Dodany: 13.01.2008 11:56|Autor: BzyRes
W konfrontacji z filmem
Wyznaję otwarcie, że po książkę sięgnąłem wyłącznie za sprawą obejrzanej w stanie transu ekranizacji, sygnowanej nazwiskiem Hayao Miyazakiego, którego osoba przywoływana jest, ilekroć padnie hasło "anime".
O "Hauru no ugoku shiro", bo taki oryginalny tytuł nosi film animowany oparty na motywach z książki, powszechnie mówi się w samych superlatywach. Kultowe studio Ghibli, uznani twórcy, ogromny budżet, a zatem produkcja skazana na sukces. Zgadza się, animowany "Hauru" ma w sobie "to coś" - przede wszystkim sposób wykonania, zarówno od strony rysunkowej, jak i dźwiękowej; rozmach, którego nie powstydziłaby się żadna z hucznie reklamowanych produkcji Hollywoodu oraz pewien magiczny współczynnik, którego obecność powoduje dziecięcy zachwyt u widza.
A fabuła? Jest i intryguje, lecz negatywnie. Moim zdaniem stanowi najsłabsze ogniwo całości, a tym samym wystarczający argument, aby sięgnąć po protoplastę scenariusza celem dokładniejszej analizy problemu. Historia opowiedziana w filmie błagała wręcz o logikę, której wyraźnie zabrakło. Szalenie byłem ciekaw, czy powieść pani Wynne Jones będzie równie niedoskonała w tym, na czym ucierpiał film. Nie zwlekałem długo z zakupem paskudnego polskiego wydania (Amber, 2005 r.), aby nie przedłużać dochodzenia. Jeszcze słowo o wydaniu, a konkretniej o najbardziej rzucającym się w oczy elemencie - okładce.
Okładka ozdobiona została odpowiednio przeskalowanym projektem, który pierwotnie posłużył za oryginalny plakat filmowy. Ktoś wpadł na pomysł, aby piękną, kolorową grafikę poddać efektowi przesadnego rozmycia, w rezultacie czego otrzymano bezpłciową pulpę zamiast przyjemnej, bajkowej oprawy. Jeśli ktoś z Was, przeglądając asortyment księgarni, poczuje nagłe mdłości, znaczy to, że ma przed sobą "Ruchomy zamek Hauru". Od razu zaznaczam, że warto sięgnąć po portfel - ze względu na atrakcyjną cenę i w trosce o żołądki innych. Czym jeszcze zachęca do siebie "Hauru"? To bajka! A my kochamy bajki.
Bajki, rozumiane potocznie jako fantastyczne historie skierowane do grupy ludzi młodych duchem, a więc dzieci od lat 3 do 93, mają to do siebie, że bawią, zaskakują, a na samym końcu moralizują. "Ruchomy Zamek Hauru" zatem jest typową bajką. Zaczyna się niewinnie od sztampowego przedstawienia głównej bohaterki, jej sióstr (ileż razy wykorzystywano ten motyw), drobnych dramatów rodzinnych, by w dalszej części powieści ("powieść" brzmi zaskakująco zabawnie w odniesieniu do tego rodzaju literatury) odsłaniać coraz ciekawsze postaci i nie mniej ciekawe zdarzenia. Punktem kluczowym całej historii jest
moment, w którym główna bohaterka, kilkunastoletnia dziewczynka, najnormalniej w świecie zostaje zamieniona w staruszkę, której endoszkielet trzeszczy pełną gamą dźwięków. Sophie, czyli nasza etatowa starowina, najwyraźniej niezbyt zadowolona z metamorfozy, postanawia znaleźć sposób na zdjęcie klątwy. A żeby było zabawniej, wiedźma w momencie rzucania złego uroku zadbała o aneks w postaci formuły "nie będziesz mogła nikomu powiedzieć, że rzucono na ciebie zaklęcie". I zaczyna się.
Cała historia wiruje wokół tytułowego zamku, w którym Sophie ostatecznie zamieszkuje. Najzabawniejsze jest to, że gdy przybiera postać staruszki, przemianie ulega także jej mentalność - z cichej, oszczędnej w ekspresję na rzecz rezolutnej, babcinej odmiany. Sophie bez ustanku do siebie gdera, nie przebiera w słowach i czynach, zaskakuje ilością pomysłów na minutę.
Wewnętrzną przemianę bohaterki najdotkliwiej odczuwają lokatorzy zamku. Jednym z nich jest najzabawniejszy chyba demon wszechczasów - Kalcyfer, z marnym skutkiem aspirujący do bycia prawdziwie złowrogą istotą. Traf chce, że Sophie nawiązuje bliską więź z ogniowym stworem, bowiem zdaje się, iż łączy ich oboje istota wspólnego problemu - czar uniemożliwiający powrót do pierwotnej postaci.
W tle nieustannie przewijają się perypetie Hauru, właściciela zamku, który, w przeciwieństwie do stereotypowego maga, bywa żałosny, beznadziejny, a wręcz infantylny w swoim zachowaniu. Czarodziejem kierują głównie młodzieńcze instynkty, które, jak można łatwo odgadnąć, dotyczą uniesień miłosnych związanych z płcią przeciwną. Autorka przewidziała nawet motyw, w którym Hauru, niczym najzwyklejszy tchórz, uchyla się od czegoś w rodzaju służby wojskowej. Symuluje milion dolegliwości w obliczu poważnego problemu, bowiem książkowej krainje Ingarii grozi wybuch wojny. Działania zbrojne uwypuklono w filmie, podczas gdy w powieści są jedynie kulisami dla najistotniejszych wydarzeń. Podobnie rzecz ma się w przypadku samego Hauru. Pomysłem Miyazakiego było danie mu heroicznych, nadludzkich przymiotów, zatem film przyozdobiono motywem superbohatera-Hauru, walczącego ze złem w imię wyższych idei i... własnych powodów. Nie polubiłem postaci czarownika - ani książkowej, ani filmowej, jednak bardziej przypadł mi do gustu pierwowzór - zniewieściały przedstawiciel czarnoksięskiej profesji to coś, czego jeszcze nie grali. Jeden zero dla książki. I dwa do zera za łagodniejszy wątek polityczno-wojenny, który, według mnie, zbytnio uwydatniony zepsułby lekki, baśniowy ton powieści. Miyazaki-san myślał inaczej, ale mimo to całkiem słusznie, wszakże swoje dzieło kierował do innego grona odbiorców.
"Ruchomy zamek Hauru", obojętnie, czy do czytania, czy oglądania, to plejada przezabawnych postaci i komicznych sytuacji. W samej książce mnóstwo jest wariackich gagów i lekkich, zazwyczaj równie wariackich dialogów. Czyta się gładko i przyjemnie, choć wstrzymałbym się przed deklaracją, że "Hauru" jakoś szczególnie absorbuje. Otóż nie. Jest miło, lecz bez wodotrysków. Dzieci chcące poczytać coś przed zaśnięciem będą zachwycone. Około 230 stron druku średniej wielkości, jakie składają się na całą opowieść, proponuję skonfrontować z dwoma wieczorami spokojnej lektury. Jeśli ktoś szuka silnych wrażeń, ostrzegam - ta pozycja ich nie zapewni. Szukasz wrażeń w "Ruchomym zamku Hauru"? Zanim weźmiesz się za tę publikację, wypij duszkiem 5 litrów gęstej od kofeiny kawy.
Zekranizowany "Hauru" nie dawał mi spokoju podczas lektury, a także po jej zakończeniu. Największa bolączka filmu - fabuła, w książce została na szczęście poukładana, mimo że momentami panuje taki chaos, iż trudno zorientować się, o co tak naprawdę w danym momencie chodzi, a jeśli już o coś chodzi, to jaki ma to wpływ na sens całego utworu. Pod koniec powieści (prawie) wszystko staje się jasne i można złapać oddech. Narracja prowadzona jest w dość szybkim tempie, przy czym autorka postarała się o odpowiednią ilość szczegółów, które czytelnik chcąc nie chcąc musi chłonąć. Odniosłem wrażenie, że drobiazgi, a konkretniej bzdurne w moim odczuciu wątki (np. o pochodzeniu Hauru) nie zostały przez D.W. Jones zbytnio przemyślane. Na ich miejsce mogła wcisnąć więcej tego, w czym "Ruchomy zamek Hauru" jest najlepszy - opisów niepożądanych skutków użycia magii, kąśliwych komentarzy Kalcyfera itd.; słowem - rozweselaczy. Hayao Miyazaki wiedział, czego należy się pozbyć z dzieła pani Wynne Jones, aby opowieść zyskała jeszcze więcej specyficznego uroku.
Wersji dla kinomanów daję już spokój. Natomiast książce wypadałoby wystawić ostateczną notę. Chciałoby się dać 3,5 w 6-stopniowej skali, gdzie 3 to średniak, do którego rzadko kiedy wracamy myślami, a 4 oznacza książkę dobrą, lecz daleką od czytelniczego ideału. Ale niech będzie 4. "Ruchomy zamek Hauru" jest dość oryginalny (czarodziej-lowelas, lekko spróchniała staruszka w głównej roli), co doceniam - niepowtarzalność trzeba promować; i pysznie bawi, zachowując swój spokojny ton. A Kalcyfer może się przyśnić. Werdykt: dla miłośników relaksujących historii z happyendowym zakończeniem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.