Dodany: 29.01.2013 20:46|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

Bez pokrzepienia serc


Coś się ze mną dziwnego porobiło. Przez dobre trzydzieści lat nie mogłam żyć bez powieści historycznych, pisanych ku pokrzepieniu serc. A tu nagle przestało budzić moje emocje ratowanie białogłów porwanych przez śmiertelnie groźnych wrogów (zawsze reprezentujących element obcy jeśli nie etnicznie, to co najmniej religijnie i politycznie) i odkupywanie bezmyślnie przelanej swojskiej krwi… jeszcze większą objętością krwi, lecz tym razem wytaczanej li tylko z osobników będących sojusznikami wspomnianych wrogów. Straciłam nabożeństwo do siekaniny dokonywanej z modlitwą na ustach i głębokim przekonaniem, że Opatrzność będzie faworyzowała tę z dwóch stron konfliktu, która ma jedyne właściwe podejście do kwestii władzy duchownej, celibatu względnie wystroju świątyni. I choć nadal doceniam kunszt pisarski naszego pierwszego noblisty, chwilowo odeszła mnie ochota na literackie powroty w rzeczywistość szlacheckiej Polski.

Ale ponieważ wpadła mi w ręce (nie bez pomocy pewnej pokrewnej duszy :-) powieść stosunkowo niedawno odkrytego i z miejsca polubionego autora - Crimen: Opowieść jarmarczna (Hen Józef (właśc. Cukier Józef Henryk)) - której akcja toczy się w tamtych właśnie czasach, postanowiłam przełamać swój opór i jeszcze raz zagościć w siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej. Tym razem nieco wcześniej, w stosunkowo spokojnej drugiej dekadzie XVII wieku, za panowania Zygmunta III. Właśnie skończyła się niechlubna awantura z Maryną Mniszchówną aspirującą do rosyjskiego tronu; wielu orędowników pięknej szlachcianki przypłaciło to paroletnim pobytem w moskiewskich więzieniach. Wśród nich znalazł się i Tomasz Błudnicki, drobny szlachcic z ziemi sanockiej, który opuściwszy dom jako nastolatek, powraca teraz jako człowiek jeszcze nie w sile wieku, lecz już zgorzkniały i sceptycznie nastawiony do rzeczywistości… a zwłaszcza do wojaczki. Miast spokojnego gospodarowania i odpoczynku na łonie rodziny czekają go jednak same nieprzyjemności: oto nie żyje już ani macocha, ani ojciec - a do zgonu tego ostatniego najwyraźniej ktoś się przyłożył - rodzinna szkatuła świeci pustkami, dawny towarzysz dziecięcych zabaw nastaje na niego z jakimś niezrozumiałym uporem, siostra więdnie w staropanieństwie, bo jej ukochany okazał się warchołem i zbójem, najpiękniejsza i najmądrzejsza dziewczyna z sąsiedztwa właśnie ma zamiar się zaręczyć z majętnym kandydatem, po okolicy zaś grasują lisowczycy, szczególnie zajadle prześladując członków ortodoksyjnej gminy ariańskiej z pobliskiego Sańska, których Tomasz zdążył poznać jako ludzi nieco dziwacznych, lecz prawych, pracowitych i odrzekających się wszelkiej przemocy. A i to jeszcze nie wszystko, bo w miarę, jak młody człowiek próbuje zbadać okoliczności śmierci ojca, wychodzą na jaw coraz to nowe fakty, stawiające nieboszczyka (i nie tylko jego) w niezbyt korzystnym świetle, zaś gdzie okiem sięgnąć, szerzy się bezprawie i ludzka krzywda…
Jak przystało na porządny kryminał, ostatecznie okazuje się, że w zgonie starego Błudnickiego maczał palce nie ten, kto z początku budził najwięcej podejrzeń, ale to właściwie sprawa drugorzędna – najważniejsze tu jest spojrzenie na ówczesną rzeczywistość. „Crimen” nie krzepi, ale za to pokazuje ludzi takimi, jacy są; panny z dobrych domów to niekoniecznie „sensatki” z różańcem przy pasie, rączkami w małdrzyk i buzią w ciup, wśród szlachty nie uświadczysz rycerza bez skazy, zaś „przygłupi” wieśniak okazać się może człowiekiem o wiele bardziej wielkodusznym i tolerancyjnym, niż pan na włościach. Są charaktery cokolwiek komiczne (sierota Cyrylek i jego chwilowy opiekun Dziaduś, pani Wiktoria) i kompletnie tragiczne (Gabriel, Lea, tatarski sługa Rechmet), ale żadna z nich nie jest nijaka, papierowa. Jedyna bohaterka, która wydaje mi się przerysowana, to miejscowa femme fatale; jakoś nie umiem uwierzyć, by nawet najbardziej urodziwa wieśniaczka potrafiła wzbudzić bezrozumne uczucie aż u trzech szlachciców i całymi latami wodzić ich za nos.
Troszeczkę zastrzeżeń mam też pod adresem kompozycji, a konkretnie nierównego podzielenia narracji między Cyrylka – którego opowieść książkę rozpoczyna i kończy, a ponadto ni stąd, ni zowąd pojawia się jeszcze w środku, bez jakiegoś specjalnego uzasadnienia, zajmując jeden czy dwa rozdziały – oraz narratora zewnętrznego. Gdyby nie to, piątka byłaby murowana.

Skorom już za sprawą Hena wkroczyła ponownie w sarmacką rzeczywistość, naturalną tego konsekwencją było wyciągnięcie z synowskiej biblioteczki kolejnej powieści z akcją umiejscowioną w zbliżonych realiach.
Można powiedzieć, że Wilcze gniazdo (Komuda Jacek) pod względem czasowym wypełnia lukę między „Crimenem” a „Ogniem i mieczem”, rzecz dzieje się bowiem na przełomie trzeciej i czwartej dekady XVII wieku. Na tereny dobrze nam znane z „Trylogii” (pamiętacie, kto się wybierał do Zołotonoszy? A i o Czerkasach, i Perejasławiu, i Korsuniu była mowa…) przybywa młody szlachcic z Sieradzkiego, Gedeon Michał Sienieński. Stryj jego Janusz, w rodzinie miany za czarną owcę, zmarł bowiem bezpotomnie, pozostawiając na Ukrainie spory kawałek ziemi, Gedeon zaś odziedziczywszy ów spadek wykoncypował sobie– słusznie czy nie – iż lepiej być dziedzicem w tych dzikich stronach, niż w rodzinnej okolicy pozostać gołym i wesołym. A tu już od pierwszych dni fatum rzuca mu kłody pod nogi. Słudzy się pochorowali, on sam, ledwie zajechawszy do jedynej w okolicy karczmy, zadziera z awanturniczym tubylcem i musi noc spędzić pod gołym niebem, zaś to, co słyszy o nieboszczyku stryju i jego włościach, bynajmniej nie napawa go optymizmem... Gedeon jednak ma dość determinacji, by objąć w posiadanie zrujnowaną posiadłość i by zabiegać o rękę pewnej pięknej dziewczyny. Zyskuje paru jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej życzliwych towarzyszy, i stara się naprawić złe wrażenie, jakie w okolicy robi jego rodowe miano...
I tu, gdybyśmy wcześniej innych odmienności nie zauważyli, powinniśmy dostrzec zasadniczą różnicę między strategią pisarską Sienkiewicza i Komudy. Nasz noblista byłby czytelnikowi wlał miodu w duszę, wynagradzając prawość i odwagę głównego bohatera przynajmniej ożenkiem z ukochaną i udziałem w jakiejś zwycięskiej bitwie, i gdyby nawet potem przyszło Gedeonowi polec zaszczytną śmiercią dla ojczyzny, przynajmniej przez jakiś czas pożyłby sobie dostatnio i szczęśliwie. Współczesny pisarz historyczny krzepić serc już nie musi, czuje się natomiast w obowiązku przedstawić opisywane realia bez retuszu. Toteż u Komudy, podobnie zresztą jak u Hena, oblicze naszych sarmackich protoplastów jawi się w znacznie mroczniejszych barwach; rycerzy bez skazy i patriotów promieniejących cnotami na całe otoczenie tutaj jak na lekarstwo, króluje warcholstwo, opilstwo, brutalność i gruboskórność. Znając nieco źródeł historycznych, nie bardzo wypada wątpić w prawdziwość tej wizji, toteż i nie należy mieć jej pisarzowi za złe. Ale nieupiększona rzeczywistość to jedno, a Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu to drugie...
I o ile mniej więcej do połowy czytało mi się świetnie, a przeszkadzała mi jedynie dziwna stylizacja językowa, o której za chwilę, o tyle począwszy od dramatycznej sceny z udziałem Matwieja i Justyny miałam wrażenie, że fabuła się sypie na potęgę, a autor, nie mając lepszego pomysłu na pokierowanie losami większości postaci, idzie po najmniejszej linii oporu Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.
Wracając do irytującej mnie niepomiernie kwestii języka - jasne, że większość żydowskich karczmarzy i handlarzy nie mówiła płynnie po polsku, niemniej jednak w żadnym tekście do tej pory nie napotkałam przemawiających tak jak u Komudy. Chaim zmiękcza absolutnie wszystkie „rz”, „ż”, „sz” i „cz” – „wsiśtko”, „konieć” , „jeśt” - a Moszko tylko pojedyncze, za to zdarza się, że na jednej stronie powiada „wsistko”, na drugiej „wszystko”. Co natomiast jeszcze gorsze, a prawdę powiedziawszy, koszmarnie sztuczne, i jeden, i drugi potrafią w tym samym dialogu użyć konstrukcji gramatycznych czysto polskich – „i on do nich pojechał”, „ja sam zwady szukałem” – i regionalizmów – „ja myślał”, „ja czuł” – i jakiegoś absurdalnego „pidżynu” – „i on nie chcieć, żeby tu kto inny poza nim był. A jak ktoś być…”, „ano mam. Ja wszystko mieć”. Brrr!
Ostatecznie zakończyłam lekturę bez niesmaku, lecz jednak z lekkim rozczarowaniem.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1719
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: bans 17.04.2013 14:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Coś się ze mną dziwnego p... | dot59Opiekun BiblioNETki
"Po linii najmniejszego oporu" ma być. Dziwne, że oczytana niby osoba robi takie głupie błędy.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 17.04.2013 17:04 napisał(a):
Odpowiedź na: "Po linii najmniejszego o... | bans
"Oczytanej niby osobie" też może się zdarzyć przejęzyczenie (a redaktorowi przyjmującemu tekst - nie zauważyć tego błędu), ale byłoby jej miło, gdyby zwrócono na to uwagę w sposób kulturalny. Ten komentarz w drugim zdaniu nie jest ani grzeczny, ani potrzebny. Poczytaj, proszę, dokładnie regulamin.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: