Przedstawiam przygotowany przez
Dot59 KONKURS nr 159:
„KIEDY UŁAN Z KONIA SPADNIE...”, CZYLI OSTATNIA WALKA W LITERATURZE
„Jak to na wojence ładnie,
Kiedy ułan z konia spadnie...”
(Władysław Tarnowski, „Jak to na wojence ładnie”)
Tak to już jest, że jeśli się ktoś zaczyna parać bronią – białą, palną, laserową czy magiczną, zawodowo czy doraźnie, w intencjach szlachetnych czy zgoła nieczystych - musi się liczyć z tym, że i jego wróg ma broń, być może równie skuteczną. A skoro tak, któraś z kolei walka – czasem setna albo tysięczna, a czasem już pierwsza – może być dla niego ostatnią.
Zapraszam więc chętnych na pola literackich bitew, pojedynków i wszelkich innych starć zbrojnych, w których pada z bronią w ręku 30 bohaterów (przeważnie, choć nie tylko, pozytywnych, i nie zawsze pierwszoplanowych).
Jeśli w tekście padają imiona/nazwiska wyjątkowo ważnych postaci, zostały utajnione i zastąpione literami X,Y,Z, mniej ważne oznaczone są pierwszymi literami imion/nazwisk.
Za każdy fragment można otrzymać 2 punkty – odpowiednio po jednym za autora i tytuł (w przypadku utworów poetyckich tytuł wiersza, nie tomiku) - maksymalnie 60 punktów; liczba strzałów nieograniczona. Jeżeli więcej osób zdobędzie taką samą liczbę punktów, zostaną uhonorowane stosownym laurem w kolejności nadesłania finałowych maili.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 28 marca (czwartek) o północy.
Odpowiedzi wysyłajcie na adres: [...]. W tytule podajcie swój nick biblionetkowy.
Jeżeli nie życzycie sobie podpowiadania, czy znacie dusiołka/rodzica, zaznaczcie to w pierwszym mailu. Wszystkie dusiołki znajdziecie w moich ocenach.
Odpowiedzi na maile spodziewajcie się głównie późnym popołudniem lub wieczorem.
Powodzenia!
1.
Miał piętnaście lat,
był najlepszym uczniem z polskiego.
Biegł z pistoletem
na wroga.
Zobaczył oczy człowieka,
powinien był strzelić w te oczy.
Zawahał się.
Leży na bruku.
Nie nauczyli go
na lekcjach polskiego
strzelać w oczy człowieka.
2.
Strzelano doń bez przerwy i zawsze chybiano. Żołnierze i gwardziści śmieli się biorąc go na cel. On zaś padał, zrywał się, krył się w kącie bramy, wyskakiwał, znikał, ukazywał się znowu, uciekał, wracał, odpowiadał na ogień kartaczy grając na nosie, a jednocześnie plądrował w ładownicach, opróżniał je i napełniał swój koszyk. Powstańcy dysząc z trwogi nie spuszczali z niego oczu. Barykada drżała, G. śpiewał. Nie było to dziecko, nie był to mężczyzna, ale jakiś przedziwny chłopak-czarodziej; jakiś - rzekłbyś - chochlik bitewnego zamętu, którego nie imały się kule. Goniły go, lecz on był od nich zwinniejszy. Bawił się ze śmiercią w jakąś przerażającą ciuciubabkę; ilekroć zbliżała się do niego beznosa twarz widma, chłopak częstował ją szczutkiem.
Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona lub bardziej od innych zdradziecka, dosięgła wreszcie to dziecko - błędny ognik. G. zachwiał się i osunął na ziemię. Cała barykada krzyknęła; ale w tym Pigmeju było coś z Anteusza. Dla ulicznika dotknąć bruku znaczyło tyle, co dla olbrzyma dotknąć ziemi. G. upadł tylko po to, żeby zaraz się podnieść; usiadł na bruku, długa smużka krwi przecinała mu policzek, podniósł w górę obie ręce, spojrzał w stronę, z której padł strzał i zaczął śpiewać: (...). Nie dokończył. Druga kula tego samego strzelca przerwała piosenkę wpół słowa. Tym razem upadł twarzą na bruk i nie poruszył się więcej. Wielka dusza małego człowieczka odleciała.
3.
Hura... chłopcy... nasi...- krzyczał P. i popuściwszy cugli rozgorączkowanemu koniowi, popędził naprzód ulicą.
Na przedzie słychać było strzały. Kozacy i huzarzy, i oberwani jeńcy rosyjscy, biegnący po obu stronach drogi, wszyscy krzyczeli coś głośno i niewyraźnie. Zuchowaty, bez czapki, z czerwoną chmurną twarzą Francuz w niebieskim płaszczu odpierał bagnetem huzarów. Gdy P. podjechał, Francuz już upadł. „Znowu się spóźniłem” - błysnęło w głowie Pieti i pocwałował tam, skąd słychać było gęste strzały. Strzelano na podwórzu tego samego dworu, gdzie był wczoraj w nocy z D. Francuzi usadowili się za płotem, w gęstym, zarośniętym krzakami sadzie, i strzelali do kozaków skupionych przy bramie. Podjeżdżając do bramy P. w dymie prochowym zobaczył D.z bladą, aż zielonkawą twarzą, krzyczącego coś do żołnierzy. „Objeżdżać! Czekać na piechotę!” - krzyczał w chwili, gdy P. do niego podjeżdżał.
- Czekać?... Huraaa!...- krzyknął P. i nie zwlekając ani chwili popędził ku miejscu, skąd rozlegały się strzały i gdzie dym był gęściejszy. Huknęła salwa, zagwizdały pusto kule i w coś plusnęły. Kozacy i D. wjeżdżali śladem P. w bramę dworu. W falującym, gęstym dymie jedni Francuzi rzucali broń i wybiegali z krzaków ku Kozakom, inni uciekali z góry do stawu. P. pędził na swym koniu przez podwórze, lecz zamiast trzymać cugle, dziwnie i szybko machał obiema rękami i coraz bardziej zsuwał się z siodła na jedną stronę. Koń, wpadłszy w tlące się w porannym świetle ognisko, nagle osadził się i P. zwalił się ciężko na ziemię. Kozacy widzieli, jak zaczął trzepać rękami i nogami, mimo że głowa się nie poruszała. Kula mu ją przebiła.
4.
Wzniósł miecz wysoko w geście rycerskiego salutu dla wroga. Ku jego zaskoczeniu, nieprzyjaciel odpowiedział nań z powagą i godnością. Wtedy smok zanurkował z rozwartą paszczą, gotów rozszarpać rycerza ostrymi jak brzytwy kłami. S. zakręcił mieczem groźnego młyńca, zmuszając smoka do szarpnięcia głową wstecz, jeśli nie chciał jej stracić. Sturm miał nadzieję, że powstrzyma w ten sposób jego lot. Potwór jednakże dzięki skrzydłom zachował równowagę, a jeździec kierował nim pewną dłonią, w drugiej ręce trzymając włócznię o błyszczącym grocie.
S. stał twarzą zwrócony na wschód. Na wpół oślepiony przez jaskrawe słońce, widział smoka jako czarną plamę. Dostrzegł, że stwór zniża swój lot, nurkując poniżej poziomu murów (...).
Przez chwilę zalane słońcem niebo było puste, a potem smok wyskoczył zza krawędzi murów. Od jego przeraźliwego wrzasku pękały S. bębenki, a głowę wypełnił ból. Rycerz zakrztusił się smrodliwym oddechem smoczej paszczy. Zachwiał się, czując zawroty głowy, lecz utrzymał się na nogach i zadał cios mieczem. Prastara klinga trafiła smoka w lewe nozdrze. Chlusnęła czarna krew. Smok ryknął z wściekłości.
Cios ten jednak okazał się kosztowny. S. nie miał czasu zasłonić się.
Smoczy władca uniósł włócznię, której grot błysnął ogniście w słońcu. Nachyliwszy się, wbił ją głęboko, przeszywając zbroję, ciało i kości.
Słońce S. zostało strzaskane.
5.
Kiedy W. szykował się, by aby poprowadzić swą sekcję w dół, na płonące głęboko pod nim pobojowisko, obejrzał się na Petera Goffa i pozdrowił go otwartą dłonią w ostatnim przyjacielskim ostrzeżeniu, aby uważał; po czym przeważył się, rozpoczynając zwykły manewr lotu nurkowego i oto w jego teleskopowym celowniku pojawił się płonący krążownik.
Kiedy przeleciał jakieś trzysta metrów, pikując przez wątły i sporadyczny ogień obrony przeciwlotniczej, samolot W. został trafiony. Na złowróżbny wstrząs i zgrzytliwy, okropny odgłos rwącego się metalu i dziwny widok wyszczerbionego kawałka, w jakim odleciała część niebieskiego skrzydła, a z kikuta łysnął wiśniowy ogień, pierwszą reakcją było osłupiające zaskoczenie. Nigdy nie przypuszczał, że go zestrzelą, choć znał ryzyko. Mając przed oczyma swój wyrok śmierci, wciąż nie mógł w to uwierzyć. (...)
Samolot przewrócił się na bok i poszedł w dół korkociągiem, strasznie rozdygotany, buchając płomieniem z silnika. Niebieskie morze obracało się W. w kółko i w kółko przed oczyma, w obramowaniu z ognia. Pod sobą widział już blisko pieniące się szczyty fal. Gorączkowo starał się otworzyć kopułkę, ale nie mógł. Krzyknął do Cornetta, żeby skakał, ale bez odpowiedzi. W kokpicie robiło się coraz goręcej i w tym dotkliwym upale jego spięte ciało, wisząc w pasach, miotało się i miotało. Wreszcie się odruchowo rozluźnił. Nic już nie mógł poradzić. Zrobił, co mógł, a teraz czas umrzeć. Ciężkie to będzie dla ojca, ale przynajmniej będzie z niego dumny. Ostatnia jego logiczna myśl była właśnie taka, o swoim ojcu.
Woda podrywała się ku niemu skłębioną, kipiącą, spienioną falą. Czy już po wszystkim?
Okropny ból przeszył W., kiedy ogień rzucił mu się na twarz, oślepiając go w ostatnich momentach życia. Uderzenie o wodę przyszło jak straszny cios w ciemności.
6.
Wódz H. zapłonął wściekłym gniewem, krzyknął, rozwinął swoją chorągiew, Czarnego Węża na krwawym szkarłacie, i runął do ataku na sztandar Białego Konia i zieleni, a za nim gnał tłum H.; wzniesione w górę ich krzywe szable migotały niby rój gwiazd.
X. zobaczył go, a nie chcąc czekać biernie na napaść, pomknął na spotkanie przeciwnika. Starli się ze straszliwym impetem. Lecz biała furia rycerzy północy rozgorzała goręcej, lepiej też znali wojenne rzemiosło, bieglej i bardziej zabójczo władali długimi włóczniami. Mniej ich było, lecz rąbali sobie drogę przez tłum H. niby przesiekę w lesie. W najgęstszym bitewnym wirze przecisnął się X., syn Y. Włócznia jego śmignęła w powietrzu godząc w nieprzyjacielskiego dowódcę. Błyskawicznie dobył miecza i jednym ciosem rozszczepił drzewce chorągwi wraz z ciałem chorążego; Czarny Wąż opadł na ziemię. Resztka rozgromionej konnicy H. umknęła w popłochu.
Lecz nagle w tym momencie tryumfu złota tarcza króla przygasła. Jasny poranek zniknął z nieba. Przesłonił go znowu mrok. Konie zarżały stając dęba. Ludzie spadali z siodeł.
- Do mnie! Do mnie! - krzyknął X. - Naprzód, dzieci E.! Nie lękajcie się ciemności!
Ale oszalały ze strachu Śnieżnogrzywy wspiął się na zadnie nogi, jakby walcząc z powietrzem, i z głośnym rżeniem zwalił się na bok, przeszyty czarną strzałą. Król runął wraz z koniem, przygnieciony jego ciężarem.
7.
No, w imię Boże, zaczynamy! X. krótko błyska latarką.
Jeden z młodych ludzi unosi się z ziemi, robi zamach ramieniem - i pada. Kilogramowy granat - filipinka - wali pod płot baraku. Sekunda ciszy i… Błysk! Płomień! Potężny huk! Dym i kurz...
Wybuch - to przerażenie wrogów, wybuch - to znak do szturmu. Powinni się zerwać, pędzić, strzelać!
Nikt się nie rusza… Są oszołomieni potęgą wybuchu. Przywarli do ziemi jak urzeczeni. W łomocie serca - bezwolni...
W izbie - wrzask. W oknie miga hełm wartownika z karabinem.
Jasne pioruny! Ten śmiertelny bezwład chwili kryzysu.. To samo co pod Arsenałem i w Celestynowie!
- Naprzód!- wrzeszczy X. nienaturalnym głosem i oderwany od ziemi pędzi ku furtce.
Odrętwienie znikło. Zerwał się M., pędzą inni.
Furtka! X. kopie nogą drzwi, skacze na próg, czuje za sobą tupot dziesiątka stóp towarzyszy broni.
Strzał z okna! Wali coś w pierś! Zapiera oddech...
Jak cuglami szarpnięty koń, wpiera się X. stopami w deski werandy i powoli skręca półobrotem. Słania się ku ścianie. A obok, w czującym zwycięstwo pędzie przebiegają jego ludzie, wpadając do izb. Strzał po strzale... Gęsto... Wrzaski strachu i wybuchowe krzyki bitewnego upojenia…
Głosy stają się coraz dalsze, coraz cichsze...
8.
K. i jego towarzysze wyglądali na niewzruszonych. Podjęli atak ze wzmożoną siłą.
A. ponownie zasypał K. deszczem pocisków, wypróbowując jego tarczę. Ten odpowiedział potężnym ciosem. A. stworzył sieć uderzeń cieplnych, które otoczyły K. ze wszystkich stron, podobnie jak to uczyniła X. w ostatniej rundzie jej pojedynku z R. (...).
X. spojrzała na nieprzyjaciół. K. stał wyprostowany i uśmiechnięty. Pozostałym też nie brakowało pewności siebie, ale ciosy uderzające w jej tarczę stały się zdecydowanie słabsze.
A. zrobił krok do przodu - i jeszcze jeden. Twarz K. sposępniała. X. ruszyła za A. w kierunku I. Wysyłała własne uderzenia i poczuła przypływ satysfakcji, kiedy cofnęli się. (...).
Poczuła ból w łydce. Zachwiała się i usłyszała krzyk A. Spojrzała na dół: między fałdami dolnej części szaty dostrzegła głęboką ranę. A. chwycił ją za rękę.
Ale zamiast ją podeprzeć, pociągnął ją całym ciężarem na ziemię. Upadła na kolana, odwróciła się do niego i zamarła.
A. klęczał obok niej z twarzą pobladłą i wykrzywioną przez ból. Plama jasnej czerwieni przyciągnęła jej wzrok ku jego dłoni, zaciskał palce na rękojeści sachakańskiego noża.
Noża tkwiącego głęboko w jego klatce piersiowej.
Upadł na bok i osunął się na plecy.
9.
Tak się rycerz w szlachetnym czuciu ubezpiecza.
Wraz dobywszy ciężkiego i ostrego miecza,
Leci śmiało wielkimi na Y. kroki,
Jak orzeł wyniesiony na górne obłoki,
Z chmury spada na pole, a gorąco pragnie
Drżącego wziąć zająca albo młode jagnię
Tak X. z mieczem w ręku na Y. wpada.
Ten nawzajem, a strasznie w sercu się rozjada,
Cały Hefajsta cudnym puklerzem okryty,
Na głowie świeci się blask czworoczubnej kity,
Groźnie ją wstrząsa; włosy na kształt błyskawicy
Jaśnieją, pływające na wierzchu przyłbicy.
A jak gdy ziemię w czarnych cieniach noc zagrzebie,
Hesper swym blaskiem gwiazdy przygasza na niebie:
Tak od ostrza Y. dzidy blask przerażał.
Wstrząsał on długi pocisk, a pilnie uważał,
Którędy by X. dosiągł dzidą swoją.
X. cały Patrokla okryty był zbroją,
Mała tylko część gardła jego odsłoniona,
Gdzie kość połącza miękką szyję i ramiona,
Lecz tędy duch żywotny najłatwiej wychodzi.
W to miejsce grotem Pelid zapalony godzi.
Przebita na pół szyja od srogiego ciosu (...).
10.
Idąc za nim, na próżno szukałem w myśli środka, który by go nakłonił do powstrzymania się od udziału w czekającej nas walce. Nie wymyśliłem żadnego, bo żadnego nie było. Co bym był dał wtenczas i dziś jeszcze za to, gdybym mógł znaleźć jakieś wyjście! Byłem do głębi wzruszony, a on także, pomimo wielkiej władzy nad sobą, nie mógł opanować wzruszenia. Głos drżał mu jeszcze, gdy wzywał ludzi:
- Już całkiem ciemno. Ruszajmy! (...).
- Naprzód, X.! - zawołałem. - Inaczej wszystko przepadło!
Nasi towarzysze, znajdujący się na górze, zauważyli, co się na dole dzieje, i czym prędzej spuścili linę. W pół minuty potem byliśmy już na ziemi, ale równocześnie błysnęły ze szczeliny dwa strzały. X. runął na ziemię.
Stanąłem, nie mogąc zrobić kroku z przerażenia.
- X., mój przyjacielu - zawołałem - czy cię kula trafiła?
11.
Tymczasem tłum zbliżał się do niego półkolem, on zaś stał w cieniu - olbrzymi, oparty o drzewo - i czekał z mieczem w ręku.
Tłum zbliżał się coraz bardziej. Na koniec zagrzmiał głos komendy:
- Bierz go!
Co żyło, rzuciło się naprzód. Krzyki umilkły. Ci, którzy nie mogli się docisnąć, świecili atakującym. Wir ludzki kłębił się i przewracał pod drzewem - jęki tylko wydobywały się z tego wiru i przez długi czas nie można było nic rozpoznać. Nareszcie krzyk przestrachu wyrwał się z piersi atakujących. Tłum pierzchnął w jednej chwili.
Pod drzewem został pan X., a pod jego nogami kupa ciał drgających jeszcze w agonii.
- Sznurów, sznurów! - zabrzmiał jakiś głos.
Wnet jezdni kopnęli się po sznury i przywieźli je w mgnieniu oka. Wówczas po kilkunastu tęgich chłopów chwyciło za dwa końce długiego powroza, starając się przykrępować pana X. do drzewa.
Ale pan X. ciął mieczem - i chłopi z obu stron padli na ziemię.(...)
Dąb, zrośnięty z dwóch potężnych drzew, osłaniał środkową wklęsłością rycerza - z przodu zaś, kto zbliżył się na długość miecza, marł nie wydawszy nawet krzyku. Nadludzka siła pana X. zdawała się wzrastać jeszcze z każdą chwilą. (...) naokół rozległy się dzikie wołania:
- Uk! uk!...
Wówczas na widok łuków i strzał wysypywanych z kołczanów pod nogi poznał i pan X., że zbliża się godzina śmierci, i rozpoczął litanię do Najświętszej Panny.
12.
Służył w Galicji w 7 batalionie strzelców polowych, a gdy doszło do walki na bagnety, został raniony kulą w głowę. Kiedy sanitariusze nieśli go na punkt opatrunkowy, sfukał ich brzydko i krzyczał, że z powodu takiego bagatelnego zadrapania nie pozwoli nakładać sobie opatrunku. I znowuż chciał ze swoim plutonem ruszyć naprzód, ale granat urwał mu stopę. Znowu chcieli go zanieść na punkt opatrunkowy, ale on kusztykał na linii bojowej, opierając się na kijku i tym kijkiem bronił się przed nieprzyjacielem, aż przyleciał nowy granat i urwał mu tę rękę, w której trzymał kijek. Przełożył kijek do drugiej ręki, ryknął wściekle, że im nie daruje, i Bóg wie, jakby się to wszystko skończyło, gdyby go po chwili nie rozszarpał na drobne kawałki szrapnel. Bardzo możliwe, że gdyby go nie wykończyli, to byłby też dostał wielki srebrny medal za męstwo.
13.
Z nawyku skoczył major na równe nogi, ale śpi.
- Panie majorze, Niemcy! O, ich karabin.
X. bierze karabin:
- Dobrze, wracaj na ubezpieczenie.
Dobiega Lech – X. stoi zupełnie nieprzytomny.
- Patrz, Lech, karabin niemiecki - obraca broń w ręce. A już gruchnęły strzały.
- Weź patrol na kierunek drogi!- krzyczy wytrzeźwiony X. do Lecha.
Jaki tu patrol, kiedy nieprzyjaciel na karku! Lech biegnie do ułanów, zaciągających popręgi. „Za mną!”. Ociągają się. Tam - pewna śmierć, a tam - ucieczka. Oprzytomnieli. Pobiegli samopiąt osłaniać odwrót.
A tymczasem X. skoczył do Romana i szarpie go za rękę. Roman już słyszy strzały, słyszy krzyki: Halt!, ale chce się łudzić, że to sen.
- Romek, wstawaj!- krzyczy major.
- Co takiego?- pyta Roman (byle odwlec, byle jeszcze chwileczkę).
- Niemcy!- krzyczy w ucho X..
Teraz i Roman przytomnieje. Rzuca siodło na konia, popręży.
A już słychać głos X. w innym miejscu:
- Alicki, do mnie!
Ogień narasta, widać do szpicy niemieckiej dobiega ich oddział. Koń Romana się płoszy, skacze mu na plecy, przewraca, niknie w gąszczu. Roman biegnie ku Niemcom, z nagła wynurzają mu się o piętnaście metrów. Rzuca granaty, strzela z visa. Popadali. Pierzchli. Roman wraca, na polance nikogo nie ma, napatacza się Bem. „Gdzie major?”
W majora uderzyła salwa z odległości siedmiu-ośmiu metrów. Drgnął, pokazał na krzaki, wpadł w nie z Dołęgą i Tadkiem.
14.
- Mocnyś w gębie - rzekł spokojnie C., młynkując ostrzem. - Sprawdzimy, czy nie tylko. A., X. Uciekajcie.
- C...
- Biegnijcie - poprawił się - na pomoc Y.
Pobiegły. X. podtrzymywała utykającą A.
- Sam tego chciałeś – B. zmrużył blade oczy, postąpił, obracając mieczem.
- Sam tego chciałem? - powtórzył głucho C. - Nie. Tak chce przeznaczenie.
Skoczyli ku sobie, ścięli się szybko, otoczyli dziką migotaniną kling. Korytarz napełnił się szczękiem żelaza, od którego, zdawało się, drży i kołysze się marmurowa rzeźba.
- Niezłyś - charknął B., gdy się rozłączyli. - Niezłyś, junaku. (...) Już po tobie. Szykuj się na śmierć.
- Mocnyś w gębie.
C. odetchnął głęboko. Starcie przekonało go, że z rybiookim ma nikłe szanse. Typ był dla niego za szybki i za silny. Jedyną szansą było to, że się spieszył, by ścigać X. I wyraźnie się denerwował.
B. zaatakował znowu. C. sparował cięcie, zgarbił się, skoczył, chwycił przeciwnika w pasie, pchnął na ścianę, łupnął kolanem w krocze. B. złapał go za twarz, z mocą grzmotnął w bok głowy głowicą miecza, raz, drugi, trzeci. Trzecie uderzenie odrzuciło C. Zobaczył blask klingi. Sparował odruchowo.
Zbyt wolno.
15.
Za trzecią salwą Gileta porucznik Dobiecki padł bez jęku u stóp Godebskiego. Pułkownikowi łza w oku zabłysła. Wsparł się na drzewcu sztandaru i pochylił się ku adiutantowi. Dobiecki miał oczy otwarte - z okaleczonej piersi jego krew biła strumieniem.
- I ty... zacny chłopcze?! - wyszeptał ze wzruszeniem Godebski.
- Nasza... nasza olszyna!... Odchodzę!... Podaj mi rękę, pułkowniku!
- Masz kogo z bliskich, kogo z rodziny?!
Dobiecki podniósł rękę i oparł ją o ziemię, na której leżał.
- Mam ją tylko!
16.
(…)
- "Ognia, ojczysta wiaro!..."
Panewka zabłysła,
Dym poszedł pod sklepienie, ostra kula świsła,
Potem druga - za trzecią na ołtarza progi,
Ostatni z bohaterów, upadł wódz bez nogi...
Siwy żołnierz, ojczyźnie oddany do końca,
Ostatni na smętarzu wierny jej obrońca,
Z przyrodzoną dobrocią polską, prostoduszną,
Za drużyną żołnierzy, rozkazom posłuszną,
Na stopniach marmurowych, śród dymów obłoku,
Strzałami poszarpaną chorągiew oddziału
Martwą przygarnia ręką ku martwemu ciału,
A blask na osłupiałym jeszcze świeci oku,
Jak gdyby dusza, pole opuszczając krwawe,
Zostawiła ojczyźnie wszystko, nawet sławę.
(...)
17.
- Zginiesz, P.
- Zginiesz, W.
Latarenki nieludzkich ślepi migały i kołysały się w mroku, mamrotliwy i podniecony pogwar narastał, falował.
Tym razem krążyli wokół siebie dłużej, to skracając, to zwiększając dystans.
Zaatakował W., krzyżowo tnąc trzymanym prosto nożem, kończąc atak odwróceniem broni i zdradliwym ciosem w szyję.
P. uchylił się, sam ciął od lewej, potem z dołu od prawej, potem zupełnie nisko, szerokim, kuszącym zamachem, zakończonym wypadem i sztychem na wprost. W. cięcia sparował nożem, przed sztychem uciekł półobrotem, sam pchnął z wypadu fintą, z przyskoku dziabnął z góry, na bok szyi. Tym razem P. nie uchylał się, sparował przedramieniem, okręcił się, obrócił nóż w dłoni i z mocą, poparłszy cios całą siłą barku, ugodził W. prosto w splot słoneczny. Klinga wbiła się aż po jelec.
W.nie wydał głosu. Westchnął dopiero wtedy, gdy P. wyszarpnął ostrze z rany i cofnął się, przygięty, gotów do poprawienia pchnięcia. Ale nie było potrzeby poprawiać. Nóż wysunął się z palców W. On sam padł na kolana.
P. zbliżył się czujnie, wpatrzony w gasnące oczy koloru żelaza. Nie wyrzekł słowa.
Panowała zupełna cisza.
Ż.W. westchnął znowu, pochylił się, ciężko upadł na bok. Nie poruszył się już więcej.
18.
Szczęście nie opuszczało X., bo właśnie w tej chwili zobaczył kawalerię wynurzającą się z lasu i przecinającą szosę. Patrzył, jak wjeżdżali na zbocze. Widział, że jeden z żołnierzy zatrzymał się przy siwym koniu i zawołał do oficera, który podjechał do niego. Patrzał na nich obu, gdy przyglądali się siwemu koniowi. I on, i jego jeździec zaginęli poprzedniego dnia.
X. widział ich tam, na zboczu, już teraz zupełnie blisko, poniżej szosę i most, a pod nim długie szeregi pojazdów. Odzyskał pełną świadomość i długo przypatrywał się wszystkiemu. Potem spojrzał w niebo. Były na nim wielkie, białe obłoki. Dotknął dłonią igliwia w miejscu, gdzie leżał, a potem kory drzewa, za którym był ukryty.
Następnie oparł się najswobodniej jak mógł łokciami o igliwie, a lufę pistoletu maszynowego przytknął do pnia sosny. (…)
Porucznik B. jechał pod górę wpatrując się w ślady, a jego szczupła twarz była poważna i chmurna. Swój automatyczny pistolet trzymał w poprzek siodła, oparty o zagięcie lewej ręki. X. leżał za drzewem i usilnie, w skupieniu, starał się opanować, żeby mu ręce nie drżały. Czekał, aż oficer dojdzie do oświetlonego słońcem miejsca, gdzie na zielonym stoku łąki zaczynały się pierwsze drzewa sosnowego lasu. Czuł, jak serce mu bije o pokrytą igliwiem leśną ziemię.
19.
- Myślałem, że wiecie…- zaczął patrząc pod nogi. - Jak podeszliśmy do Wejherowa, to nas spotkali w lasach partyzanci. Mieli takie kartki, a na nich zaznaczone, gdzie u Niemców jakie punkty ogniowe i gdzie miny. Ich dowódca, tych partyzantów, to trafił do generała i potem jechał z naszymi czołgami, drogę pokazywał. Wzięliśmy miasto od razu z dwóch stron, bez żadnych strat. Dopiero jak nasi dojechali tutaj, za domki, to na skrzydle z zasadzki odezwały się działa pancerne.
Przerwał, otwartymi ustami chwytał powietrze. K. szarpnął go za rękaw.
- Mów dalej.
- No i wasz czołg dostał, z silnika poszedł ogień. Porucznik X. wyskoczył z gaśnicą na pancerz, ale serią go ścięli.
20.
T. W. uniósł głowę. Ktoś ciął go w łeb, czuł straszny ból w skroni, a krew zalewała mu usta. Podniósł szablę, Kozacy cofali się pod ściany przerażeni. Krzyczeli coś w stronę podwórza. W. był zmęczony. Czerwone plamy wirowały mu pod oczyma. Widział miotające się w drgawkach ciało H. Ale nie czuł ulgi. Wszystko odpłynęło odeń, wszystko się oddalało. Magda… Nie było jej przy nim, nie widział jej od tak dawna. Ale przecież, przecież czekała nań długo.
Z uśmiechem zwrócił się w stronę nadbiegających z dziedzińca Kozaków. Pędzili z wrzaskiem, nieśli w rękach długie włócznie, spisy i rohatyny. Jak burza wpadli do izby. Odparował pierwsze pchnięcie…
Poczuł chłód w boku i wówczas zrozumiał, że śmierć H. nie wróciła życia jego Magdzie.
Odrąbał palce temu z Kozaków, który wbił mu ostrze spisy prosto w lewy bok, pod mostkiem i żebrami. Okaleczony padł na podłogę, ostrze spisy wygięło się, złamało. Ale i wówczas ciął w łeb następnego napastnika. Klinga szabli zgrzytnęła i złamała się przy rękojeści... Odrzucił rękojeść z jelcem precz, cofnął się i oparł o słup. A wówczas ostrze rohatyny wbiło mu się w pierś i dotarło do serca.
21.
W mgnieniu oka z dowódcą swym na czele wlecieli na polanę. Czarni od dymów piekielnych, na zziajanych koniach wypadli zza drzew i zarośli, naprzeciw tamtym, z podniesionymi szablami w rękach...
Słońce miało się ku zachodowi i zza dymu świeciło tarczą z rozżarzonej miedzi. Na ten poczet lecący, na jego spalone twarze i obnażone szable padł rdzawoczerwony blask, bezpromienny, ponury. W tym blasku dopadli namiotu, już przez tamtych okrążonego, z wątłą ścianą gałęzi już rozwaloną. Straszliwy panował tam tłok i rozlegały się nieludzkie wycia i ryki. Całą siłą rozpędu koni w tłok ten uderzyli, z rąk sypiąc błyskawice szabel i pistoletowe strzały. Dowódca czarnowłosy, do Archanioła z mieczem płomiennym podobny, pierwszy szerokiego otworu doskoczył i jakby nogi konia jego ziemia do siebie przykuła - stanął.
O, Jezu! Nie było już w namiocie rannych ani lekarzy. Były tylko trupy w krwi broczące i jeszcze otrzymujące nowe rany, umilkło albo w strasznym konaniu charczące. A w pośrodku tego pola mordów dokonanych dokonywał się już ostatni. Na ostrzach, kilku pik osadzony i wysoko wzniesiony w powietrze mały T. twarz białą jak chusta wystawiał na rdzawoczerwony blask słońca. Męczeńska twarz ta, o umierających oczach, z czerwonym sznurkiem krwi od złotych włosów do ust, konwulsją wstrząsanych, poznała jednak przyjaciela, ręka szybkim ruchem rzuciła ku niemu jakiś przedmiot czerwony i głos mdlejący zawołał:
- J.! siostrze!
Ostatni dar, ostatnia myśl, ostatnie słowo! Jak ptak czerwony chusta krwią ociekająca zleciała na szeroką pierś dowódcy jazdy, lecz w tejże chwili upadł pod nim koń jego, kulą ugodzony i on sam wśród tłoku, dymu, wrzasku, stuku wystrzałów, ulewy ognistych błyskawic - zniknął!...
22.
(...)
Z prawdziwym karabinem
U pierwszych stałem czat ...
O, nie płacz nad swym synem,
Że za Ojczyznę padł ! ...
Z krwawą na kurtce plamą
Odchodzę dumny w dal ...
Tylko mi ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal! ...
Mamo, czy jesteś ze mną ?
Nie słyszę twoich słów ...
W oczach mi trochę ciemno ...
(...)
23.
B. wyczerpał już ostatek sił i nie był zdolny do walki. Ze zdumieniem patrzył, jak W. z przestrzeloną piersią, z której buchała krew, szedł jeszcze, by rzucić się na niego. Czyżby nienawiść Niemca była silniejsza od śmierci?
Ale nienawiść nie zdołała wrócić mu władzy w bokserskiej prawicy, którą mordował Polaków. Chciał uderzyć B. lewą pięścią, lecz zachwiał się i opadł na parapet, zbryzgując chłopca krwią. Jeszcze się dźwignął, próbował sięgnąć ręką do gardła harcerza. Lecz B., który już nie władnął bronią, zdobył się jeszcze na tyle wysiłku, że wbił słabnące palce w szyję Niemca. Rzężąc - zmagali się obaj.
Siły ich zamierały, ciężko ranny R. wyczerpał się jednak szybciej. Mgłą śmierci zaszły mu oczy, a głowa zwisła na ręce B.
W mącących się myślach harcerza ocknęła się jeszcze świadomość, że spełnił swe dzieło do końca.
24.
Huron drżał jak w gorączce i już wzniósł ramię, ale je opuścił, jakby zmagał się ze sobą. Po chwili przełamał się, raz jeszcze wzniósł nóż, ale nagle tuż nad nim rozległ się przeszywający okrzyk. To krzyknął X., który wydostał się ponad niego i teraz jak szalony skoczył na występ skalny. M. cofnął się o krok, a jeden z jego wojowników skorzystał z tego i wbił nóż w pierś K.
Wprawdzie zaraz się cofnął, ale M. skoczył na niego jak tygrys, by go ukarać za nieposłuszeństwo i zniewagę. Trwało to zaledwie sekundę. W tej samej chwili X. spadł między nich. M. natychmiast zapomniał o zemście na swoim towarzyszu i rozwścieczony widokiem krwi z piekielnym okrzykiem ugodził nożem w plecy leżącego X. Lecz ten zerwał się jak zraniona pantera, odwrócił się do swego wroga i dobywając resztek sił jednym ciosem powalił zabójcę K. Potem zwrócił głowę ku Przebiegłemu Lisowi, a jego posępne, nienawistne spojrzenie powiedziało mu, że zabiłby go bez litości, gdyby miał jeszcze dość siły. M. chwycił go za bezbronne, omdlałe ramię i trzy razy wbił mu nóż w piersi. Dopiero wtedy X., nie odrywając pogardliwego wzroku od oczu M., padł martwy u jego stóp.
25.
X. czuje, że on mu bierze jego miecz. Otwiera oczy i mówi tylko tyle: "Zda mi się, żeś ty nie nasz". Trzymał róg, którego nie chciał porzucić. Uderza go rogiem w hełm zdobny kamieniami, okładany złotem; łamie stal i czaszkę, i kości, wysadza mu z głowy oczy i u stóp swoich wali go trupem. Po czym powiada: "Poganinie, synu niewolnika, jak ty się ośmieliłeś dotknąć mnie, słusznie albo nie? Kto o tym usłyszy, będzie cię miał za szaleńca! Oto pękł mój róg, złoto i kryształ odpadły!"
X. czuje, że oczy mu zachodzą mgłą. Staje na nogi, siłuje się, póki może. Twarz jego straciła barwę. Przed sobą widzi kawał skały. Wali w nią dziesięć razy, pełen żałoby i wściekłości. Stal zgrzyta; nie łamie się ani się nie szczerbi. (...).
X. czuje, że śmierć go bierze całego; z głowy zstępuje do serca. Biegnie rycerz pędem na szczyt góry, położył się na zielonej murawie, twarzą do ziemi. Pod siebie kładzie swój miecz i róg. Obrócił głowę ku zgrai pogan; tak czyni chcąc, aby K. powiedział i wszyscy jego ludzie, że umarł jako zwycięzca i jako zacny hrabia. Raz po raz słabnącą ręką uderza się w piersi. Za grzechy swoje wyciąga ku niebu swoją rękawicę.
26.
Obaj rycerze pochylili głowy tak nisko, jak nisko pozwalały im na to zbroje, i odjechali, by stanąć w szrankach. Giermkowie podali im długie lance ozdobione wstążkami, opatrzone na potrzeby tej walki ostrymi końcami. Herold ponownie wyjaśnił reguły i odszedł na bok. Na znak cesarza podniósł swoją laskę, rozbrzmiały trąbki i kiedy herold opuścił laskę, obaj rycerze ruszyli z miejsca.
Przez długie, nieskończenie długie chwile M1 słyszała jedynie coraz szybsze stukie kopyt na twardym podłożu, po czym przeciwnicy głucho uderzyli w siebie. Widziała, jak M2 się zachwiał, i z trudem wstrzymała się od krzyku. Utrzymał się jednak w siodle i podniósł złamaną lancę, żeby pokazać, że wszystko z nim w porządku. Lanca rycerza F. także pękła. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej wściekłego, bo nie udało mu się zrzucić przeciwnika impetem swojej wagi. Obu podano nową broń, po czym na nowo ruszyli do boju. (...)
Tym razem uderzenie okazało się jeszcze silniejsze. M1 zobaczyła chwiejącego się M2 i z przerażenia nie spojrzała na przeciwnika.
Cesarz pochylił się do przodu.
- Mówiłem! Już leży.
F. rzeczywiście leżał na plecach jak żółw i bezradnie poruszał nogami. Jego giermek z kilkoma pomocnikami podbiegł do niego i pomógł mu się podnieść. Tymczasem M2 zsiadł z konia i spieszony wybrał do walki po krótkim zastanowieniu miecz. Rycerz F. wyrwał z ręki knechta przygotowany już obuch i rzucił się w stronę M2, zanim herold dał znak do boju.
- Teraz zdechniesz, psie! - krzyknął głosem przechodzącym w dyszkant. M2 tarczą przechwycił mocne uderzenia toporem, cały czas jednak musiał odsuwać się do tyłu, gdyż jego uniki nie skutkowały. Spokojny i opanowany czekał na swoją szansę, gdy von H. wkrótce dyszał jak zajeżdżona szkapa. Najwyraźniej wściekłość i nienawiść dodawały sił F., ponieważ bezustannie ponawiał ataki i szydził z M2, żeby sprowokować go do błędu. (...).
Parskając triumfalnie, von H. zamachnął się, żeby rozłupać wrogowi jednocześnie hełm i czaszkę. W tej samej chwili niczym błyszczący wąż mignął miecz M2 i trafił w przyłbicę przeciwnika, ale jej nie przebił. Przez moment F. stał jak wryty, jakby cios wytrącił go z równowagi. Potem zachwiał się i upadł na ziemię jak zmurszałe drzewo.
27.
- X., zali poznajesz mnie?
A on zmarszczył brwi i utkwiwszy oczy w oblicze Y. rzekł po chwili:
- Widziałem cię na dworze w P.
- Nie - odpowiedział Y.-widziałeś mnie przedtem. Widziałeś mnie w Krakowie, gdym cię błagał o życie mego bratanka, który za nierozważny napad na ciebie na utratę gardła był skazan. Wówczas to ślubowałem Bogu i zaprzysiągłem na rycerską cześć, iż cię odnajdę i spotkam się z tobą śmiertelnie.
- Wiem - odparł X. i wydął dumnie usta, chociaż zarazem pobladł mocno - ale jeńcem twoim teraz jestem i zhańbiłbyś się, gdybyś miecz na mnie podniósł.
Na to twarz Y. ściągnęła się złowrogo i stała się zupełnie do paszczy wilczej podobna.
- X. - rzekł - miecza na bezbronnego nie wzniosę, ale to ci powiadam, że jeśli mi walki odmówisz, tedy cię każę jak psa na powrozie powiesić.
- Nie mam wyboru, stawaj! - zawołał wielki komtur.
-ż w piersi. Dopiero wtedy X., nie odrywając pogardliwego wzroku od oczu M., padł martwy u jego st Na śmierć, nie na niewolę - zastrzegł jeszcze raz Y.
- Na śmierć.
I po chwili starli się z sobą wobec niemieckich i polskich rycerzy. Młodszy i zręczniejszy był X., lecz Y. tak dalece siłą rąk i nóg przeciwnika przewyższał, że w mgnieniu oka obalił go na ziemię i kolanem brzuch mu przycisnął.
Oczy komtura wyszły z przerażenia na wierzch.
- Daruj!- jęknął wyrzucając ślinę i pianę ustami.
- Nie!- odpowiedział nieubłagany Y.
I przyłożywszy mizerykordię do szyi przeciwnika pchnął dwukrotnie, a tamten zacharczał okropnie; fala krwi buchnęła mu ustami, drgawki śmiertelne wstrząsnęły jego ciałem, po czym wyprężył się i wielka uspokoicielka rycerzy uspokoiła go na zawsze.
28.
X. natarł, zachowując doskonałą równowagę. Nie docenił jednak prawdziwej siły tych kocich nóg. Y. zatoczył się ku tyłowi, a potem zaparł się szybko pazurami i rzucił na strażnika. Złapał go pomiędzy pchnięciami miecza, wpadając na niego, przyszpilając ramiona X. do boków potężnym uściskiem.
A ten uścisk był jeszcze bardziej śmiercionośny, ponieważ ręce mnicha miały pazury wielkiego kota, długie jak ostrza sztyletów.
X. poczuł, jak te pazury wbijają się w jego plecy, koło nerek. Sądził, że w wielkim wybuchu siły rozerwie ten uścisk, ale zrozumiał, że jeśli tak zrobi, to tygrysia łapa Y. oderwie mu połowę pleców! Upuścił miecz i wił się, aby wyrwać jedną rękę spod tego mocnego uścisku.
Y. ścisnął jeszcze mocniej, wystawiając pazury, żłobiąc głębokie dziury.
X. jednak wsadził już prawe ramię pod łapę tygrysa i powoli wykorzystywał swoją większą siłę, aby wytrącić mnicha z równowagi, aby zmusić Y. do wydatkowania energii w celu utrzymania zarówno równowagi, jak i mocnego uchwytu.
Teraz strażnik napiął ramiona, osłabiając chwyt mnicha. Mięśnie jak żelazne postronki rozciągnęły się i naparły, a strażnik poruszał się tak, że jego plecy podążały za tygrysią łapą mnicha, podczas gdy ludzka ręka odsuwała się coraz dalej i dalej.
A potem zobaczył zmianę, jaka zaszła w twarzy mężczyzny, przemianę jego ust w wielką paszczę z kłami.
X. znienacka wyrzucił głowę do przodu, brutalnie rozwalając mnichowi nos, jeszcze gdy ten się wydłużał. Znowu grzmotnął go czołem, a potem, wiedząc, że kończy mu się czas, czując, że druga ręka mnicha także staje się łapą z pazurami, ryknął i rozrzucił ramiona szeroko, przyjmując ból, gdy pazury Y. orały głębokie krechy w dole jego pleców, tnąc aż do żeber (...).
29.
Za to tygrysica nie miała zamiaru się poddać. Rzucała się na mnie z furią oszalałej samicy, której dzieci zaatakował nieprzyjaciel. Oczy, żółte jak płomyki świec w cerkwi, płonęły nienawiścią.
Tygrysica się mściła. Mściła się na mnie, Ciemnym, za wszystkie swoje krzywdy i straty. Za zabitego A. Za wiele innych rzeczy. I nic nie mogło jej powstrzymać.
Być może miała powody do zemsty, w końcu P. walczyły od dawna, ja też nieźle się jej przysłużyłem. Ale dlaczego mam z tego powodu umierać? (...)
Uderzyłem „Mgłą Transylwanii”.
Tygrysicę rozciągnęło na ziemi, nawet przez huk silników i przenikliwe wycie systemów alarmowych było słychać chrzęst kości. Zaklęcie rozciągnęło odmieńca , jak dziecko zgniata plastelinowego ludzika. Połamane żebra rozpruły skórę i niczym skrwawiona brona wbiły się w śnieg. Głowa przemieniła się w płaski, pasiasty placek. Piękne zwierzę było teraz kłębkiem zakrwawionego ciała.
30.
Wtedy właśnie X. chwycił go z tyłu, przyciskając ramiona do tułowia. Słabszy niż kiedykolwiek, przez ostatnie kilka minut leżał nieruchomo, zbierając siły, koncentrując energię każdego włókna ciała na ten jeden końcowy wyczyn - jedyny możliwy; ostatni, jeśli mu się nie uda. Ignorując ból, zawstydzenie i słabość, ignorując potworny szum w głowie, skupił się wyłącznie na jednym - by pokonać zło wcielone w Y.
P. wyrywał się z żelaznego uścisku X. Błyskawice wciąż strzelały z jego palców, ciskając we wszystkie strony strugi morderczej energii. Jedna z nich przemknęła, odbiła się i trafiła X. (...) upadł. Elektryczne ładunki pełzały po jego hełmie, po płaszczu, do serca.
Wstał. Potykając się doniósł Y. na środek pomostu, zawieszonego nad otchłanią szybu energetycznego. Wzniósł zawodzącego tyrana nad głową i ostatnim wysiłkiem rzucił w przepaść.
Ciało P., wciąż ciskając pioruny, wirowało w pustce i odbijało się od ścian szybu. Wreszcie zniknęło; po kilku sekundach gdzieś w głębi, w rdzeniu, rozległ się stłumiony wybuch. Z szybu dmuchnęło gorącym powietrzem.
Wicher szarpał płaszczem X., gdy ten chwiejnie zmierzał ku przepaści, by podążyć za swoim władcą aż do końca. Upadł jednak.
===========
Dodane 29 marca 2013:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu