[6] Wagner z nieodgadnionych powodów nazywany jest w tekście raz Richardem, raz Ryszardem; być może wynika to z (uzasadnionej!) obawy tłumacza, że Polacy czytać będą Richarda z angielska.
[7] Tomasz Mann, "Moje czasy. Eseje", op. cit., str. 413.
[8] Tamże, str. 260.
[9] Tamże, str. 282. "Cisną się dawne słowa, w których pewien młodzieniec opisał w swojej powieści" itd.
[10] Tamże, str. 382.
[11] Tamże, str. 385.
[12] Tamże, str. 387.
[13] Tamże.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 8679
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 7
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 25.06.2008 19:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Tomasz Mann mógłby żyć i ... | Marie Orsotte
Brawo! A właściwie podwójne brawo - za dokładne przestudiowanie potężnej i niełatwej w odbiorze księgi, i za doskonałą, spójną i wymowną recenzję. Samokrytycznie przyznaję, że nie wiem, czy będzie mnie stać na zmierzenie się z tak ambitnymi tekstami (tym bardziej, że przedmiot ich nie należy do tematów, z którymi jestem za pan brat) - ale jeśli to spróbuję uczynić, to właśnie dzięki Tobie.
Użytkownik: Monika.W 25.06.2008 21:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Brawo! A właściwie podwój... | dot59Opiekun BiblioNETki
Przyłączam się do chóru zachwyconego tą recenzją. Bardziej mnie zachęciła do sięgnięcia po Manna, niż wszystko, co o nim do tej pory czytałam. Świetny tekst.
Użytkownik: Marie Orsotte 26.06.2008 15:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Przyłączam się do chóru z... | Monika.W
Dzięki - bardzo mi miło, że mogę kogoś zachęcić do Manna :) Myślę, że poznawanie jego twórczości może być fascynujące dla każdego. Chciałoby się napisać: nie taki Mann straszny, jak go malują ;)
Jako pierwszą książkę Manna mama poleciła mi "Buddenbrooków", wcześniej przeczytałam kilka opowiadań. Jako osoba mająca za sobą także "Czarodziejską górę", "Doktora Faustusa" i jeszcze więcej opowiadań oraz nawet dzienniki mogę potwierdzić, że to dobre propozycje na początek. Ale cały Mann jest świetny :)
Użytkownik: baron 29.06.2008 15:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Tomasz Mann mógłby żyć i ... | Marie Orsotte
Mann, Wagner, Karajan. Co do tego ostatniego, to chciałbym zacytować tego pierwszego z jednego z esejów, o których tak ciekawie napisałaś. "Kapelmistrz, który, na zlecenie Hitlera, w Zurychu, Paryżu czy Budapeszcie dyrygował muzyką Beethovena, czynił się winnym obscenicznej blagi - pod pretekstem, że jest tylko muzykiem i że gra, i to ma być wszystko. Blagą jednak była ta muzyka już w ojczyźnie. Z jakiej przyczyny Fidelio Beethovena, ta uroczysta opera stworzona na dzień niemieckiego samowyzwolenia, nie była objęta zakazem w Niemczech tych dwunastu lat? To skandal, że nie objęto jej zakazem, tworząc inscenizacje na wysokim poziomie, że znaleźli się śpiewacy i muzycy, którzy ją wykonywali, publiczność, która jej słuchała." To odnośnie epizodu nazistowskiego Karajana, który już go całkowicie dyskredytuje w oczach Manna. Jego zaś kariera artystyczna po wojnie, może pomijając krótki okres współpracy z orkiestrą Philharmonia, nie jest wcale aż tak imponująca, gdyż muzyka nagrywana z berlińczykami bywa ciężka, zachowawcza i wielu wypadkach zwyczajnie słabiutka i można wymienić dziesiątki dyrygentów nieporównanie lepszych i wybitniejszych niż Karajan. O muzyce Wagnera nie chcę pisać, gdyż na sam dźwięk tego nazwiska włos mi się na karku jeży, a kły odsłaniają się spod czarnych warg: słowem, chce mi się na ten temat warczeć, a samego Wagnera najchętniej bym ugryzł.:) Przypomina mi się zdanie z filmu Woodyego Allena, w którym ten, wyszedłszy z opery, gdzie dawali Wagnera, zapytany o wrażenia, odpowiedział, iż ma ochotę najechać na Polskę. O popularności Wagnera w czasach III Rzeszy świadczy, uważam, tematyka jego dzieł, oparta na cokolwiek bezsensownych (cyt. L. Tołstoj) opowiastkach germańskich, które Hitler tak sobie upodobał. Bo, daję obciąć swą owłosioną głowę, nikt, ani Mann, ani Nietzsche, ani tym bardziej Hitler, żaden człowiek na świecie nie wie, o co w tej patetycznej, na kilometry rozciągniętej muzyce chodzi. No i wreszcie sam Mann. Nabokow uważa, iż nie jest to pisarz wielki, ba, wręcz słaby, i że nie można go stawiać obok prawdziwych mistrzów prozy jego czasów, jak choćby Kafka. Według Nabokowa pisarstwo Manna jest słabe artystycznie i pełne moralizatorskiego zadzierania nosa i pisarza tego, fuknąwszy krótko i wyniośle na jego dzieła, skrzętnie omija w swych pracach o literaturze, a przecież innych wielkich twórców prozy analizuje z taką dokładnością, pasją i uwielbieniem. Również Milan Kundera w swych esejach o powieści uważa za stosowne nie zawracać sobie głowy Mannem, jako że, jak mi się zdaje, sądząc po argumentach, do których przywiązuje największą wagę, Mann był dla niego zbyt zachowawczy, za mało odkrywczy i wyrafinowany pod względem artystycznym. I czyż rzeczywiscie nie jest tak, że sztuka Manna, biorąc pod uwagę kanon estetyczny sformułowany przez Flauberta, iż pisarz nie ma prawa wtykać nosa w losy swych bohaterów, lecz cicho siedzieć z boku i pozwolić im samym działać, spisując jedynie ich perypetie, że mianowicie sztuka Manna zbyt daleko odsuwa się od tego kanonu? Przecież w jego książkach aż się roi od pouczeń, mądrości, adautorskich uwag, czyli tego wszystkiego, co zanieczyszcza i zubaża prawdziwą sztukę.
Użytkownik: Marie Orsotte 14.07.2008 21:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Mann, Wagner, Karajan. Co... | baron
Upraszałabym o wyzbycie się chęci gryzienia Wagnera. Już za jego życia zjechał go Nietzsche (chyba najbardziej robiący wrażenie spośród przyjaciół RW) i ileśtam brahmsowskich krytyków muzycznych (zjechali z różnych powodów, przy czym jedynie powody FN mogę brać pod uwagę), a po śmierci niektórzy chcą go jeszcze gryźć. No doprawdy! :)
Może zacznę od Manna. Nie jestem pewna, czy przytaczanie tutaj argumentów Nabokowa czy Kundery ma jakikolwiek sens, ponieważ branie takich argumentów pod uwagę jest raczej rzeczą ustosunkowania się do wypowiadającego argument pisarza. Obiektywnie rzecz biorąc nie sądzę, aby można powiedzieć, że zdanie Nabokowa jest ważniejsze od zdania Hessego, który UWIELBIAŁ Manna (napisałam uwielbiał wielkimi literami, bo naprawdę uwielbiał - chociaż nie był bezkrytyczny). I od zdania innych obiektywnie wielkich pisarzy, którzy także Manna cenili. Czy naprawdę Mann musi trzymać się kanonu Flauberta? Czy jeden kanon w literaturze ma jakikolwiek sens?
To prawda, że "Buddenbrookowie", którzy moim zdaniem wolni są od wszelkich "pouczeń", jako powieść bronią się sami. Ale o ile w "Czarodziejskiej górze" ta cała "mądrość" przekazywana w sztuce trochę mi przeszkadzała, to nie mogę powiedzieć, żeby zawadzała ona w "Doktorze Faustusie", po prostu dlatego że jej tam NIE MA. Trochę za dużo o systemie (a)tonalnym, i tyle, refleksje o wojnie były wbrew moim obawom krótkie (jak na Manna ;)), zresztą w tej powieści Mann nie może występować z czysto odautorskimi komentarzami - tak samo w "Wybrańcu" i "Wyznaniach hochsztaplera..." (o ile pamiętam, bo nie mogę tej książki znaleźć) - ponieważ pisze jako narrator pierwszoosobowy: przyjaciel kompozytora, mnich-kronikarz itp.
Tyle w ramach mojej odpowiedzi na powyższe zarzuty wobec TM. Jeśli kiedyś dostanę Nobla (:P), mogę wystosować dłuższą wypowiedź, ale póki co to musi wystarczyć. (Naprawdę nie wiem, dlaczego Kundera i Nabokow nie docenili/nie dostrzegli (?!) przynajmniej rewelacyjnej mannowskiej ironii, z której śmiał się nawet mój tata czytając "Maria i czarodzieja" na plaży - no ale tata nie jest znawcą literatury - ani tym bardziej pisarzem).
Wolę dyskutować o wartości nagrań Karajana (chociaż nie jestem w tym, niestety i na razie, kompetentna) niż wysłuchiwać niekończących się dyskusji o jego działalności partyjnej. (Podziwiam jego niesamowity wizerunek medialny: coś w tym jest, że w pewnej małej południowoeuropejskiej miejscowości właściciel kiosku ustawił obok siebie pocztówki z "Pocałunkiem" Klimta, młodym Marlonem Brando i Herbertem von Karajanem). Jakby nie można było raz na zawsze ustalić, że Karajan nie był w tym przypadku uduchowionym idealistą, ba, wręcz odwrotnie, chciał pracować w Niemczech i pozostawał z własnego wyboru głuchy i ślepy. Chociaż poślubił kobietę o częściowo żydowskim pochodzeniu (chociaż kariera HvK stanęła chwilowo w miejscu, żona została mianowana "honorową Aryjką"...). (O tym wszystkim można by nakręcić ciekawy film). Wreszcie, czy dyrygent musi być moralnie nieskazitelny? Nie jest w końcu papieżem. ;)

"Bo, daję obciąć swą owłosioną głowę, nikt (...) nie wie, o co w tej patetycznej, na kilometry rozciągniętej muzyce chodzi."
Wobec tak śmiało postawionego zarzutu wolę nie twierdzić, że takie osoby istnieją i pretendować do tych Wybranych, zresztą wyjaśniając musiałabym popaść w kiczowaty banał - napiszę tylko, że mimo to miliony ludzi kupują za (zbyt) drogie pieniądze płyty z jego muzyką i bilety na jej przedstawienia, nawet jeśli jej nie rozumieją. I brutalnie stwierdzę, że kupowałyby tę muzykę nawet wtedy, gdyby Wagner był najczarniejszym grzesznikiem z piekła wyjętym. A wbrew pozorom nie był - i także zasługuje na ciekawy film, lepszy, niż miniserial z Richardem Burtonem (bo Burton był za stary i scenariusz żenujący i Matylda Wesendonck wyglądała jak panienka z okładki "Twojego stylu" czy czegośtam).
Te starogermańskie "opowiastki" w wersji Wagnera nabierają znaczenia uniwersalnych metafor i wzrastają do rangi najodpowiedniejszych dla odniesień archetypów – przy czym w swojej romantycznej formie są łatwiejsze do zaakceptowania przez ludzi naszych czasów niż starożytne legendy i dzięki muzyczno-scenicznemu przekazowi oddziałują na pozarozumowe środki poznania.
Przepraszam za powyższy akapit (miało być bez słodzenia i banału, ale nie mogłam się powstrzymać :)). Tak w ogóle to cytat Allena, poza tym że wychodzi mi uszami i nosami, tfu, nosem, jest z gruntu błędny, ponieważ Wagner nigdy nie najechałby na Polskę – napisał nawet uwerturę „Polonia” dla powstańców (co prawda w życiu jej nie słyszałam i wątpię, żeby z powstańcami było inaczej). Tak, wiem, że powyższa argumentacja jest bezsensowna i nie o to w tym cytacie chodzi, ale proszę nie wymagać zbyt wiele od osoby, która spędziła noc usiłując nie spaść z kuszetki na dno nieklimatyzowanego (!!!) przedziału.
Powinnam pisać same recenzje Schillera, nikt nie wie nic o jego życiorysie i nie ma do niego pretensji (zresztą gdyby ktoś wiedział, to też by nie miał). A Hitler od Wagnera wolał wiedeńską operetkę, Wagner, Bruckner itp. byli mu potrzebni do propagandy. Boże, znowu wyszło za długo.
Użytkownik: baron 21.07.2008 12:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Upraszałabym o wyzbycie s... | Marie Orsotte
No cóż, akurat świadectwo Hessego o Mannie nie jest zbyt obiektywne, obaj pochodzą z jednej szuflady, ich pisarstwo jest bardzo podobne do siebie. Przy tym wzajemne wazeliniarstwo, którym ocieka ich korespondencja, jest wręcz niesmaczne. Obaj zresztą wydawali mi się zawsze pisarzami trochę "dla licealistów", zwłaszcza dla romantycznych dziewcząt. A że dostali Nobla, świadczy to tylko na ich niekorzyść: żaden naprawdę dobry pisarz nie dostaje Nobla, bo go nikt za życia nie czyta, a jeśli czyta, to pogardza nim albo się z niego śmieje. Zresztą rozumiał to Mann i świadom był, że daleko mu do wielkości. Jego miłosne zapatrzenie w "wielkich" klasyków, zaglądanie w duszę artysty, unizone spojrzenie na parnas ma w sobie coś z tęsknoty za absolutem dla niego zamkniętym. Takie to czasem sprawia na mnie wrażenie. Jego ironii trochę brakuje lekkości, inteligencji, czasem jest zbyt widoczna i przypomina jowialność poczciwego dziadka, opowiadającego wnukom śmieszne historyjki, z polotem, ale już nieco ociężale. Ale to tylko czepialstwo; najbardziej denerwuje mnie w Mannie to rozsnuwanie nad swoim pisarstwem aury poświęcenia, misji, cierpienia w imię sztuki, wręcz mesjanizmu. Ta bzdura po prostu woła o pomstę do nieba! Jestem pewien, że każdy dobry pisarz, jeżeli zabiera się do tego zawodu, robi to z przyjemności, dla frajdy, bo lubi układać ładne zdania i opowiadać historie, a nie z nakazu Boga czy narodu(sic!). Wybacz, ale opowiadanie takich rzeczy przez Manna to albo chorobliwa megalomania, egoizm i obłuda, albo po prostu nietrzeźwość myślenia. Nie chcę dłużej go obgadywać, bo wiele jego książek lubię i cenię, ale wspomnę jeszcze o tym, że także niektóre jego wypowiedzi eseistycznie sprawiają, że włos się na głowie jeży. Co prawda potępił Hitleryzm, ale nie mniej barwny Stalinizm już mu tak bardzo nie przeszkadzał. W wielu miejscach natknąłem się na jego entuzjastyczne wypowiedzi o rewolucji i o polityce radzieckiej, w której najważniejszym zdawało się dla niego to, ze wydawano w Rosji Goethego w milionowych nakładach. Taka głupota nie mogła być jednorazową pomyłką w ocenie sytuacji. Bezsensowny traktat "Wyznania człowieka apolitycznego" pomijam, ponieważ to ogromne świadectwo kryzysu twórczego, bezradności artystycznej, jaka prawdopodobnie ogarnęła go w tych latach, kiedy to pisał. Bo jeśli idzie o zawartość, która stała się przyczyną bratobójczego konfliktu, dla jej dobra należy spuścić na nią zasłonę milczenia. To tyle dodatkiem do pogadanki o TM. Żeby nie być jednostronnym, to dorzucę, że lubię Buddenbrooków, niektóre opowiadania (najbardziej "Mały pan Friedemann"), "Józefa" oraz "Faustusa". W sumie to fajny pisarz, tylko trochę przeceniany, zwłaszcza w Polsce, bo o ile mi wiadomo, w swoim rodzinnym kraju obecnie jest już całkiem zapomniany, a nawet w czasach swojej sławy był ponoć mniej lubiany w Niemczech niż np. u nas czy w Rosji.
Użytkownik: Marie Orsotte 11.08.2008 19:20 napisał(a):
Odpowiedź na: No cóż, akurat świadectwo... | baron
Mam wrażenie, że twórczość Hessego i Manna nie jest tak bardzo do siebie podobna, jak piszesz - mają zupełnie inny klimat, u Manna zdecydowanie gęściejszy i chyba bardziej ponury. Ale może faktycznie zamknęłam się ostatnio w tej jednej "szufladzie" i dlatego te różnice są dla mnie wyraźniejsze. Ogólnie, to licealiści czytają bardziej "Bravo" albo w ogóle nic nie czytają, ale rozumiem, że nie o to Ci chodziło ;] Wazeliniarska korespondencja? Ja się strasznie dziwiłam, czemu oni ciągle piszą do siebie per "pan", tak samo zresztą jak Goethe i Schiller (wprawdzie ten ostatni użył raz zwrotu "Geliebter Freund!", no ale Schiller to Schiller)... pisarze nie muszą być bez przerwy wobec siebie krytyczni. Co do Nobla, to jest bardzo subiektywne - równie dobrze ja mogłabym teraz napisać, że wszyscy dobrzy pisarze są zapomniani. Nigdy, nigdzie ogólnikowe stwierdzenia nie są właściwe, mogą tylko ładnie brzmieć.
"W wielu miejscach natknąłem się na jego entuzjastyczne wypowiedzi o rewolucji i o polityce radzieckiej, w której najważniejszym zdawało się dla niego to, ze wydawano w Rosji Goethego w milionowych nakładach. Taka głupota nie mogła być jednorazową pomyłką w ocenie sytuacji."
To nie głupota, to zaślepienie - Mann naprawdę podziwiał Goethego :) Tak poważniej, to pewne rzeczy trzeba ludziom wybaczać, albo przynajmniej - można, jak się chce. A ja chcę, bo mimo wszystkich wad Manna w jego dorobku znajdują się takie niezaprzeczalne arcydzieła jak "Tonio Kroeger", którego uwielbiałam od początku i coraz bardziej podziwiam dla jego atmosfery, dla jego stwierdzeń, które często trzeba odwracać, żeby zobaczyć myśli autora, i wreszcie dlatego, że jest to utwór rewelacyjny mimo tego, że całkiem poważny, nie uciekający przesadnie w ironię, w jakąkolwiek artystyczną konwencję czy stylistykę. No i jest boleśnie prawdziwy. Najciekawsze rzeczy Mann tworzył, kiedy był jeszcze niespełnionym kupieckim synem z Lubeki - potem wszedł w rolę wieszcza i noblisty i po jego ostatnich utworach - może z wyjątkiem "Faustusa" - widać jakąś przyciężkawość wieku, w którym je pisał.
Powód "dla narodu" jest jak dla mnie dobry, jak każdy inny. Niektórzy piszą dla pieniędzy, inni dla sławy, inni dla przekazania "wyższych prawd" - podobno Kafka pisał, by wyzwolić się spod psychicznej władzy ojca, ale w trakcie czytania "Zamku" czy "Procesu" mało to kogokolwiek obchodzi (tak myślę, chociaż nie wiem, może niektórzy nie mogą się przestać zastanawiać nad motywacją autora...).
Niemcy traktują swoich pisarzy znacznie lepiej niż my naszych. (Wróciłam właśnie z wycieczki z Turyngii, z Weimaru - ludzie, tam można kupić "Don Carlosa" ze 4 euro w każdej księgarni! bilet do Schillerhaus dla uczniów 1 euro! - jedno z najmilszych i najwspanialszych miejsc, w jakich byłam, a na pewno jedyne, w którym można wybierać spośród kilkunastu wersji pocztówki pt. "Goethe i kobiety").
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: