Przeraziła mnie ta książka.
Nie tym, że po wielkim wybuchu zniknęła cała cywilizacja ludzkości. Nie tym, że ludzie, którzy przeżyli wybuch (Dawni), nie starzeją się i nie umierają. Ani nawet nie tym, że ludzie urodzeni po nim mają „effekty”: małe różki, pazury na stopach, ogony, kilka rąk, kurze grzebienie na całym ciele. I wszyscy żywią się myszami. Nie, to w zasadzie nie zrobiło na mnie wrażenia, raczej rozbawiło (do czasu, oczywiście).
Przeraziły mnie książki.
A raczej sposób, w jaki czyta je główny bohater, Benedikt.
Książki, które pozostały po wielkim wybuchu, są zakazane. Nie wolno ich nie tylko czytać, ale nawet trzymać w dłoniach, o posiadaniu nie wspominając. Książki – to Choroba. A kiedy człowiek jest Chory, przyjeżdżają po niego Sanitarze. I nikt nie wie, co się potem z takim człowiekiem dzieje.
Są oczywiście teksty pisane na deseczkach (z kory brzozowej, o ile pamiętam, co jest celną i gorzką aluzją do gramot na brzozowej korze), ale one są bezpieczne. Natomiast papier...
Jednakże są ludzie, którzy te książki posiadają. Odbierają je Chorym i gromadzą u siebie. Jednym z nich jest Główny Sanitarz i to właśnie u niego Benedikt zapoznaje się z ogromnym zbiorem przed-wybuchowych książek. Przeróżnych. Fantastyka, romanse, klasyka, popularnonaukowe, techniczne, statystyka, polityka, sensacja, rolnictwo... Sposób, w jaki kataloguje je Benedikt, jest zaiste arcyciekawy – nie zawsze potrafiłam wychwycić system, według którego „Morderstwo w Orient-Expressie” sąsiaduje z „Zabójstwem Kirowa”, a „Choreografia. Krótka historia” z „Historią kołka w płocie”...
Benedikt czyta wszystko. Jak leci. Czy to konstrukcje stalowe, czy to powieści Curwooda, czy to Hamlet, czy to morfologia nogogłaszczkowców – Benedikt pochłania każdą książkę. I to właśnie jest przerażające.
Bo on czyta, żeby czytać. Nie wyciąga żadnych wniosków. Choć jego życie pozostawia wiele do życzenia, Benedikt nie korzysta z książek po to, żeby je ulepszyć. Ani w sposób czysto praktyczny (mowy nie ma o żadnych wynalazkach, czy raczej odtworzeniu udogodnień sprzed wybuchu), ani w sposób moralny (nie zastanawia się nad sobą, swoimi towarzyszami, nie próbuje wykorzenić bezmyślnego okrucieństwa, w jakim żyje i jakie go otacza). Mało tego, Benedikt w ogóle nie zastanawia się nad życiem przed wybuchem i mimo przeczytania tylu książek, nadal uważa słowa Dawnego, Nikity Iwanycza, za wymysł. Biernie pochłania wiedzę, nie przyswajając jej i nie robiąc z niej użytku.
A co, jeśli ja też tak czytam?
Przecież czytam niemal cały czas. Czytanie to dla mnie podstawowe zajęcie, a nie zapełniacz czasu. A czy coś z tego wynoszę? Dla siebie? Nie mówię o książkach stricte naukowych, które czytam, bo interesują mnie poruszane przez nie tematy, ale zapamiętuję i tak tylko to, co mnie naprawdę zaciekawiło. Pożytek z tej wiedzy... Mało przydatny jest fakt, że wiem, co to jest bułat i jak go wytwarzano.
A moralnie? W sensie pracy nad sobą? Czy książki coś mi dały? Ukształtowały charakter? Sprawiły, że zaczęłam inaczej patrzeć na to, co mnie otacza? Nigdy nie potrafiłam wskazać książki, która byłaby kamieniem milowym w moim życiu. Tej najważniejszej. Bo jej nie ma.
Zastanawiam się...
"Książko! Ty jedna nie zdradzisz, nie uderzysz, nie skrzywdzisz, nie porzucisz! Cichaś – a śmiejesz się, krzyczysz, śpiewasz. Pokornaś – a zdumiewasz, wabisz, drażnisz. Małaś – a ludów w tobie bez liku; bukw jenoś garstka, a jak zechcesz, to głowę zawrócisz, zatumanisz, zamroczysz, ślozy wyciśniesz, aże dech człowiekowi zaprze, dusza jako płótno na wietrze załopocze, jako woda się zwełni, jako ptak zamacha skrzydłami! Abo uczucie jakie niewymowne w piersi się miota, pięśćmi wali we drzwi, we ściany: duszę się! Wypuść! A jak je nagie, bezwstydne wypuścić? Jakimi słowy odziać? Nie mamy słów, nie znamy! Jako u bestyi jakiej dzikiej – ślepowrona abo rusałki – nie mają słów, jeno głos dają! A książkę otworzysz – tam słowa cudne i lotne (...)"*
*T. Tołstoj, Kyś, Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 194.
Kyś (
Tołstoj Tatiana (Tołstaja Tatiana))
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.